Ocean (Sieroszewski, 1935)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Tej nocy marynarze twardą mieli służbę. Dął mocny, zimny „west“ od lądu i, aby utrzymać się we wskazanym północnym kierunku, musieli lawirować, wciąż płynąć zygzakiem, wciąż podbierać, zmieniać i przerzucać żagle.
Wielu odwykło od bujania w czasie długiego postoju przy wyspie i pochorowało się teraz na zawrót i czczość, tak że gdy Beniowski rano wyszedł z kajuty na pokład, Czurin w raporcie zameldował mu aż dziewiętnastu chorych.
A jednak Beniowski wesoło spoglądał na ciemne fale z łoskotem przelewające się pod szarem, zachmurzonem niebem, gdyż wiatr ten odpędzał ich coraz dalej i dalej od przeklętych brzegów sybirskich. Zlustrował okręt i kazał z pokładu usunąć wszystko ruchome lub mocno przywiązać sznurami na wypadek szturmu, poczem zamknął się w kajucie, aby pisać okrętowy dziennik.
Wtem wszedł, nie stukając, Stiepanow i, przymknąwszy drzwi starannie, poprosił go o chwilkę rozmowy na zupełnej osobności.
— Mów!... — odrzekł Beniowski niechętnie i pióro położył.
— Chciałem cię ostrzec, Auguście Samuelowiczu, że spisek, o którym nadmieniałeś wczoraj, nietylko nie osłabł, ale nawet wzrasta, że szerzy się wśród ludzi szemranie i zmowa pokątna... Słyszę nieraz, przechodząc, jak mówią do siebie: „Dokąd nas wiezie ten cudzoziemiec!?... Zamiast trzymać się brzegów, gdzie w wypadku rozbicia moglibyśmy się ratować, goni wciąż statek w samą toń Oceanu!...“ Nie rozumieją, że właśnie przy ziemi moglibyśmy łacno naskoczyć na kamień albo mieliznę, i nikt im tego wytłumaczyć nie jest w stanie, gdyż nie są marynarzami i dlatego jeszcze, że kryją się ze swem sarkaniem, bojąc się twego słusznego gniewu... Takoż stronnicy zamkniętego w lochu Izmaiłowa oraz kamczadala Poranczyna, wywołując litość nad nimi, dolewają oliwy do ognia... „Wszystkich nas tak on, za byle co, zgnoi!“ — powiadają...
— „Wielka rzecz, że mieli słuszną chęć powrócenia do domu!...“ — mówią inni. A baba kamczadalka musiała mieć też kochanków, gdyż wielu zaklina się, iż nie pozwoli jej wysadzić na ląd, jako że kobiet i bez tego na statku jest mało!... Burzą się więc i wygrażają i w dzikości swojej Bóg wie na co gotowi się targnąć i nawet na twe życie mogą godzić!... A wtedy co poczniemy bez twego przewodnictwa wśród burzliwego morskiego przestworza!? Ha!?
— I któż to się tak wygraża?...
— Ha, sam wiesz najlepiej, skoro ci Ochotyn o tem pisał... — odrzekł z pewną zwłoką Stiepanow, nie przestając świdrować wzrokiem nieruchomej twarzy Beniowskiego.
— Wiem, ale chcę od ciebie samego usłyszeć!...
— Koleżeństwo nie pozwala mi imion wymieniać. Natomiast proponuję, abyś pozwolił mi z wybranych oficerów i ludzi pewniejszych straż ci przyboczną utworzyć, która nie odstępowałaby cię na chwilę we dnie i w nocy i miała baczenie pilne na każdego, kto zechce się do ciebie zbliżyć... Nieprzystojną jest również rzeczą, abyś sam we wszystko wglądał, tracąc zdrowie i umysł na drobiazgi... Główna do ciebie należy instrukcja, którą wypełniać ściśle winni podrzędni naczelnicy, nad czem również miałaby czujny i nieustępliwy nadzór owa straż przyboczna... W ten sposób byłby do końca żeglugi zapewniony spokój, porządek i posłuszeństwo, oraz zabezpieczone życie twoje, tak nam wszystkim niezbędnie potrzebne...
Roześmiał się cicho Beniowski i spojrzał bystro na donosiciela.
— Widzę, przyjacielu, że skoro nie udało ci się pozbawić mię załogi, to chcesz koniecznie mnie samego odebrać załodze?... Co?...
Zmieszał się trochę Stiepanow i zamigał wzrokiem, ale nie na długo.
— Kiedyż to chciałem was, panie, pozbawiać, załogi?... — spytał zuchwale.
— A co to znaczy?... — odrzekł Beniowski, pokazując mu jego własny list do Ochotyna.
Stiepanow rękę po list wyciągnął, skoro jednak Beniowski mu go umknął, nachylił się, zmrużył oczy i udał, że pismo czyta.
Beniowski śledził bacznie ruch jego zwieszonej pod stół ręki.
— Twój list!?... Co? Nie wyprzesz się!...
— Tak jest, mój! — odrzekł bez wahania.
— Cóż więc mam z tobą uczynić?...
— A nic!... Pokaż jej, niech powie, czy nie jest prawdą, że ją więzisz, że prześladujesz ją swoją miłością, że do Boga się przed tobą uciekać musi, że przez chwilkę wolnem nie śmie odetchnąć na pokładzie powietrzem z lęku, że się spotka z tobą, zabójcą jej ojca!... Cóż więc złego, żem ją chciał od tej męki wybawić?... I że sam chciałem odejść z towarzyszami z pod twojej nieznośnej tyranji!?... Wszakże wolnymi jesteśmy ludźmi, mamy prawo swemi rozporządzać osobami?... Tem bardziej, skoro widzimy jasno, dokąd doprowadzi twa przemoc i okrucieństwo... Wszak dowiedzion do ostateczności Izmaiłow pokusił się cały okręt i nas wszystkich nawrócić do Bolszej i oddać napowrót w ręce srogiej i obrażonej władzy... I stanie się to wcześniej czy później, wydadzą cię twoi słudzy i lizołapi dzisiejsi... Cóż więc dziwnego, że nie chcieliśmy wiązać się z twoim losem okropnym i pragnęli pozostać na wyspie spokojnej!?... Co dziwnego, że córkę twego nieszczęsnego dobroczyńcy chcieliśmy ratować od okropnych wyroków niemiłosiernego prawa, jakie ją czekają? Coby się stało, gdyby bunt załogi się powiódł?... I teraz nie co innego, jak ją miałem na względzie, planując otoczyć opieką twoją wstrętną wszystkim osobę... A ty, zamiast mi dziękować, jeszcze mię obrażasz i oskarżasz!... Oddaj mię pod sąd!... Owszem chętnie publicznie moje powody i wątpliwości wyłuszczę i ją samą, lilję czystą, na świadka wezwę, aby przeklęła ciebie w obecności wszystkich, jakeś tego wart...
Nabrzmiały żyły na skroniach Beniowskiego, wzdęła się szyja, zadrżała oparta na stole pięść. Wstrzymał się jednak i odrzekł wcale spokojnym głosem:
— Znowu widzę, że nierozumna zazdrość mąci ci myśli. Owszem, zgadzam się, idź do niej i spytaj, czyli chce statek opuścić, a wysadzę was na pierwszej wyspie. Nie pomyślałeś jednak, nieszczęśniku, na coś narażał ją, pomieszczając między trzydziestu kilku bezżennymi rozbójnikami... Czyż myślisz, że uszanowaliby jej panieństwo, oni, pozbawieni kobiet od tak dawnego czasu, gwałtownicy wyjęci z pod wszelkich praw prócz własnej chuci i woli?... Myślisz, że zwróciliby uwagę na twoje skargi i prośby, lub obeszli się z tobą tak względnie, jak my z tobą obchodzimy się tutaj, przez pamięć zasług twego wuja i wspomnienie wspólnie przeżytych z tobą nieszczęść długiego więzienia?... Zaiste naiwne masz myśli, człowieku, tak niezwykle w innych wypadkach przebiegły... Przyznaj, że ślepa namiętność pomieszała ci umysł, i sam poradź, co począć z tobą, aby uczynić cię nieszkodliwym społeczności i tobie samemu!?
Stiepanow milczał posępnie i patrzał z pod oka na surową, spokojną twarz Beniowskiego.
— Słuchaj, powiedz!... Byłeś u niej wczoraj, czy nie byłeś?... Błagam cię na wszystko!... Byłeś?... Przyznaj się... Wtedy, wtedy... wszystko skończone... Powiedz, niech wiem nareszcie! Niech nie szarpie mię ta wieczna niepewność i rozterka, ta rozpacz i nadzieja... Jak byłeś, to byłeś!... Przysięgam na Boga, że nie będę się mścił, że pogodzę się z losem, uznam wybór Nastazji!... Owszem może sam znowu miłować cię zacznę, będę cię otaczał opieką jak źrenicę oka dla jej miłości, albo... skoczę za burtę okrętu... Ale niech wiem, niech wiem na pewno!
Przypadł do stołu i chciał rękę Beniowskiego, leżącą tam całować, ale Beniowski mu ją cofnął:
— Poco mię pytasz?... Jużeś mię tyle razy pytał nadaremno i nie wierzyłeś mi nigdy! Cokolwiekbym odpowiedział ci, nie uwierzysz i teraz!... Idź jej się spytaj!... Wszak ci to już mówiłem...
— Nie chce mię widzieć, nie chce!... Jużem prosił ją o to przez Bielskiego... Chyba więc ty jej... każesz!
— A w liście pisałeś w jej imieniu i przed chwilą mówiłeś, że skarżyła się na moje prześladowania...
— Nie, nie!... — szeptał Stiepanow, jeszcze się niżej chyląc nad stołem. — Nie widziałem jej!... Kłamię i... cierpię, cierpię, Beniowski!... Tyś silny, tyś wspaniałomyślny, magnat, jenerał... Wrócisz do kraju w glorji dawnych zwycięstw, nowych triumfów i niesłychanych przygód... Małoż kobiet spotkasz jeszcze, które kochać cię będą?... Co znaczy dla ciebie ta biedna dziewczyna północna... Ustąp mi ją!... Ustąp, bohaterze!
Tarzał się w bólu u nóg jego; Beniowski wstał pobladły i wzruszony.
— Cóż ja uczynić mogę, nieszczęśniku?... Powtarzam ci jak ona postanowi, tak będzie!... Czyż nie próbowałem już wpływać na jej uczucia?...
— Tak, ale to było wtedy... wtedy... miłowała cię! Teraz, kiedy między tobą i nią stoi widmo jej ojca, może prędzej się ku mym prośbom przychyli...
— Zbyt już wiele ode mnie wymagasz!... — obruszył się gniewnie Beniowski.
— Więc powiedz, że choć nie będziesz przeszkadzał, że skoro znajdziemy się u jakiej wyspy na ciepłych wodach, u jakiego koralowego ostrowia, wysadzisz mię z nią razem... skoro ona zechce, skoro ona zechce... to się rozumie! — dodał szybko, widząc niecierpliwy gest Beniowskiego.
— Możesz nie wątpić!...
Znowu chciał rękę Beniowskiego całować, ale ten ją za siebie schował.
— Idź już, idź!... Lecz pamiętaj, żebyś knowań więcej nie powtarzał, bo nietylko obietnicę cofnę, ale ukarzę cię surowo!...
Wyszedł radosny, jasny, jakby z grzechów obmyty, spotkanego po drodze Bielskiego za szyję uścisnął, mówiąc mu:
— Twój Beniowski jest aniołem!... Bóg świadkiem, że krew moją za niego w potrzebie do kropli wyleję...
— O, Beniowski!... Mówiłem ci sam: niezwykła, dusza zbożna, olbrzymia... Wszystko tam jest, wszystkie skarby ziemskie i niebieskie... Sztuka!... Człowiek nadludzki!... — zachwycał się stary. — Cóż się stało!?...
— A nic!... Zgodził się na wszystko!... Cała rzecz teraz, abyś mi się wystarał o widzenie z Nastazją...
Stary głową długo kręcił i kiwał, nim odrzekł:
— A no, zobaczymy! Spróbuję!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.