Ocean (Sieroszewski, 1935)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Żywe, jasne i ciepłe słońce wiosenne błyszczało nad wyspą. Szybko topniały śniegi. Szemrząc spływały potoki wody do morza po urwistych ciemnych brzegach oramiających zatokę, a ona sama, błękitna i gładka jak lustro, śmiała się do przepływających ponad nią chmur. Na okręcie wrzała robota, skrzypiał żóraw, dźwigając z otwartych luków wory mąki, beczki soli, namioty, naczynia, i przenosząc je do baciku oraz szalupy, nieustannie krążących między statkiem i strądem. W podcieniu skał budowano naprędce z kamienia, gliny i cegły polowe szabaśniki do pieczenia chleba; część żeglarzy z wesołym gwarem pięła się po wysokiem nadbrzeżu lub wracała z głębi wyspy, niosąc drzewo oraz wodę źródlaną; inni wznosili z okorowanych świeżo pni małą chatkę na mieszkanie dla Beniowskiego, na skład dla cenniejszych towarów, dla futer, dla instrumentów astronomicznych z okrętu, który postanowiono tu wyładować, aby szpary utkać i osmolić odnowa przed odejściem w głąb Oceanu. Ale przedtem, aby przekonać się, czy można roboty te przedsięwziąć tu bezpiecznie, wysłał Beniowski do środka wyspy na wywiady raz jeszcze oddział strzelców pod dowództwem Kuzniecowa, gdyż wczorajszy pobieżny przegląd Panowa wydal mu się niedostateczny.
Tymczasem surowo zabronił innym oddalać się dalej jak na sto kroków od postoju, który otoczył czujnemi wartami na okolicznych wzgórzach. Podczas więc, gdy w zatoczce roiło się od ludzi, rozbrzmiewały wesołe śpiewki, wołania, gwar głosów, stuk siekier, pluskania wioseł, podczas gdy bielały tu płótniska namiotów i powiewał wśród dymów ognisk kolorowy sztandar konfederacki nad mieszkaniem Beniowskiego, reszta wyspy, cicha i pozornie pusta, patrzała, zdało się, na przybyszów z pewnem zdumieniem gajami modrzewiowych lasów, już zieleniejących, słonecznemi plamami swych nietkniętych rozłogów i śniegowemi szczytami niedalekich gór. Pustynne morze łuszczyło się wokoło modro-złotą łuską. Nigdzie nic nie było widać, ani fok nawet, ani siwuszów, ani wielorybów, zwykłych tych wód mieszkańców — odpłynęły pewnie zażywać wczasów w ten dzień ciepły i pogodny, gdzieś ku brzegom mniej stromym i mniej skalistym, ku rewom płytszym i obfitującym w bogatsze pożywienie. Jeno czajek białych, brunatnych albatrosów i czarnych bakłanów latały chmary nieprzebrane nad urwistemi przylądkami, i dobiegający zdala ich wrzask przebijał się chwilami nawet przez gwar rozmów ludzkich i stuk ich narzędzi, przez łagodny, ale nieustanny poszum dokładów fal morskich na brzegi. Około piątej wieczorem wrócili wysłani i donieśli, że o milę od stanowiska znaleźli chatkę, w niej psa żywego i list pod konewką. W chatce stały przygotowane cztery baryłki tranu, kilka skrzyń ryby suszonej — wagi centnarów do dwunastu, był sprzęt ladajaki, odzież i sieci — naprawione i zaledwie co porzucone. Obok stała łaźnia ruskim zbudowana wzorem, a w przylesiu nieopodal trafili nawet na świeże ślady stóp ludzkich, głęboko wyciśnięte w kaszy tającego śniegu.
Wiadomość poruszyła wszystkich, wszyscy chcieli co rychlej dowiedzieć się, co list zawiera, i, porzuciwszy roboty, zbiegli się do chaty Beniowskiego, nawet poniektóre warty zeszły ze stanowisk, spostrzegłszy rozruch powszechny, i zbliżyły się ku obozowisku. Beniowski jednak kazał strzelcom Urbańskiego zbiegowisko rozpędzić, ludzi do roboty nawrócić a samowolne straże ukarać. Podczas gdy konfederat spełniał skrupulatnie rozkazy, wywołując wybuchy wesołości powszechnej, wezwał Beniowski głównych oficerów do chałupki na naradę. Przedewszystkiem otworzył list i przeczytał, co następuje:
„Pozdrowienie tym wszystkim, którzy zawinąć do tej wyspy potrafią. Uwiadamiam ich, że okręt Elżbieta, wyszedłszy z portu Ochockiego w roku 1769 pod moją komendą, przebywał u tej wyspy rok cały, znacznie nawałnością będąc uszkodzony. Po upływie tego czasu, widząc, że wszystkie nasze zamiary w celu naprawy onego były bezskuteczne, rozebraliśmy go na sztuki, a z tych materjałów porobiwszy łodzie, puściliśmy się niemi do wyspy leżącej na wschód tej, w której niniejszy list piszę. Uczyniłem zaś to w myśli, iż znajdę tam jakowy okręt, na którym potrafię się zabrać wraz z całym moim ekwipażem. Dnia 24 stycznia 1771 roku. Iwan Ochotyn, kapitan, Baltazar Bołakirow, żeglarz.“
— Ochotyn!... — mruknął zdumiony Kuzniecow. — Przepadliśmy!... Ten rabuś nikomu nie przepuści!...
— Szczęście więc, że sobie poszedł... Można będzie zabrać tran i ryby, a położyć natomiast trochę monety... — dorzucił Panow.
— Tak, rozumie się, aby nas nie pomówiono, żeśmy ukradli!... — zgodził się Baturin. — Jedzenie wszędzie, gdzie zdarzy się, kupować należy... Mało go mamy!...
— Coście jeszcze widzieli? — spytał w zamyśleniu Beniowski.
— W południowej części znaleźliśmy pięć krzyżów. Na jednym był napis: „Na cześć Boga i św. Mikołaja w roku 1769 d. 28 kwietnia krzyż ten był wystawiony przez Piotra Kryniczyna, komenderującego ekspedycją, wysłaną w celu odkrycia Kalifornji.“
— I co jeszcze?... — pytał dalej Beniowski.
— Jeszcze znaleźliśmy stąd niedaleko na moczarach, ot, takie korzonki... Kamczadal Krasilnikow mówi, że są wcale jadalne!...
Tu Kuzniecow położył na stole długi żółty korzeń i garść zawiędłych, jesiennych, zielonawo-żółtych łodyg, które Meder, włożywszy na nos okulary, zaraz zaczął oglądać.
— Tak, jedzą to krajowcy i w głodny rok nawet nasi kozacy w Bolszerecku!... To „sorana“, „lilium martagon“, a to „czeremsza“ — dziki czosnek. Nie wiem, jak zwać ją po łacinie!
Oficerowie jednak bardziej byli ciekawi, co im Beniowski o Ochotynie powie. Ten milczał, wąsa kręcił i, obejrzawszy uważnie list raz i drugi, schował go w zanadrze.
— Chruszczów, jedź zaraz na okręt i powiedz Czurinowi, żeby wyładowywania okrętu zaprzestał i wszystko do podróżnego porządku napowrót doprowadził. Popow i Łoginow niech pójdą natychmiast i przyśpieszą napoczęty wypiek chleba. Winblath weźmie ludzi i ruszy do zdroju po wodę... Choćby przyszło noc całą pracować, musimy do rana z chlebem i wodą skończyć!... Wy, Panow z Baturinem, obejmiecie nadzór nad strażami... Żeby ptak tu nie przeleciał bez waszej wiedzy!... Rozumiecie?!!! A wy, doktorze, możecie zebrać ochotników i iść sobie po tę rzepę... Byle niedaleko od stanowiska, byle niedaleko!
— A cóż Ochotyn?... — bąknął Kuzniecow.
— Właśnie!... Zwołasz mi i przyprowadzisz tutaj wszystkich majtków z załogi oraz innych ludzi, którzy cobądź o tym człowieku wiedzą!
Pośpieszyli oficerowie spełnić rozkazy Beniowskiego, zrozumiawszy ich ważność.
Kuzniecow sprowadził mu pół załogi. Różni różnie gadali o tym piracie, powtarzali bajdy najrozmaitsze, zasłyszane w szynkach i koszarach. Z tymi Beniowski niedługo się bawił, ale znalazło się kilku, którzy osobiście Ochotyna znali, i tych szczegółowo o niego rozpytał. Dowiedział się, że nie był on wcale Rosjaninem i nie zwał się Ochotynem, choć sobie to nazwisko od morza Ochockiego przyswoił; że przed kilku laty opanował okręt, którym dowodził, i skłonił na nim załogę do zaprzysiężenia mu wiary, że potem osiadł na wyspach Aleuckich i tak się tam umocnił, że w ciągu lat trzech kilka okrętów moskiewskich zdołał zrabować i ekwipaże ich sobie zniewolił, że na skutek tego doszedł do siły zwyżej stu Europejczyków i mnóstwa wyspiarzy, którzy go wodzem swym ogłosili.
Wszystko to niezmiernie zastanowiło Beniowskiego; więc gdy noc zapadła i ucichło w obozie, wezwał do siebie Chruszczowa i zamknął się z nim na specjalną naradę.
— Cóż o tem wszystkiem myślisz?... — spytał, wyłuszczywszy mu pokrótce rezultaty wywiadów.
Chruszczow głowę pochylił i pogładził w milczeniu długą, siwą brodę.
— Co myślę? — odrzekł. — A to myślę, że powinniśmy co rychlej kotwicę podnieść i zmykać stąd... Już wśród załogi słuch o tym Ochotynie się rozszedł, już gadają, że żołd płaci samem srebrem, że nikt go jeszcze nie pokonał, szepczą po kątach... Sam wiesz, czem się to może skończyć...
— O tak — wiem! — mruknął Beniowski z goryczą.
— Lepiej im pachnie bliski rozbój, niż daleka wolność; więc uciekać stąd należy, by ich uchylić od pokusy!
— Ba!... Nie tak to łatwo... Przedewszystkiem okręt wymaga reparacji; w kadłubie od uderzenia lodów i nieumiejętnego żeglowania potworzyły się duże szczeliny, które potrzeba koniecznie zatkać... Czurin twierdzi, że nawet przy ciągłem pompowaniu i pomyślnym wietrze nie dopłyniemy z temi dziurami dalej jak do wysp Kurylskich, a tam... powtórzy się to, co już było!... Następnie niewiadomo jeszcze, czy nas tak łatwo stąd Ochotyn... wypuści!
— Jakto: wypuści!... Przecież całe szczęście, że go tu niema!... Bój się Boga! Gdyby się nasi ludzie dowiedzieli, że jest, połowy ich byśmy się jutro rano nie doliczyli...
— Dlatego milczałem... — uśmiechnął się Beniowski. — Ale... przyznaj się, przyjacielu, iż nie wierzyłeś ani chwili, aby słowo prawdy znajdowało się w tym tam liście... Tak samo sądzą pewnie inni, co?
— Dlaczego? Owszem!... Wcale tego nie myślę! Jest wprawdzie dużo wątpliwości, ale w samej istocie, dlaczegoby nie miało być prawdy? Przedewszystkiem nikt nie wie na pewno, czy wszystkie te przypisywane Ochotynowi napady, rozboje on sam w istocie dokonał... Nikt go nawet na oczy nie widział... Być może, iż byli to inni łotrzykowie, którzy skorzystali z jego nieszczęścia, aby, pokrywszy się jego imieniem, uniknąć odwetu i prześladowań rządu... Również nie wiem, dlaczego wydaje ci się niewiarogodnem, iż Ochotyn, po bezskutecznych próbach naprawy okrętu, przerobił go na łodzie, aby udać się z tej wyspy bezludnej, gdzie im groził głód, do miejsc zamieszkanych... Cóż w tem dziwnego?... Nawet jeżeli okrętem początkowo przemocą zawładnął, mógł się następnie rozmyślić i wejść na drogę poprawy i pokuty, zapragnął wrócić do ojczyzny i społeczności...
Beniowski poruszył się niecierpliwie.
— A cóż znaczy ta chata mieszkalna z rozwieszonemi do naprawy sieciami?... Kadzie z suszonemi rybami i beczki z tranem?... Wreszcie pies żywy i zdrowy, pies, przebywający spokojnie w miejscu opuszczonem od trzech miesięcy przez ludzi, w samym środku surowej tutaj zimy... Dawnoby zdechł! Przecież śniegiby tu wszystko zawiały po szczyt dachu i zepsuły na nic i sieci i samo obejście. A tam ład i porządek, i przedmioty domowe, jak mówił Kuźniecow, niby przed chwilą rzucone, jeszcze gładkie, bez kurzu, ciepłe w ujęciu, z niepordzawionemi ostrzami żelaźców?... Co ty na to?... Bo ja się o te wszystkie szczegóły dobrze rozpytałem... Zaraz mię tknęło, skorom spojrzał na ten list. Pismo zupełnie świeże, wyraźne, ostro cięte; atrament miejscami ma jeszcze błysk, co w tutejszym wilgotnym klimacie już po niedługim czasie znika... Nareszcie sam duch pisma, sam ton dowodzi jasno, że ten Ochotyn łże...
— Pocóż mu to?...
— Tak, na wszelki wypadek!... Człek bywały!... Chciał w nas wzniecić zwątpienie, jeżeli go szukamy, albo poprostu zyskać na czasie przez wywołanie wahania i narady, aby wymiarkować dobrze ze swej strony nasze siły i zamiary... Może już teraz czatuje gdzie tutaj niedaleko, aby z ukrycia napaść na nas w odpowiedniej chwili... Nasz odjazd w popłochu najlepszą byłby dlań wskazówką naszej słabości. Jeżeli ma okręty i bajdary, jak to mówią, może nawet nas ścigać, gdyż taka gratka, jak pełen wszelkiego towaru i zaopatrzenia okręt, nieczęsto mu pewnie sama do rąk wpada.
— Cóż więc czynić?... Czy nie należałoby w takim razie zaraz kotwicę podnieść i, korzystając z ciemności, uchodzić, wyrzekłszy się tego, cośmy na ląd wyładowali?... Lepiej stracić trochę, niż wszystko!... Ach, Beniowski, Beniowski!... Już myśleliśmy, że koniec niepowodzeniom i troskom naszym!...
— Nie widzę konieczności do tak złego wyjścia... Owszem, może lepiej się z tym człowiekiem zobaczyć, jeżeli jest niegłupim i przedsiębiorczym, jak powiadają i jak z listu jego wnoszę... Może się to jeszcze nam na korzyść obróci! — dorzucił Beniowski w zamyśleniu i umilkł nagle.
Długo patrzał na niego z niemem oczekiwaniem Chruszczów, gładząc siwą brodę, wreszcie zagadał:
— Cóż więc poczniesz?...
— A więc, przyjacielu, tak zrobimy: zbudzisz zaraz strzelców Urbańskiego oraz część majtków bardziej pewnych z przedniej straży i przewieziesz z nimi dwie armaty z okrętu na brzeg, któremi obwarujesz dostęp do zatoki z obu stron. Usypiesz szańce na obu jej cyplach tej jeszcze nocy... A we dnie pójdziemy szukać tego Ochotyna, od którego myślę, że jesteśmy na lądzie silniejsi i który, mniemam, obawia się równie nas, jak my jego... Idź więc i dopilnuj sam osobiście, aby spełniono, co ci poleciłem, a ja tymczasem obmyślę, co dalej robić, i list do Ochotyna ułożę...
Pozostawszy sam, Beniowski przez chwilę dumał z głową opartą na dłoniach, poczem, zasłyszawszy plusk wioseł w zatoce, światło zgasił i wyszedł przed szałas. Czarny kadłub „Piotra i Pawła“ odrzynał się smołową plamą na bledszym mroku zatoki, smukłe maszty wyrastały zeń, jak drzewa bezlistne, jesienne; jak ljany, oplatały je sznury. Złocone figury apostołów nad przednią stewą ledwie połyskiwały w słabym odblasku ciemnych, śpiących nad niemi wód. W jednem tylko okienku na samym tyle okrętu płonęła skra czerwonego światełka.
Beniowski dostrzegł ją i mimowoli westchnął. W tej chwili stuknęła przybijająca szalupa o bok statku, rozległy się głosy, zamigotały na pokładzie i u burty blade, ruchome ogniki latarek, zbudziła się i głucho zawrzała skupiona robota.
Słychać było, jak po dudniącym pokładzie przetaczają wielkie ciężary, jak opuszczają je nań, podnoszą, windują i znów ostrożnie spuszczają wzdłuż boków ku wodzie.
Czarne sylwetki armat zamajaczyły w powietrzu, wśród rei i lin pod dziobem okrętowego żórawia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.