Ocean (Sieroszewski, 1935)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Skoro rozedniało na tyle, że ciemne mielizny dobrze oznaczyły się na połyskującej wśród siwych mgieł fali, dał Beniowski rozkaz podniesienia kotwicy.
Znów ostro zabrzmiała szturmańska piszczałka i po śpiącym statku potoczył się rozkaz:
— Wszyscy na pokład!
Niechętnie opuszczali ciepłe kajuty ludzie niewzwyczajeni do twardej służby morskiej, niektórzy nawet sarkali:
— Po jakiego licha tak rano!? Poco ten pośpiech!?
— To prawda! Nie mamy przecie terminu, nie jedziemy z towarem! Zdążymy!...
— A ścigać nas niema sposobu! Sam widziałem na własne oczy, jak palono w Bolszej statki.
— A jakże! Małej łódeczki nie zostawiono całej! Kum Trofimycz prosił, żebym mu choć bajdarkę skórzaną zostawił, aby sieci mógł oglądać. „Mój kochany, bliższa koszula ciała! powiedziałem. — Tobie bajdarkę, drugiemu bacik, trzeciemu karbas... w mig flota się utworzy, na której kozacy zaraz zaczną nas wojować, ścigać, wreszcie władzy dadzą znać do Ochocka, żeby słała za nami w pościgu zbrojne fregaty. Niema głupich!“
— Zresztą dalby ci Beniowski, gdybyś nie posłuchał rozkazu!
— Pewnie, żeby dal! Ostry człowiek!...
— Takiego morze lubi!... A co wy tutaj „tary-bary!“ Chcecie dostać? Ruszajcie zaraz do roboty! — napadł na rozmawiających starszy majtek.
Pięli się więc niezgrabnie nowińcy po drabinach sznurowych, klnąc, chwytali zgrubiałemi palcami za zmoty u lin, za przemarzłe węzły sznurów, inni z miarowym przygłosem ciągnęli kołowrót kotwiczny.
Szary świt rozdniewał zamglone morze oraz przymknięte nad niem wieko jasnego nieba; gwiazdy ze złotych stawały się srebrnemi, topniały zwolna w błękitnej jasności. Zwolniony z uwięzi okręt kołysał się dziwacznie i chylił na jeden bok; słaby wiatr z trudem nadymał napinane żagle.
— Co go tak kłoni!? Hej, obejrzeć dobrze zaburcia! — rozkazywał Beniowski.
Rychło donieśli mu, że wielka kra przyssała się do prawego boku i statek skręca.
— Niewiadomo nawet, kiedy się podkradła! Cicho tak podpłynęła, ani stuknęła! — tłumaczył się Baturin, który nocną zmianą dowodził.
— Różnie bywa!... Zresztą — mgła — uspokajał go Beniowski. — Każ narychtować na lód armatę i skrusz zaraz kulami. Musimy wyjść przed zorzą na pełne morze, bo potem wiatr tu przy brzegu uśnie!
Zahuczały więc działa raz jeszcze kilkakroć, budząc echo rozgłośne na lądzie, strasząc mieszkańców Czekawki, ledwie wczoraj uwolnionych od grozy krwawych bitew. Oswobodzony od ciężaru okręt wyprostował się, zatrzepotał żaglami, jak zbudzony ptak, i wolno przepłynął między piachami rewy. W miarę jak uchodzili z pod osłony lądu, krzepił się wiatr, rósł bieg i posuwistość statku. Gdy brzask zaróżowił gładę fal, z bocieńca krzyknięto, że hen, ku zachodowi widać skałę Alajdę. Beniowski kazał skierować okręt w przejście między ciemnym, wydłużonym lądem wyspy Poramuszir a tym samotnym ostrowem, szarzejącym jak mały obłoczek w dalekich tumanach, przenizanych promieniami niskiego słońca. Jednocześnie zwołał Beniowski starszyznę na naradę, w jakim dalej płynąć kierunku.
Postanowiono jednogłośnie bieżeć na południe i zawinąć do której z wysp Kurylskich dla zaopatrzenia się w żywność, wodę i suchary. Wiadomość o tem rychło rozbiegła się wśród załogi, zajętej czyszczeniem i uprzątaniem okrętu. Rajcowano nad tem przez dzień cały; na podwieczerzu zimno i śnieg, padający płatami, spędziły większość załogi pod pokład. Ostrożnie, z podebranemi żaglami, szedł statek w nocnych ciemnościach, według wytkniętego kursu. Pusto było na ubielonym śniegiem pokładzie; tam i owdzie majaczyły figury strażowych majtków i słaby, jak skierka, ogieniek lampki błyszczał u kompasu. Co czas jakiś jęczał dzwon u wielkiego masztu, wybijając klepsydrę; szumiał wciąż wiatr w rejach, szeleścił żaglami, szemrało po bokach w czarnych przepaściach morze. Płatki śniegu leciały i nikły w tej czarniawie, jak niestrudzony siew niewidzialnego ducha.
Dzień wstał mglisty, zaśnieżony, niepogodny; uderzył silny półwiatr i statek z trudem lawirował w zygzag, coraz zmieniając żagle i pochylając się mocno na zwrotach. Pracowała wzmocnionemi zmianami załoga. Beniowski z Czurinem w kajucie, pochyleni nad mapą, wybierali, gdzieby lepiej zawinąć, gdy z bocieńca dobiegło ich wołanie, że widać ziemię. Wyszli więc na mostek popatrzeć, co jest, gdy wtem uderzył ich hałas niezwykły wśród gromad ludzi, którzy też wylegli z kajut na wołanie straży. Posłał Beniowski zapytać: co zacz tam i skąd hałasy?
I natychmiast przybyło dwu, z których jeden był Izmaiłow, a drugi Boskarow, mówiąc, że są wysłańcami od całej załogi.
— Od zimna, kołysania statku, niewywczasu i złej strawy ducha w sobie nie czujemy i, siłami więcej nie władnąc, prosimy uniżenie, aby Wasza Wielmożność kazał co rychlej do pierwszej ziemi zawinąć, gdziebyśmy mogli poratować zagrożone nasze zdrowie, tak w dalszym ciągu podroży potrzebne!... — dowodził Izmaiłow.
— Od wymiotów i wolności żołądka pokotem leżą w kajutach i tak zanieczyścili powietrze, że wytrzymać tam niepodobna... Gdy spracowani majtkowie wracają ze zmiany, miasto wyspać się, trują się nieznośnym zapachem i dostają zawrotu głowy!... — dodał Boskarow.
Beniowski patrzał na nich nieufnie i zwłóczył z odpowiedzią. Szukał oczami wśród wichrzycieli Stiepanowa, ale go tam nie było. Wreszcie dostrzegł go, wychodzącego z Panowem z pod tylnego pokładu. Gorąco dyskutując, kierowali się ku niemu; czekał, aż podejdą, gdy wtem wrzaski i kotłowania na przedzie statku zamieniły się w zwadę. Z powszechnego tumultu wyrwało się dwoje ludzi i biegło ku Beniowskiemu.
— Cóż tam nowego? — spytał ten niecierpliwie.
— Nie słuchaj ich, naczelniku, nie słuchaj!... — wołał biegnący na przedzie Urbański z twarzą rozognioną, jak jarzący się krąg miesiąca. — Wcale nie są oni naszymi wybrańcami!... Samozwańcami są... gdy przeciwnie my dalej iść chcemy nawet resztką sił, unikając zbyt bliskich zdradzieckich wybrzeży... Zali możemy być pewni, że nie czyhają na nas tam jakie zbłąkane rządowe okręty?... Albo czy ludność nieświadoma i podburzona przez urzędników nie napadnie na nas z bronią w ręku?... Odpłynąć należy przeto jak najdalej i dopiero w ciepłym, błogosławionym klimacie, na bezludnej, nikomu nieznanej wyspie wypocząć... Takie jest nasze żądanie!...
Któż to wy jesteście?... Ilu was?... — przerwał mu drwiąco Izmaiłow. — On jeden, Wielmożny Panie, duch niespokojny i może jeszcze dwu, trzech podobnych kłótników... Za nami powszechność...
— Nieprawda, za mną cała straż przednia... A i z tylnej jest dużo, co tak myślą, ino wy ich zakrzyczeliście, babnicy przeklęci!... Chce im się na ziemię co rychlej, by z podwikami łacniej amory toczyć, bo na statku niema dość miejsca dla takiej zabawy!... Znam ja was asmodeuszów, znam!... Ślepy nie jestem...
— Powtarzam, co mi pospolitość poleciła, Wielmożny Panie Naczelniku. Że nawet gdybyś kazał, to ze względu na brak sił i powszechną chorobę... nie moglibyśmy tego wykonać, a więc lądowanie wbrew naszej chęci musowe jest! — zakończył hardo Izmaiłow.
— Łże!... Leżą nie od morskiego zawrotu, lecz od pijatyki, od zaduchu i lenistwa!... Wynieść wszystkich na powietrze, a rychło wstaną!... Opoje są!... Pić, owszem!... Ale chlać, jak świnie bez opamiętania!... — przerwał mu gniewnie Urbański.
Wstrzymał kłócących się stanowczym gestem Beniowski, i, nie słuchając nawet tego, co mu chciał przełożyć Stiepanow, zwrócił się do Baturina:
— Bądź dobry, weź ludzi i rozpędź zbiegowisko. Żeby wszyscy zaraz szli na miejsca do swych robót. A resztę zepchnij do kajut... Tych, co się będą opierali, prowadź tutaj!... Niech raz na zawsze zapamiętają, że nie oni rozkazują, lecz ja, skoro mię naczelnikiem wybrali!... Wy zostańcie, zostańcie, zaczekajcie!... — kiwnął na wysłanników, którzy zbierali się do odejścia.
Baturin spełnił rozkaz; do oddziału, robiącego porządek, przyłączyli się wszyscy oficerowie, nie wyłączając Stiepanowa, oraz strzelcy Urbańskiego. Pokład z kłótników niebawem oczyszczono. Kilku oporniejszych stawiono zaraz przed sąd i zamknięto w turmie. Pozornie uciszyło się, lecz Beniowski, dla uniknięcia dalszych rozruchów, kazał statek niezwłocznie z wiatrem obrócić i rychło kuszące wyspy znikły z przed oczu załodze. Wśród pustego, przysnutego mgłą i zbałwanionego szeroką falą oceanu jeno tu i tam wyskakiwały potworne cielska wielorybów, igrających ze sobą i wyrzucających wysoko wgórę wodotryski.
Śnieg i deszcz nie przestawał padać. Załoga, zwolniona od robót na rejach pomyślnym wiatrem, miała dużo zajęcia przy zeskrobywaniu i obijaniu z pokładów oraz masztów naledzi. Kazał też Beniowski opatrzeć dobrze szalupę i mały ratunkowy bacik, co podwieszony na hakach bujał w tyle okrętu nad rudlem, gotowy w każdej chwili do spuszczenia.
Urbański, zadowolony, że górę wzięło jego zdanie, uwijał się wesoło wśród pracujących, choć mu nos zsiniał od zimna, jak śliwka-węgierka.
— A co, źle wam?... Gdybyście siedzieli choć w cieple, ale w rządowej kozie, byłoby gorzej!... Co, nie? Podgrzewaliby was tam, oj, podgrzewali panowie urzędnicy... A czy na Paramuszirze, czy na Ochtokanie, nie są oni ci sami, co w Bolszej, których znacie!... Przewietrzyliby nas wszystkich na szubienicach, oj, oj!... Już ja wolę ten zimny, ale wolny wietrzyk morski! Odbijemy sobie zczasem wszystko w jakim raju hesperydowym... Owoców słodkich najemy się ile wlezie, wywczasujemy się... Pannę sobie kolorową każdy wybierze z krajowych zapasów... Cuchną podobno, jak stare buty, i dlatego na czas miłosnej zabawy, wędzą się w dymach z drzew wonnych i kadzideł... Ale zato od słońca mają w kochaniu krew gorącą...
— To grunt!... Czy to ja z jej twarzy będę śmietanę lizał?... Ja bo tam nie potrzebuję nadzwyczajnej urody!... — przerwał mu kozak Gałka.
— Wiadomo. Przejrzyj się w wiadrze z wodą, a nacieszysz się pięknością do syta! — śmiali się obecni.
W ciągu dnia zastrzelili myśliwce na statku kilka czarnych ptaków, które przysiadły na masztach, a po południu, kiedy słota ustała i na falach okazało się dużo pływających porostów, zaczęto je hakami łowić i wyciągać, gdyż wedle słów kamczadala Poranczina oraz innych świamych rzeczy marynarzy, miały być, po wysuszeniu i wielokrotnem przegotowaniu, jadalne.
Tak upływał czas załodze w nieustannem zajęciu, które wciąż wynajdywał dla niej przemyślny Beniowski.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.