Ocean (Sieroszewski, 1935)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Nazajutrz rano wysłał Beniowski dwudziestu ośmiu ludzi pod wodzą Chruszczowa, Panowa i Kuzniecowa, aby przejrzeli najbliższą miejscowość, czy jest zaludniona i dla lądowania bezpieczna, co gdy się okaże, aby wyszukali natychmiast brzeg dogodny do wylądowania statku i wyciągnięcia go na suszę dla kapitalnej naprawy.
Tymczasem na okręcie kazał wszystko do tego przygotować, liny pozwijać, bagaże popakować. O drugiej po południu przybył Chruszczow z doniesieniem, że miejsce odpowiednie znalazł i kazał już tam rozbijać namioty i budować szałasy. O wpół do trzeciej Beniowski brzeg wskazany obejrzał, uznał go za dobry i polecił Czurinowi statek wyładować i do reparacji jego niezwłocznie przystąpić, do czego wyznaczył trzydziestu sześciu zdolniejszych z załogi pod rządami Panowa. Reszta miała obsługiwać pracujących, warzyć im strawę, dostarczać wody, drzewa, opału, wreszcie trudnić się polowaniem oraz rybołówstwem. W tym celu potworzono oddziały, każdy pod wodzą osobnego oficera. Wiernego Sybajewa zatrzymał przy sobie jako adjutanta. Nazajutrz, 7 czerwca, gdy robota dokoła naprawy statku dobrze się posunęła i szła gładko, wezwał Beniowski na stronę Kuzniecowa, polecił mu dobrać sobie kilku towarzyszy i ruszyć na zwiady w głąb wyspy. W tym czasie doniósł mu Czurin, że choć znacznych uszkodzeń w statku nie znalazł, prócz szpar poczynionych na szwach przez wypadnięcie konopatki i odłupanie się smoły, musi jednak okręt całkowicie opróżnić i wywlec na piasek.
Najwięcej miał Beniowski troski z przeniesieniem na brzeg chorej Nastazji. Urządził dla niej osobny namiocik w miejscu zacisznem, kazał go ubrać świeżemi modrzewiowemi gałązkami, podłogę wyłożyć kobiercem. Ukazanie się chorej, którą wyniosły do łodzi na rękach niewiasty z Agafją na czele, zrobiło wielkie na wszystkich wrażenie. Wszyscy pozdejmowali czapki, a wielu robiło znak krzyża, patrząc na wychudłą twarz, na gorejące oczy, na cicho szepcące usta tej, którą od czasu wstawienia się za katowanymi uważali za świętą swą opiekunkę. Jej nieziemska piękność i łagodna słodycz zachowania się podbiły najsurowsze serca.
Stiepanowa nie było, gdyż Beniowski wysłał go przezornie z oddziałem Kuzniecowa.
Gdy wieczorem zwiady wróciły, już spano w obozie, czuwały jeno straże wpobliżu na wzgórkach i w niektórych namiotach świeciło się mdłe nocne światło. Przed sypialnią Beniowskiego stał szyldwach, który jednocześnie strzegł przystępu i do rozpiętego nieopodal namiotu Nastazji.
Dowiedziawszy się o tem, zasępił się bardzo Stiepanow i odszedł na ubocze, nie mieszając się już i nawet nie słuchając sprawozdania, jakie czynił Beniowskiemu Kuzniecow. Okazało się, iż z wielkiej góry pobrzeżnej, na którą się wysłani wdrapali, otwierał się widok na północom wschód na drugą wyspę, a ku wschodowi dała się widzieć niezmierzona okiem przestrzeń, górami i rzekami okryta. Zmierzch nie pozwolił dokładnie rozpoznać odleglejszych objektów... Kuzniecow prosił, aby mu wolno było dnia następnego wybrać innych ludzi, dzielniejszych, z którymi mógłby dalej posunąć się w tę stronę, aby zrobić lepsze spostrzeżenia.
— Widzi mi się, że kraj jest zaludniony... W wielu miejscach błyskały jakby ognie i włóczyły się białe opary do dymów podobne!... — dodał.
Beniowski zgodził się chętnie na propozycję, pod tym wszakże warunkiem, że znowu zabierze z sobą Stiepanowa. Skrzywił się trochę Kuzniecow, gdyż krnąbrny Stiepanow zwykł mu był w drodze czynić przeszkody i wstręty, ale zrozumiał intencję Beniowskiego i odrzekł półgłosem, uchylając się cokolwiek na stronę:
— Jużciż wezmę go, skoro każesz!... A gdy zacznie się mi sprzeciwiać, zepchnę go poprostu w przepaść! Co? Zgoda? Jak myślisz?...
— Boże uchowaj!... Boże uchowaj!... Zrobiłbyś go dla załogi męczennikiem, który, martwy, groźniejszy byłby dla spokoju, niż żywy... I rzuciłbyś na mnie cień niezmazany!...
Kuzniecow spojrzał na mówiącego z żartobliwem zaciekawieniem:
— Wszak i tak wystawia się przed wszystkimi jako męczennik!... I odkąd to boisz się więcej cienia, niż człowieka!?... Miałbyś spokój na całą drogę!
Przykra chmura przepłynęła po twarzy Beniowskiego.
— Zabraniam ci tego, zabraniam!... Jeżeli nie będzie cię słuchał, lub ludzi mącił, zwiąż go i odeślij do obozu z jednym lub dwoma ludźmi!...
— Czy nie lepiej związać go odrazu i zostawić w ustroniu, do którego wrócimy zpowrotem?...
— Nie!... Zrób, jak powiedziałem. Zresztą, o ile go znam, nie przypuszczam, aby, wobec twej wypróbowanej stanowczości, śmiał się opierać!... Potem będzie mącił, zapewne...
— Ha!... Dobrze!... Niech będzie, jak chcesz!... — odrzekł, wzruszając ramionami, Kuzniecow. — Ale wydaje mi się, że źle dziać się zaczyna od pewnego czasu... Osłabłeś, Beniowski!...
— Zapewne. Najlepszy dowód, że tak wiele gadamy z powodu tak prostego rozporządzenia... Nie dawaj więc złego przykładu, przyjacielu!...
Położył mu rękę na ramieniu i uśmiechnął się przyjaźnie. Kuzniecow trochę się nasrożył, cofnął, wyprostował, ale już nic więcej nie mówił i zaraz odszedł, aby wybrać ludzi i przygotować się do jutrzejszej wyprawy.
Nazajutrz dzień wstał piękny. Z różanego bukietu pogodnej zorzy wytrysnął złoty pęk słońca nad ciemnemi od lasów wzgórzami. W zatoce płaskie blado lazurowe szelingi z łagodnym szmerem biegły miarowo od morza i płytko rozlewały na żółtych piachach swe perłowe wachlarze.
Meder kazał podnieść boki namiotu Nastazji i chora, wpół leżąc, wsparta na poduszkach, zachwyconemi oczyma wodziła po zieleniejących się w słońcu łąkach, po żywym blaskiem mieniących się wodnych roztoczach, po lasach modrzewiowych, coś szepcących wdali, w podmuchach ciepłego wietrzyka, i ślących ku brzegom żywiczne, krzepiące wonie.
— Jak tu ładnie!... Jak ładnie!... — mówiła do Agafji, która siedziała u niej w nogach i wiła wianki z pęków świeżo narwanego kwiecia.
— Nareszcie człowiek trochę wypocznie od tego kołysania się i morskiego smrodu!
— Cóż robić, Agafjo, wszędzie są jakieś przykrości!...
— Dlatego właśnie, skoro się udarzyło dobrze, trzeba prosić naczelnika, żeby pozwolił nam się dosyta nacieszyć, żeby przedłużył tu pobyt...
— O nie!... Przeciwnie, śpieszyć się trzeba, śpieszyć... żeby raz z tem skończyć!...
Spojrzała na ciemny, ogromny kadłub statku, który leżał na boku wyciągnięty na piasku, jak martwy wieloryb. Dokoła niego i po nim samym pełzali ludzie, stukali siekierami, strugali heblami, zgrzytali piłami, skrobali, wbijali, dłubali. Siwe dymy płonących wokół ogni owijały ich ruchomemi girlandami i mocny aromat grzanej w kotłach smoły rozchodził się daleko. Wśród pracujących wciąż to tu, to tam migały postacie Czurina, Beniowskiego i Sybajewa i tęskna pieśń chóralna leciała po ziemi, budząc echa w rozłogach:

To nie brzózka z jarzębiem się splata,
To nie trawka owija bylinę,
To nie siostra tuli się do brata —
To junacy zbierają drużynę...

Skacze fala na wybrzeżną skalę,
Ryczą piany pod stopą dziewczyny...
Oj, przestoisz ty życie tu całe,
Bo nie wróci już nikt z tej drużyny...
............

— Dokąd się śpieszyć?... Abo nam tu źle?... — mówiła śpiewnie Agafja, oskubując z niechcenia kwiaty.
Wesołe jej oczy to ślizgały się po mocnych postaciach pracujących na brzegu mężczyzn, to biegły rozmarzone w słoneczną dal, wysokie piersi wznosiły się i opadały w głębokim oddechu, szeleszcząc leżącemi na nich sznurami pereł i korali. Nastazja słuchała z przymkniętemi oczami.
— I wcale mi niepilno do tych... ludzi!... Com od nich widziała dobrego?...
— Ach, gdyby nas zostawili w spokoju!... Ale Beniowski mówi, że jeżeli my nie pójdziemy do nich, to oni przyjdą do nas...
— Kto nas tu znajdzie w takiem zatraconem miejscu?...
Nastazja podniosła powieki i wzrok jej padł znowu na pochyloną nad jakąś grupą robotniczą postać Beniowskiego.
— On wie! — rzekła z głęboką wiarą. — Czy nie sprawdziło się wszystko, co przepowiadał?
— No tak!... Ale co znaczy jeden, dwa dni dłużej!... Tybyś go poprosiła, Nastazjo!... Dla ciebie on wszystko zrobi...
Zapłoniła się dziewczyna po kraj włosów i opuściła powieki.
— Mylisz się... Nie wszystko on dla mnie zrobi!... I dlaczego miałby zrobić? Zresztą ja go... nie poproszę! — odszepnęła cicho.
— Szkoda!... Bo myśmy tak uradzili, że najlepiej prosić ciebie o wstawienie się...
Umilkła, gdyż Beniowski nagle porzucił pracujących i zbliżał się ku nim.
Agafja wstała i odeszła w stronę kuchni, gdzie inne kobiety krzątały się u ogniska.
— Cóż, lepiej ci, kochana?... — spytał Beniowski, siadając na zydelku koło łoża Nastazji.
— O, znacznie lepiej!... Jutro już będę pewnie zdrowa!... W tem powietrzu taki balsam... Czuję, jak przenika mi w piersi... jak je goi i leczy, niby głaszcze!... Będę zdrowa!... Już jestem zdrowa... Nie troszcz się o mnie, doprawdy!... Cóż, statek bardzo ucierpiał od lodów?...
— Nadspodziewanie mało!... Boki miejscami pomięte i podrapane, ale nigdzie dziury nawylot!... Wprost łaska boska!...
— A stąd już pójdzie pewnie dobrze?... Morze otwarte... Co?
Beniowski westchnął.
— Napróżno straciliśmy czas!... Pozostało do przebycia tyleż prawie, co po wyjściu z Bolszej... Cały Ocean wpoprzek do Japonji, a drugie tyle stamtąd do osad europejskich...
— Więc cóż?... Kiedyż ruszamy?... Poco zwłóczyć... — szeptała gorączkowo.
Ogarnął ją smutnem spojrzeniem.
— Nie wiem!... Trzeba będzie się jednak trochę zatrzymać... ryb nałowić... upolować zwierzyny... — mówił wolno. — Meder również radzi to ze względu na chorych...
— Tylko nie ze względu na mnie, proszę cię!... Zabolałoby mię to niezmiernie... Niech już nie mam więcej wyrzutów...
— Ależ nie!... Ależ nie!... Zapominasz, że mamy dziewiętnastu chorych... Leżą w tamtym, ot, namiocie...
Wskazał ręką na wielkie żaglisko, naciągnięte na żerdziach, opartych o skałę.
— Bądź mi zdrowa!... Muszę już iść... Widzisz, szukają mię!... — dodał, kiwając głową na podążającego w jego stronę Panowa.
— Stiepanowa przyprowadzili!... — wołał ten zdala. — Co z nim zrobić?...
— Co z nim zrobić?... Puścić... ale... zakazać, żeby się do pracujących... nie zbliżał!
Nastazja poleciła natychmiast kamczadalce bok swego namiotu od tej strony opuścić.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.