Ocean (Sieroszewski, 1935)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.[1]

Czerwone, jakby zadąsane, słońce z trudem przedarło się przez tumany, które nagły wiatr z Oceanu ze wschodem słońca pochylił i pognał przed sobą, jak dymy niezmierzonego pożaru. Zadyszały, zahuczały poczynające burzyć się tonie i czarne, niecierpliwe fale załyskały spodem pod blademi mgłami.
Statek, cichy i biały od sadzi rosistej, osiadłej na rejach, linach i burtach, spał jeszcze, gdy Beniowski z Panowem weszli na pokład. Uderzyło to niemile Beniowskiego i zrobił z tego powodu Chruszczowowi wymówkę.
— Cóż ja pocznę, kiedy się nie śpieszą! Dawno już wydane rozkazy i niby nie odmawiają ich spełnienia, ale robią wszystko tak wolno, że wprost żółć się ulewa!... — odpowiedział z żalem.
— A jednak muszą się pośpieszyć!... Trzeba zaraz przywieźć z brzegu armaty i zabrać, co tam jeszcze pozostało. Za dwie godziny podnosimy kotwicę. Proszę mi zwołać oficerów na wśledni pomost!... — kazał Beniowski.
Zamiast jednak oficerów cała załoga wyległa na pokład, a do kajuty Beniowskiego weszło aż czterech deputatów: oficer Łoginow, sternik Kondraszkin, kozak Galka i starszy majtek Czułosznikow, przywódca Chołodiłowskich sekciarzy.
— Chcemy przedstawić wam, Wielmożny i Miłościwy Nasz Naczelniku, żądanie powszechności... — zaczął Łoginow, rwącym się trochę głosem.
— Tak! Wszyscy tego zgodnie chcemy: oficerowie i całe pospólstwo — i marynarze i strzelcy!... — przywtórzył Kondraszkin.
Gałka jeno kiwnął swą głową potworną.
— I ty, służba, też się z nimi łączysz? A cóż na to Kuzniecow?... — zwrócił się Beniowski do Czułosznikowa.
— Rządy od Boga idą! — odrzekł ten chmurno. — W księdze zapisane są losy i prawa... Zakonu trzeba się trzymać, a wy co: herbatę pijecie, nawet tu na wolnem powietrzu brody strzyżecie... Powiedziane jest: między lodem i płomieniem przewijać się będziesz, bokiem szukając zbawienia... Od wschodu do zachodu płynie rzeka ogniowa — ni wskok, ni wlot nie przebieżysz jej, jeno dusza białej gołębicy ją zdoli... zakończył surowo. Usta wąskie zaciął i chuda, ogorzała brodata twarz stężała mu nagle, jakby zatrzasnęła się w sobie.
— Czegóż więc chcecie?
— Chcemy płynąć nie na południe a na północ...
— Północnem, znaczy, przejściem... — zagadali wszyscy razem.
— Bliżej „Rosiei“!... — wtrącił Kondraszkin. — A co się tyczy chińskiego państwa, to ludzie się boją, powiadają, że tam smoki!...
Zdumiony i zatrwożony Beniowski długo nie odpowiadał.
— Powarjowaliście!? — rzekł wreszcie. Tam lody, zimno!... Tam niema przejścia!...
Przejście jest, powiadają... Stoi w książkach, że kapitan Pronczyszczew omało się nie przedostał... Już widziano z jego okrętu za lodami wolne morze... Cała rzecz, że za późno wyruszył i zaskoczyła ich zima... Teraz wiosna... Jesteśmy blisko od ciepłych prądów, więc może przeskoczymy... A byłoby to o wiele bliżej... W dodatku ziemia po boku będzie znana a nie tam jakieś obce brzegi i ludy... — wywodził bałamutnie Łoginow.
— Zawsze... nasza, Rosieja! — powtórzył Kondraszkin.
Gałka też głową przytaknął i mruknął chrapliwie:
— Do djabła Chiny i kraje gorące!... My ich tam nie znamy i nie chcemy tych Indjów!... Nic tam niema!... Nawet domów podobno niema, same patyki!...
— Ależ wy pojęcia nie macie, co nas na północy czeka! Ten sam marynarz Pronczyszczew w dobrze zaopatrzonym statku zginął. Barents, żeglarz znamienity, też zginął wraz z całą załogą... Zginęło okrętów pierwszorzędnych bezliku!...
— Bo się spóźniali!... Jeden dzień jeszcze a wypłynęliby na ciepłe morze... Pod samym biegunem wcale piękna leży ziemia, pół roku lato... Obrót ziemi kry precz stamtąd odpycha!... I ciepły prąd... I mieszkają tam prawosławni!... Nasi kozacy często na najdalszej północy słyszeli po lodach, jak tam dzwony prawosławne na Wielkanoc grają!... — znów wmieszał się Kondraszkin.
— A jak nam się przedostać nie uda, to przezimujemy u Alaksyny, albo do Kalifornji zawrócimy... — dowodził dalej Łoginow.
— I cóżto, czy wszyscy oficerowie tak mówią?... — spytał z rozdrażnieniem Beniowski.
— A wszyscy...
— Wszyscy, wszyscy: i strzelcy i marynarze!.. Bliżej „Rosiei“!... — ględził Kondraszkin.
— Ha, jak wszyscy, to trzeba będzie rozważyć!... — odrzekł, pomyślawszy, Beniowski. — Wyjazd wstrzymamy. Powiedz, Łoginow, oficerom, żeby wszyscy tu zaraz przyszli!...
— Więc będziemy pewni, że nie pojedziemy na południe?... — spytał z wahaniem Kondraszkin.
— Słyszałeś, co powiedziałem!... Marsz! Wołajcie oficerów!
Ukłonili się i wyszli, a w pół godziny potem zebrana starszyzna wypełniła szczelnie małą kajutkę Beniowskiego.
Dużo czasu stracił na przekonywanie ich, że nowy plan nie ma sensu, że grozi zgubą wszystkim, że nawet niewiadomo, czy istnieje przejście morskie, gdyż komandor Bering musiał się cofnąć przed zwartemi polami pływających lodów i nie dowiedział się dokumentnie: jest-li odkryta przezeń cieśnina przesmykiem albo raczej wąską zatoką, wrzynającą się głęboko w ląd stały?...
— Wszystko to czytałem we własnych jego papierach w Bolszej!... — dowodził z rozżaleniem. Słuchali go z nieprzejednanym uporem w oczach i wkółko rozmaitemi słowy powtarzali, że w ostatecznym razie zawiną do brzegów amerykańskich i przezimują w Kalifornji.
Zastanowiło Beniowskiego, że nawet najrozsądniejsi z oficerów, jak Panow, Czurin, Popow, Gurcynin, nawet najwierniejsi, jak Kuzniecow i Baturin, zdawali się podzielać zdanie większości...
— Strach ich obleciał i w zapamiętaniu wolą gorsze niebezpieczeństwo, ale bliższe i, jak im się wydaje, krótsze, niż długą pracę... — żalił się Winblathowi.
— Lody, śniegi ich nie straszą, bo je znają... Zresztą co na ślepotę ludzką poradzisz? Trzeba będzie się zgodzić!... Może istotnie przezimujemy w Kalifornji!... Piękny, powiadają, kraj!...
— Niemądry jesteś, Winblath!... Czasu tracić nie możemy!... Cóż ty myślisz, że nas pochwali rząd rosyjski za despekt, jaki mu uczyniliśmy? Ani wątpię, że wyślą przeciw nam fregatę, a wtedy przepadliśmy, jeżeli ona nas zaskoczy w tych wodach!... Sam widzisz, co to za wojsko ci nasi marynarze!... Zbieranina!... Podda się przy pierwszej okazji, po pierwszej salwie armatniej, po pierwszej poważniejszej walce!... Zastanów się i nie przysparzaj mi kłopotu!... A bo ty zresztą wiesz, co im po głowach chodzi?... Miałeś przykład na Izmaiłowie... Nigdy niewiadomo...
— Zgadzam się, że nie są pewni, ale co robić?...
— Przekonywać!... Zamiast tu mnie swoje wątpliwości wykładać, poszedłbyś do nich namawiać, aby porzucili swoje niebezpieczne zamysły!
Szwed wzruszył ramionami.
— Co ja mogę!?... Ledwie usta otworzę, mówią mi, żem Niemiec, że nie wiem, co dla nich dobre! Maja takie przysłowie, że co dla Niemca śmierć, to dla Rosjanina zdrowie, i gębę mi tem zaraz zamykają!
Do przedwieczerza Beniowski gadał, przekonywał towarzyszy razem i zosobna, ale bez wielkiego skutku Wzrosła jeno nieufność wzajemna w samej załodze; pospólstwo coraz głośniej szemrało, powtarzając, że nie pozwoli się wywieźć na łupinie na niezgłębione i straszliwe tonie Oceanu, że nie zgodzi się za nic płynąć gdzieś na kraj świata, gdzie łatwo człeka sprzedać w niewolę bisurmańską...
— A tamtędy ku północy, choć tak samo źle, ale swoi pod bokiem i wszystko znane... Już my tam mrozów, śniegów i lodów więcej zwyczajni, niż owych gorąc piekielnych, od których ołów topnieje!... Co, może nie? — dowodził Kondraszkin.
— Jużciż prawda!... — zgadzali się wszyscy. — Od mrozu można się okryć, odziać, a gdzie się schowasz od gorąca!?...
Beniowski już wkońcu nie odpowiadał na te brednie.
— Zobaczycie, zobaczycie!... — powtarzał jeno gniewnie. — Ku zgubie pewnej idziecie!... I kto was i dla jakich swoich korzyści na to podmówił!?
— Nikt nas nie podmawiał!... Wszyscy my tej samej myśli!... — odpowiadano mu z tłumu.
— Cóż wy myślicie, że tam co krok wioska na was czeka z ciepłym piecem na brzegu. Toż tam przecie mroczna, lodowa, straszliwa pustynia, tysiącomilowa, bezludna!...
— A zawsze w tamtą stronę bliżej do swoich, a nie dalej, a w tę ku południowi od ziemi naszej płyniemy!... — powtarzali z tępym uporem.
Zrozumiał Beniowski, że ich nie przekona; przemyśliwał więc, jakby inaczej ratować wyprawę, jakby choć magnes lub co innego w kompasie odmienić lub choćby go w stronę odchylić, podłożywszy kawałek żelaza. Spostrzegał jednak wszędzie i wciąż podejrzliwe oczy, które śledziły każdy krok jego, każdy ruch.
Zamknął się, posmutniały w swej kajucie i dalej myślał jak sprawę obrócić, gdy wtem dano mu znać, że przybył wysłaniec Ochotyna z listem. Wyszedł więc na pokład i pismo niecierpliwie rozerwał.
Wszyscy spostrzegli, że twarz mu przy czytaniu bardzo pobladła i schmurniała. Więc oficerowie ze zmowy, co młodsi i niecierpliwsi, jak Łoginow, Popow, Kostromin, ośmielili się na tyle, że wysunęli się naprzód i w imieniu ogólności prosili go, aby podzielił się z nimi smutną, czy też radosną, tylko co otrzymaną nowiną, aby wiedzieli, czego się trzymać i co czynić.
— Zapomnieliście, widzę, zupełnie, żeście mi przysięgali wcale niedawno ufność i posłuszeństwo i że jestem odpowiedzialnym waszym zwierzchnikiem... Nie pozwolę sobie tej władzy odebrać, gdyż bezrząd i was i mnie zgubi niezawodnie... A musiały już pogłoski o waszych buntach i niesforności szeroko się rozejść, skoro mi Ochotyn ofiaruje swą pomoc ku waszemu poskromieniu...
Tu głośno odczytał pismo, gdzie Ochotyn upraszał go powtórnie o wyrobienie mu z towarzyszami protekcji jakiego potężnego na południu mocarstwa, czynił życzenia szczęśliwej podróży oraz przekładał, że, w razie oporności lub nieposłuszeństwa załogi, gotów jest zamieszki swoją siłą uśmierzyć...
— Więc co?... Obcego na nas chcesz sprowadzić?... Katować nas będziesz, jak braci naszych w Bolszej!... — rozległ się pomruk.
— A tak! Być może, że dla własnego waszego dobra, gdy doprowadzicie do tego, zmuszony będę użyć zbawiennego gwałtu!... Za życie wasze i losy wasze odpowiadam i chcę, abyście mnie błogosławili w końcu podróży a nie przeklinali... Dlatego nakazuję wam zaraz gotować się do drogi! Chociaż jednak sądzę za rzecz niepodobną okrążyć przylądek Czukczów, a bardziej jeszcze dostać się do brzegów amerykańskich na naszym statku, nawet gdy nam wiatr posłuży, to jednak zdeterminowany jestem poświęcić moją partykularną opinję życzeniu całego zgromadzenia, które w każdej okoliczności było i jest dla mnie prawem... Płyniemy więc, jak chcecie, na północ.
— Są jednak jeszcze inne powody — ciągnął dalej Beniowski — które każą nam co prędzej od tych brzegów się oddalić, a o których załogę na pełnem dopiero morzu powiadomię... Niech każdy więc rusza niezwłocznie na swoje miejsce... Sybajew, Urbański, zrobić na pokładzie porządek! A ty, Czurin, każ przygotować wszystko, kończ ładowanie i podnoś kotwicę...
Przemowa a głównie list zrobiły wrażenie; w milczeniu rozeszły się tłumy, znowu zaskrzypiały windy, zagrzmiała na pokładzie komenda.
— Należałoby jednak poprosić, żeby nam ten list Ochotyna pokazał... Może on łże? — szeptał do Łoginowa i Popowa Stiepanow.
— Ech!... Nie!... Mówił mi wysłaniec Ochotyna, że tam wiedzą o naszych swarach i... z mordy jego zbójeckiej poznałem, że mają chętkę na nas napaść. Mało to mamy na okręcie łakomego dla nich bogactwa? sprzętu, żywności? Co? — zauważył Popow.
— Więc co?... Lepiej to, niż zginąć na morzu wraz z tem bogactwem!...
— Poco ginąć!?... Wszak Beniowski zgodził się płynąć wzdłuż naszych brzegów... Nawet nie ma teraz powodu do oporu... Wszystko według naszej składa się myśli!... Będzie dobrze!... — upewniał wesoło Łoginow młodszy.
— On jednak tam coś jeszcze ukrył... — przerwał niespokojnie Stiepanow. — Nie wszystko przeczytał...
— No tak!... Przecie nam powiedział, że resztę na pełnem morzu!
— Ba!... Właśnie!... Wtedy nie będziemy mogli nic poradzić, wtedy będziemy w jego mocy, bo on jeden i drogę zna, i morskie prądy, i służbę... Chodźmy teraz!
— Nie! Za nic nie pójdę... Nie głupim! Da mię katu! Już się jedność rozbiła, ludzie się rozeszli, uspokoili... Nie pójdę, idź sam!... opierał się Popow.
— Jeżeli się okaże potrzeba, okręt zawsze będzie można do tej wyspy nawrócić... Wszak Czurin po naszej stronie i majtkowie Chołodiłowa też — pocieszał Stiepanowa Łoginow starszy.
— Dosyć!... Cicho!... Urbański idzie!... Stiepanow, wołają ciebie na przód okrętu.
— Stiepanow!... Stiepanow!... Gdzie jest Stiepanow!?... — wołał Urbański.
Oficer spojrzał na wołającego wilczym wzrokiem i odszedł wolno w stronę kołowrotu kotwicznego, gdzie już kręcili się majtkowie.
Beniowski kazał zatrzymać wysłańca Ochotynowego i udał się do kajuty pisać odpowiedź. Zamiast tego jednak zamyślił się głęboko z oczami utkwionemi w tem miejscu pisma, gdzie Ochotyn donosił, że Stiepanow wraz z panną Niłowówną oraz kilkunastu towarzyszami pragnie zostać na wyspie i do niego, Ochotyna, się przyłączyć. Na dowód czego przesyłał własnoręczny list Stiepanowa. List pełen był dobrze mu znanych oskarżeń, żalów zdradliwych i złośliwych podejrzeń na niego, Beniowskiego; uderzył go wszakże nowy dodatek, czyniony niby w imieniu Nastazji, utyskującej na swój los okropny, na swe przymusowe więzienie i prześladówanie mdłością wstrętnego jej nadewszystko zabójcy jej ojca...
Beniowski wstał i, choć małą była kajuta, zrobil ruch, jakgdyby chciał chodzić, co czynił zawsze w chwili głębokiej wewnętrznej rozterki. Zatrzymał się jednak wobec niemożności dalszego posuwania kroku, otrząsł się z zamyślenia, znowu list przejrzał, wreszcie dumnie podniósł pobladłą twarz, zmarszczył brwi i ruszył przez drzwi na korytarz. Tam, rzuciwszy przelotne spojrzenie na pokład, pełny przedodjazdowego ruchu i gwaru, nawrócił ku kajucie Nastazji.
Głośno zapukał.
— Kto tam?... Czy to doktór Bielski?... — spytał słodki znany mu głos.
— Nie, to ja — Beniowski...
Strasznie dłużyła mu się chwila ciszy, która nagle wewnątrz pokoiku dziewczyny nastała.
Już chciał drugi raz zapukać i prosić, by udzieliła mu koniecznie krótkiego czasu rozmowy, gdy drzwi otwarły się i w jasnej ramce lejącego się z luminatora światła ujrzał Nastazję.
Stała wyprostowana, z rękami opadłemi wzdłuż smukłego ciała, jakby zmartwiała. Drobne usta zbielały jej na alabaster, a szeroko otwarte agatowe oczy patrzyły nań z niewymownem przerażeniem. Ponieważ milczała i nie ruszała się, wszedł sam i drzwi za sobą przysłonił. Cofnęła się ku ścianie, gdzie w srebrnej oprawie połyskiwał niewyraźnie święty obraz.
— Pani... chce opuścić... okręt?... Pani chce tu zostać?... — zaczął zmienionym głosem.
Jeszcze się pół kroku cofnęła, wpatrując się wciąż w niego pomierzchłemi oczami.
— Dlaczego jednak... pani nie zwróciła się wprost do mnie?... Wszak wie pani... że każde życzenie pani... jest dla mnie rozkazem...
— Nie wiem... nic nie wiem... Nie rozumiem!... — szepnęła, podnosząc rękę do czoła.
— Jakto?... Więc pani z nikim nie mówiła o swoich zamiarach?...
— O moich zamiarach?... Nie, nie mówiłam z nikim... Nie widuję nikogo prócz Agafji i starego Bielskiego.
— Aha!... Więc może z nim pani mówiła?...
— Z kim? Nic nie mówiłam z nikim!... I moje zamiary... Nie wiem... doprawdy sama, jakie są... jeszcze... — szepnęła i znowu podniosła nań oczy zamglone.
— Nie skarżyła się pani... na swój los?... Pojmuję, Nastazjo Iwanówno, że ciężką jest dla was... droga wodna...
— Zapewne, lecz nie skarżyłam się i gotowa jestem przenieść stokroć większe cierpienia... Czyż warto mówić o tych drobiazgach? Rozumiem, że bez ofiary niema zbawienia... Czyż Chrystus nie wskazał nam drogi?... Matka Jego Bolejąca miała serce przebite siedmiu mieczami... — mówiła cicho, rozpłomieniając się zwolna.
— Więc pani z nikim nie mówiła!?... Doprawdy?... A tymczasem w imieniu pani... tu knują spiski... wystawiają mię, jak jakiegoś dręczyciela pani i drapieżnika... Choć Bóg świadkiem, że dość z twej strony, Nastazjo, małego słówka, znaku, a okręt cały natychmiast nawrócę...
Urwał, sam zdziwiony tem, co powiedział.
— Nie nawrócisz okrętu, Auguście Samuelowiczu, nie nawrócisz!... — odparła już spokojnie. — Nie wracają ci, co odeszli... Nie odmieni się to, co się stało... Może to dobrze, może źle — nie wiem, sądzić nie chcę... Ale tak widocznie chciał Bóg! Tyś jest Jego narzędziem i wybrańcem...
— Więc pozwolisz, że w twojem imieniu zaprzeczę rzucanym na mnie potwarzom, że ukarzę wichrzycieli i zdrajców...
— Nie, ty ich nie ukarzesz!... Dość krwi!... Nieprawda? — dość krwi!... Obiecaj mi, Maurycy!... Obiecaj mi, że już nikogo, nigdy nikogo nie ukarzesz!... — szepnęła namiętnie, chwytając go za rękę.
— Więc powiedz, co mam czynić?... Pojęcia nie masz, na co się tu zanosi... Ty pierwsza byłabyś ofiarą nieszczęsną, gdybyś wpadła w te ręce zbójeckie ochotyńskich mołojców. Czy myślisz, gołąbko, że rozbroiłabyś ich swą dobrocią, że uszanowaliby twą białość anielską?... Nie znasz ich! Aby ze zwierzęcia stał się człowiek, musi on przejść przez posłuch twardych i rozumnych praw... Przeczytaj tylko, co pisze ten szaleniec...
Wyciągnął ku niej list, ale odsunęła go ręką z wyrazem odrazy.
— Znowu Stiepanow!... Ach, dajcie mi spokój, dajcie mi spokój!... Wszak nie ukazuję się już nikomu... Żyję tu, jak mniszka, bo nią jestem już... Widzę świata tego tyle, co przez to okienko... Więc wam i tego mało, więc chcecie, żebym zupełnie znikła... i wtedy dopiero!... Więc nietylko ciało, ale i duszę muszę dla was zagubić!... Wszędzie trupy, pożary, krew, nienawiść, zazdrość, chciwość... I końca tego nie widzę!... W Bolszej mówiliście, że ustanie to, skoro siądziemy na okręt, że będziemy płynąć jako bracia, a tu widzę to samo... Gwałty, zdrady, udręczenia... Słyszę, wciąż tylko to słyszę! Kiedyż to się skończy?... Dokąd uciec przed tem, Maurycy!? Powiedz, ach, powiedz mi!... Ty silny, ty mężny, ty sprawiedliwy!...
W jej szepcie było tyle przejmującej boleści, że Beniowski, zakrył twarz ręką, wreszcie osunął się na kolana i, tykając rękami kraju jej sukni, sam zkolei zaszeptał namiętnie:
— Nastazjo, są kąty ziemi, są kraje słoneczne, wyspy szczęśliwe, ciepłemi wokół oblane morzami: tam zostaniemy, uciekniemy od ludzi, aby żyć jako pustelnicy... Tak mówiłem ci i tak uczynimy, jeżeli zechcesz!... Tam tylko znajdziemy spokój, bo on jest tam, gdzie niema człowieka... Więc rzeknij słówko, rzeknij, że mię kochasz jeszcze, a pewny jestem, że przeprowadzę okręt przez burze, przez niepogody i wiatry Oceanu, przez zdrady i wichrzenia ludzkie... przez przeciwności Nieba i Ziemi... Byle z tobą być!... Byłeś rzekła, że moją jesteś i będziesz, że miłujesz mię, jak dawniej, że mi przebaczasz... Co mi wtedy ludzkie zdrady i wichrzenia!...
Stała nieporuszona, pozwalając mu obejmować i całować swoje kolana, jeno ręce wgórę uniosła i zakryła dłońmi rozedrganą twarz.
— Cóżeś winien!?... Nie mam ci co przebaczać!... Sama pragnę zapomnieć... zapomnieć!
Wstał, objął ją za kibić i szukał jej ust; odpychała go zlekka od siebie.
— Nie, nie, Maurycy!... Nie, jeszcze nie!...
— A więc... Niech choć... niech choć... Daj ust... pocałować, kochana...
Nagle zaczął rwać gwałtownie na niej szaty, a gdy błysnęło z obsłon białe ciało, przylgnął gorącemi ustami do pąków jej piersi dziewiczych.
Już nie broniła się; przeciwnie sama teraz zarzuciła mu ręce na szyję i tuliła się doń wstrząsana dreszczem; chusta mnisia spadła jej z głowy, i czarne włosy kaskadą rozsypały się po obnażonych ramionach.
— Wszystko jedno... Miłuję cię!... Prawda!... Poco czekać!?... Czyż nie jesteśmy poza światem, wciąż na skraju śmierci!... Bierz mię!... Pójdę z tobą wszędzie... przez lody i żary słoneczne... na samo dno... ukochany... — szeptała rwącym się głosem.
Nie czuli, że okręt tańczył już pod nimi, że zgasły promienie słońca w okrąglem okienku. Aż rozległ się cichy, lecz stanowczy stuk we drzwi i ozwał się głos Bielskiego:
— Beniowski, czas... już czas!... Wychodź zaraz!... Szukają cię!... Dwa razy przychodził Chruszczow... Powiedziałem mu, że cię tu niema, ale nie wierzy... Podniesiona kotwica... Nie wiedzą, co robić...
Wyrwał się z jej objęć, ale zdążyła chwycić go jeszcze za rękaw i szepnęła błagalnie:
— Nie karz Stiepanowa, nie karz nikogo już, ukochany!
Kiwnął głową i drzwi otworzył.
— Co im teraz powiesz?... Domyślą się!... Wiesz co, powiedz im, że... puszczałem ci krew!... zagadał Bielski, który czekał nań w korytarzu.
— Nie potrzebuję się kryć!... Żoną jest moją!...
— Jakże to?... Wszyscy przecie wiedzą, że jesteś żonaty... Tak nie można!... — odrzekł z wyrzutem stary. — Lepiej już powiedz, żeś list do Ochotyna pisał u mnie, żeś tam się schronił, chcąc się odosobnić... dla namysłu... Doprawdy, idź do mnie i pismo napoczekaniu wygotuj... Czekają... Obejdzie się bez wszelkiego zgorszenia... A tam... Bóg niech was sądzi!...
Beniowski chwilkę pomyślał.
— Ha, może istotnie tak lepiej!... Dziękuję ci, stary!...
— Nie o ciebie mi chodzi tym razem, Beniowski!... Co ty!? Ty jesteś, jak ostry miecz, wszystko przetniesz!... Ale zawsze... przedewszystkiem poco masz tego szaleńca i tak mocno zwarjowanego... zupełnie rozumu pozbawiać!... A następnie... ona gołąbka nacierpi się, oj nacierpi! I poco!?
Otworzył przed Beniowskim drzwi swej izdebki, a potem zawarł je za nim troskliwie.
Gdy Chruszczow zjawił się po raz trzeci wraz z Panowem i Baturinem, wytłumaczył im, jako przedtem umyślnie użył z nimi wybiegu, aby osłonić samotność Beniowskiego, potrzebną mu dla obmyślenia spraw wielkiej wagi...
— Odpowiada Ochotynowi. Może od tego zależy życie wielu z nas, nawet los całej wyprawy, bo gdyby na nas korsarz znagła uderzył...
— Ale dłużej nie można czekać!... Już wychodzimy z zatoki i posłaniec niecierpliwi się... Widocznie lęka się, byśmy go nie uwieźli, jako zakładnika... — skarżył się Panow.
— A krzyż!... Co z krzyżem zrobić?... Niewiadomo!... — dodał Baturin.
— Jaki krzyż?
— Zapomniałeś? Ten, co go Beniowski przygotować kazał.
— Gdzież więc nareszcie on jest?... — spytał niecierpliwie Chruszczow.
— U mnie jest!... Zaraz wyjdzie!... Zastukam!...
Zastukał i istotnie z głębi ozwał się głos Beniowskiego.
— Jeszcze chwileczkę!...
— Śpiesz się, przyjacielu!... Daruj, że wejdę!... — odrzekł Chruszczow i drzwi uchylił.
Beniowski, stojąc, pochylony pisał list na pace od lekarstw. Odwrócił się ku oficerom i, pieczętując kopertę, rozkazywał tak głośno, że go słyszeli nawet kupiący się u wejścia na korytarz marynarze.
— Gotować szalupę!... Sześciu ludzi... Odwiozą posłańca... Potem wkopią krzyż w miejscu, gdzie stała moja chata... U harmat niech czekają kanonierzy z lontami i przygotować moją banderę amarantową z białym orłem... Ten list oddasz człowiekowi Ochotyna!... — zwrócił się do Chruszczowa. — A tymczasem się przebiorę!
Mignął w wylocie korytarza, kierując się do swej kajuty.
— Jest, jest!... — poleciał poszum po pokładzie, po drabinach i rejach, gdzie wieszali się gęsto żeglarze, czekając, aż im każą rozpiąć wiatryła.
— Beniowski... Beniowski!...
— Hura!... Niech żyje!
— Niech żyje, niech żyje, wódz nasz!...
Niedługo potem wyszedł w delji sobolej, krytej błękitnym atłasem, w bobrowym kołpaku z kitą pięknych piór, skinął głową załodze i spojrzał na brzeg, gdzie już stawiano na wzgórku wielki krzyż z białym napisem; nieczytelny był z odległości, ale wszyscy wiedzieli, że tam stało, jako:
„24 maja 1771 roku. Maurycy August Aladar Beniowski, wybiwszy się szczęśliwie z moskiewskiego na Kamczatce jarzma, wdzięczny Bogu, jedynemu uciśnionych zastępcy, rozkazał krzyż ten wystawić w czasie swego na tej wyspie pobytu.“
Gdy kopacze skończyli robotę i uklękli, aby się pomodlić, dał znak ręką Beniowski, aby palić z dział i sztandar konfederacki rozwinąć.
Zahuczał spiż i potoczyło się echo po skałach.
Załoga zdjęła czapki i w pobożnem skupieniu patrzała na oddalający się ciemny brzeg, gdzie na purpurowo-chmurnem tle zorzy rysowały się mglistym fioletem wzgórza dalekie, szarzał piasek zatoki a powyżej samotny czarny krzyż rozpościerał szeroko ramiona.
Od niego w głąb ziemi kroczył zamaszyście wysłaniec Ochotyna, podczas gdy powracająca szalupa, nurzając się w siwych dymach armatnich, ścigała po ołowianem, zbałwanionem morzu odpływający okręt.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd numeracji rozdziałów: brak rozdziału VII.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.