Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVIII.

Od tej chwili zaczęły się przyjazne stosunki między załogą „Świętego Piotra i Pawła“ a krajowcami. Coraz bliżej krążyły i podpływały ku statkowi łodzie japońskie i nadzy, jak z miedzi wykuci, rybacy w wielkich grzybokształtnych kapeluszach wesoło krzyczeli swoje: waa-szi!
— Dawaj kaszy!... Dawaj kaszy!... — odpowiadali im, śmiejąc się, Moskale, którzy tak przezywali ryż.
— Weseli są a tylko plugawi... Tuzin takich nasza baba w fartuchu wyniesie!... — zauważył Gałka.
— Bo chleba nie jedzą. Co z tego ryżu?... Ledwie człowiek kichnie po obiedzie, już głodny!... — dowodził Trofimow.
— Ja bo głównie ciekaw jestem ich kobiet!... — wtrącił Rybnikow. — Ale coś ich nie widać!... Może oni bez kobiet się rodzą, wprost ze szczelin skalnych wyłażą, jak karaluchy!...
— A nie widzisz ich tam!... — wskazał Andrejew na brzeg, gdzie pod wielkiemi żółtemi parasolami z czarnemi obwódkami stały ciemne figurki, przepasane barwnemi pasami.
— Kto ich wie, co one są!... Chłopi tutejsi też długo się noszą, warkocze na głowie zaplatają, tfu!... wachlarzami się wachlują. Cienkie to, drobne, smukłe, rączki i nóżki jak u dziewuch!... A wąsów i brody u żadnego ani poświeci! Może to całkiem babi lud, ino przed nami samców udają!... Trzebaby zedrzeć z którego chlamidę i zobaczyć!... — dowodził Gałka.
— A jakże, rusz go!... On cię swojemi dwiema szablami w mgnieniu oka z dwu boków przetnie!... Nie zdążysz Beniowskiemu się poskarżyć!... Zresztą nasz stary za taką rzecz teżby ci kazał dołożyć!...
— Cicho, jedzie znowu jakaś pół-djabla, pół-dziewusza persona!... — zawołał Rybnikow.
Istotnie do okrętu przybiła nieduża łódź z dwoma nagimi wioślarzami i młodzieńcem wytwornie ubranym w jedwabie, w perłowego koloru „kimono“, z dwiema szablami za pasem.
Przybyły zręcznie wdrapał się po spuszczonej drabince na pokład i gestami okazał, że pragnie zobaczyć się z komendantem statku. Zaprowadzono więc go do Beniowskiego, który z trudem wyrozumiał, przy pomocy Boskarowa, że znaczna liczba miejscowych obywateli pragnęłaby bardzo zwiedzić statek, lecz że obawiają się „teppo“. Tu wskazał palcem na armaty. Uspokoił go Beniowski upewnieniem, że pokojowe ino żywi zamiary, w dowód czego kazał działa pokrowcami nakryć.
Ucieszył się Japończyk i, zaproszony, aby przybył co rychlej ze swymi przyjaciółmi, odpłynął pośpiesznie.
Beniowski kazał natychmiast wszystko na okręcie oczyścić, uporządkować i wyszykować na przyjęcie gości.
Zaledwie skończono przygotowania, dały warty znać, że płyną trzy łodzie. W każdej siedział wysoki urzędnik, co poznać można było po wielkim czerwonym parasolu z frędzlami. W jednym z przybywających poznał Winblath tego, którego widział w cytadeli.
Gdy weszli na pomost, kazał Beniowski ustawionym w szyk strzelcom sprezentować broń, a sam postąpił kilka kroków na spotkanie gości, przyciskając ręce do piersi, kłaniając się i powtarzając;
— Fiassi guzarimas!...
— Waa-szi gozarimasu!... — odpowiadali ci, również przysiadając, chyląc głowy i przyciskając ręce do piersi.
Wystrojony w niebieski żupan ze srebrnemu guzami, Boskarow służył za tłumacza. Jakkolwiek ciemne były eksplikacje jego japońskiej konwersacji, porozumiewano się jednak niezgorzej przy pomocy min i gestów z dodaniem przekręconych japońskich i holenderskich wyrazów.
Japończycy mieli je za najczystszą rosyjską mowę, notowali i powtarzali skwapliwie, a jeden z gości zauważył nawet z uśmiechem:
— Jakże nasz bełkot ochrypły podobny jest bardzo do waszej dźwięcznej mowy: wy „fiassi“, my „waa-sszi!“, my „teppo“, wy „tippo!“
— Sajo (tak)!... — mruknął kwaśno Boskarow, kłaniając się i wciągając powietrze. Kazał mu to robić Beniowski jak można najczęściej. To też Boskarow korzystał z rozkazu i wciąż prawie przykucał, opierając ręce na kolanach z miną to wystraszoną, to żałosną, to naroczyto głupkowatą.
Załoga pękała ze śmiechu, majtkowie szturchali się i bili, szepcząc rozmaitemi głosy:
— Dawaj kaszy!...
Tymczasem mali, cytrynowi ludzie pod osłoną ukłonów i uśmiechów docierali wszędzie, oglądali wszystko.
Widział Beniowski, że niektórzy wyjęli książeczki z rękawów, że spisują armaty, że liczą ludzi, rysują plany. Zaniepokoiło go to trochę i, aby im przeszkodzić oraz odwrócić uwagę w inną stronę, kazał prosić ich na ucztę, przy której polecił usługiwać białogłowom. Wystrojone w swoje najpiękniejsze szaty, we wzorzyste jedwabie i tyftyki, w perłach, koszulach i sznurach ze złotych monet na szyjach, w sobolich toczkach i wysokich kokosznikach na głowach, z pękami jaskrawych wstęg na plecach, w żółtych i czerwonych półbucikach na zgrabnych nogach, młode cudzoziemki, białe i różowe na licach, piersiste oraz szerokie w biodrach, wprawiły w zdumienie i zachwyt Japończyków. Wciąż przysiadali i wciągali powietrze, wołając:
— Oja!...
Białogłowy były też ze swej strony niezmiernie zadowolone z uczuć, wywołanych u cudzoziemców, oraz z możności pokazania publicznie swych pleśniejących bezużytecznie strojów. Szczególniej Agafja przybrana była, jak prawdziwa księżna, w drogie robrony i atłasy. Brakowalo jedynie Nastazji, lecz nikt tego nie zauważył w powszechnej wesołości i ożywieniu z wyjątkiem Beniowskiego, w którego oczach prześliznął się chwilowy ból na widok urodziwego orszaku bez dziewczyny. Jednocześnie poczuł jakby uderzenie sztyletu zboku i, odwróciwszy głowę, spotkał się z zimnem spojrzeniem i szyderczym uśmiechem Stiepanowa.
Po odjeździe gości, jakby w nagrodę za godne ich przyjęcie, przybył nowy transport łodzi z żywnością, z beczkami wody i baryłkami gorzałki.
Nazajutrz Beniowski chciał koniecznie sam odwiedzić brzegi, ale Chruszczów, Kuźniecow, a szczególnie Panów oparli się temu, przekładając, że nie należy zbytnio dowierzać pięknym oświadczeniom zdradliwych zazwyczaj wyspiarzy.
Błądząc po pokładzie, gdzie próżnująca załoga urządzała rozmaite gry, nie mógł się oprzeć Beniowski pokusie zajrzenia do Nastazji. Drzwi były niedomknięte, mógł więc niepostrzeżony zlustrować cichą kajutę. Młoda dziewczyna stała na małym stołeczku pod ścianą i, przytrzymując białą ręką wieko okienniczki, patrzała na zielony brzeg, widniejący za błękitną wodą w okrągłym otworze luminatora.
Oddalił się Beniowski cicho, jak był przyszedł, i usłyszał za sobą głuchy kaszel, który bolesnem echem odbił się w jego sercu.
Po południu, gdy znowu w swej kajucie mapy studjował, dano mu znać, że kilkanaście łodzi, strojnych w chorągiewki, zbliża się ku „Ś-mu Piotrowi i Pawłowi“. Wybiegł natychmiast, aby przygotować się na ich spotkanie. Zbliżały się przy odgłosie śpiewu oraz grze instrumentów muzycznych.
W odległości pół węzła zatrzymały się, poczem już tylko trzy z nich najokazalsze przybiły do statku. Na środkowej znajdował się poważny starzec, w bogate szaty przybrany, z czarnym przejrzystym beretem na głowie. Dostawszy się na pokład „Piotra i Pawła“, ukłonił się Beniowskiemu uroczyście i oddał mu list, pisany po japońsku. Ponieważ nikt nie mógł go przeczytać, udano się znowu do pomocy Boskarowa, który, po wielu trudach, zapytaniach oraz powtórzeniach, oznajmił nareszcie, że to sam „dajmios“ Uri-khama, wicekról tego miejsca, przysyła list z prośbą, aby Beniowski do niego przybył i w zakład bezpieczeństwa przysyła mu dwu znakomitych młodzieńców. Beniowski odpowiedział, iż z przyjemnością z zaproszenia skorzysta, zakładników zaś nie zatrzyma, w zupełności ufając szlachetności i słowu pana ziemi tutejszej.
Bardzo się ta rezolucja Japończykom podobała, a bardziej jeszcze to, że Beniowski kazał niezwłocznie bat szykować i, zabrawszy czterech związkowych, wraz z Boskarowem pośpieszył do miasta, złożywszy dowództwo okrętu w ręce Chruszczowa.
Pojawienie się Beniowskiego powitano na flotylli miejscowej radosnemi okrzykami, poczem łodzie, rozdzieliwszy się na dwie dywizje po trzy w rzędzie, popłynęły ku kamiennym schodom przystani.
Tam już czekały na nich rozłożone piękne maty i przygotowana herbata. Nieopodal stały lektyki przygotowane do dalszej podróży i oddziały żołnierzy w ciemnych zbrojach z wielkiemi mieczami w ręku.
Niewiele widział Beniowski, gdyż tłum konnych oficerów otaczał jego lektykę całą drogę. Dopiero gdy stanęli przed bramą obszernego ogrodu, straż cofnęła się, a Beniowskiego spotkali na progu dwaj z niezmierną wspaniałością przybrani wojskowi, którzy, pomówiwszy z wysłanym starcem, oddali gościowi trzykrotnie niski ukłon, ujęli go pod pachy i w tej pozyturze zaprowadzili do małego domku, stojącego wśród ogrodu.
Ściany domku były rozsunięte i widać było wytwornego Japończyka z twarzą delikatną, kobiecą, ubranego w szaro-niebieskie szaty jedwabne, siedzącego pośrodku sali na niziutkiej sofie, krytej żółtym adamaszkiem. Żółta również szarfa przepasywała wpół dostojnika. Przy wejściu u schodków spotkały Beniowskiego na klęczkach dwie piękne dziewczyny i, zdjąwszy mu obuwie, włożyły mu na nogi bieluchne, krótkie sukienne pończochy. To samo uczyniły jego towarzyszom, poczem po lakierowanych schodkach mahoniowych wprowadzono ich do wnętrza sali. Tu towarzyszący Beniowskiemu japońscy oficerowie przyklękli na oba kolana i uderzyli czołem przed władcą; Beniowski naśladował ich, co widocznie bardzo pochlebiło wicekrólowi. Odpowiedział mu uprzejmym uśmiechem i łaskawym ukłonem.
— Kto jesteś, cudzoziemski wędrowcze?... Z jakich krajów przybywasz?... I czego szukasz w mojej skromnej ojczyźnie?...
— Jestem żołnierz zachodni. Przybywam z Kamczatki. Wiatry szczęśliwe zagnały mię do twej pięknej ojczyzny, panie!... — odpowiedział przez Boskarowa Beniowski z ponownym ukłonem.
Widocznie jednak przekład Boskarowa nie zadowolił wicekróla, gdyż dał znak, a natychmiast zbliżyli się na klęczkach malarze ze zwitkami papieru i jęli szybko maczanemi w tuszu pędzlami malować rozmaite figury, zapomocą których Beniowski miał wymiarkować, czego od niego żądają.
Skoro ujrzał Uri-khamę na jednym z rysunków, ofiarującego mu swe serce, wziął natychmiast papier i z głębokim ukłonem do swego czoła, następnie do piersi przycisnął.
Uśmiechnął się znowu wicekról i, dawszy znak Beniowskiemu, aby się zbliżył, uścisnął mu po europejsku rękę. Następnie dał znak, aby wprowadzono przybyłych z Beniowskim marynarzy, których zatrzymano w przedsionku.
Weszli niezgrabni, ogromni, a nie znając etykiety japońskiej, pozostali u drzwi stojąc, wyciągnięci jak struny. Głowy ich, przybrane na tę uroczystość w czapy futrzane, sięgały nieledwie rzeźbionej i złoconej powały, twarze mięsiste, długiemi brodami obrosłe, szerokie bary, grube, jak kłody, członki, odziane w błękitne „czekmenie“, czyniły ich podobnymi do tych nadludzkich posągów bogów wojny i burzy, jakie stoją w niszach poniektórych świątyń japońskich. Uri-khama przyglądał im się okiem badawczem.
— Czy wszyscy są tam u was tacy?... — spytał po chwili.
— O tak!... Rośli są ludzie Północy!...
— A ty?... Dlaczego niższy od nich jesteś?...
Beniowski podniósł się, swą prawą skrzywioną od postrzału i niedawnego rozranienia nogę oparł na małym stoliku, na którym trzymał papiery jeden z malarzy i wyprostował się. Lwia jego głowa wzniosła się nagle ponad wszystkie.
Uri-khama z widoczną przyjemnością spoglądał na wspaniałą postawę wojownika.
— Potężnym jesteście narodem!... — rzekł wreszcie, zapraszając znakiem gości, by usiedli.
— Lew, choć król, jest mniejszy ciałem od wołu i wielbłąda!... — odpowiedział dworsko Beniowski.
Wszczęła się rozmowa, która trwała do późnej nocy. Uri-khama wypytywał o tysiące szczegółów, między innemi o to, gdzie otrzymał Beniowski rany, które uszkodziły mu nogę, jaką rangę piastował, jaki jest szyk zbrojny i sposób wojowania ludów północnych.
Z trudem wielkim porozumiewali się; to też wicekról, zapraszając Beniowskiego, aby u niego kilka dni zabawił, obiecał, że jutro przybędzie człowiek, z którym będzie mógł mówić swobodnie we własnym języku.
W sąsiednim domu, do którego odprowadzono podróżników na nocleg, zastali suto zastawioną wieczerzę, składającą się z gotowanego ryżu, z pieczystego, z ryb suszonych, z rozmaitych owoców, z ciast, z cukrów rozstawionych w małych miseczkach na niewielkich, jak tacki, i niziutkich, jak stołeczki, stolikach z pięknej czarnej i złotej laki. Jako trunek podawano im grzaną wódkę ryżową i gorzką herbatę w małych, jak duże orzechy, i cienkich, jak łupina jajka, filiżankach.
Wszystko wydało się im małe, drobne i śmieszne. Sam pokój, w którym znaleźli się, podobny był do wyklejonego malowanemi papierami pudełka.
Dziewczyny, które im usługiwały na klęczkach, były niby śliczne motyle ze złożonemi skrzydłami. Wielkie kokardy ich kolorowych pasów ztyłu związanych, długie, zwisające z drobnych rąk rękawy sukien, wielkie szpilki, wetknięte w czarne, kunsztownie zaczesane włosy, czyniły je całkowicie podobnemi do tych wdzięcznych owadów.
Wzdychali zabawnie Boskarow i majtkowie, spoglądając drapieżnie na te wdzięczne postacie, pozostające na klęczkach u ich wezgłowi nawet w chwili, gdy kładli się spać.
Nie śmieli jednak nawet pożartować sobie z niemi, wstrzymywani surowym wyrazem twarzy i twardem spojrzeniem Beniowskiego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.