Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXI.

Cały ranek dnia następnego upłynął na przygotowaniach do wyprawy na wyspę. Nęciła ona, kusiła zmęczoną i wygłodzoną załogę cichym spokojem swych brzegów, zielonością lasów, obfitością wód słodkich, których strumienie widzieli zoddala. Lecz usłuchali przekonywających dowodów Beniowskiego, który nakazał poprzednio zbrojny i dobrze zaopatrzony wywiad. Wyreparowano więc i osmolono szalupę, wyczyszczono broń, porobiono świeże ładunki i naówczas dopiero pozwolił Beniowski Panowowi z Kuźniecowem i dwunastoma towarzyszami popłynąć na przejrzenie brzegów i wyszukanie wygodnej przystani.
Kazał im wziąć także z sobą kilka pustych baryłek na wodę, gdyby ją znaleźli niedaleko od miejsca swego wylądowania.
Reszta dnia upłynęła na oczekiwaniu pełnem niepokoju. Ludzie nie schodzili wcale do kajut; stali skupieni na pokładzie u burt, a młodsi, wieszając się na masztach i rejach, oczu nie spuszczali z onego kawałka ziemi, jakby w lęku, że on zniknie, rozpłynie się im z przed oczu, jak fantastyczne zjawisko.
Przypływ grał na skałach łagodnym poszumem, perłowe dokłady skakały na strome brzegi lub pienistemi wałami wlewały się w ciche, błękitne zatoki, gdzie na pochyłościach piasków zieleniły się krzewy i gaje.
— Czegóż czekamy!?... Oni nie wracają!... Może zginęli!... Płyńmy, aby ratować ich, jeżeli są napadnięci, żeby siłą wziąć wodę i żywność, bez których pomrzemy!... Wieczór już zbliża się a ich niema!... Naco czeka ten Beniowski!...
Szemrano coraz głośniej.
Już zgasły promienie słońca na szarych urwiskach nęcącej ziemi, już purpura zorzy wieczornej w fioletowy zamieniła się zmierzch, gdy nareszcie zabłysły na cyplu dalekim trzy umówione ognie, jak trzy gwiazdy radosne.
— Płyniemy! — zawołali majtkowie. Beniowski stał wszakże w milczeniu na mostku kapitańskim, patrzał na brzegi i nie dawał rozkazu.
Pośpiesznie wdrapał się ku niemu Chruszczow i powiadomił o stanie umysłów powszechności:
— Gdyby i tym razem nie udało się wylądować, zabiją nas!
— Cóż robić, nie mogę przecie dla kaprysu tych szaleńców rozbijać okrętu!... Wiatr niepomyślny, do miejsca, oznaczonego przez ognie, co najmniej dwie mile drogi... Brzegi najeżone podwodnemi rafami... Musimy dnia zaczekać!...
— Nie wiem, nie wiem... czy doczekamy go się wszyscy!... Zapominasz, że nie mamy już w nikim oparcia, że nawet ludzie Chołodiłowa są już zniechęceni... Nie słuchają!...
Beniowski wzruszył ramionami.
— Nie mogę postępować wbrew swemu doświadczeniu i przekonaniom... Powiedz, panie Czurin, czy można w tych warunkach zbliżyć się do brzegu?...
— Zapewne, że to jest niebezpieczne, ale... — odrzekł, rumieniąc się, kapitan.
— Bez żadnych „ale“... Nie przepłyniemy trzech, stajań, jak pęd prądu rozbije nas o kamienne ławice... Tu ich moc... Obejrzałem je dobrze przy świetle dnia... Będziemy je musieli daleko okrążać!... Nie, za żadną cenę nie pozwolę ruszyć okrętu!... Wszak ja odpowiadam za was!...
Chruszczow zaniósł odpowiedź Beniowskiego oficerom, od których ona rychło przedostała się do załogi. Na pewno wszcząłby się tumult i może walka między posłusznymi i nieposłusznymi Beniowskiemu, gdyby nie Stiepanow, który wyraźnie stanął po stronie naczelnika i rozsądnem, stanowczem przemówieniem wpłynął na zbuntowanych.
— Poczekajmy!... Rychło powinni wrócić wysłańcy.
— A jakże!... Abo to im pilno! Mają wszystkiego wbród, jedzą, piją!... Chodzą nareszcie, jak ludzie, po twardym gruncie!...
— A jednak płyną!... — rzekł Stiepanow. — Słyszycie!?...
W ciemnościach, poprzez łagodny plusk fal, dochodził powoli miarowy głos bijących w wodę wioseł.
— Płyną, płyną!...
Wkrótce szalupa była już obok statku; wróciło tylko czterech ludzi; przywieźli baryłkę słodkiej wody, trochę owoców i wieści, że wyspa jest niezamieszkana, że Kuźniecow upatrzył na brzegu północnym port bezpieczny w zatoce, do której wpada duży strumień słodkiej wody, że w lasach jest mnóstwo kóz i dzikich świń.
Podniecenie załogi dosięgło szczytu. Rozchwytano owoce, wypito wodę, poczem tłumnie rzucono się do łodzi. Każdy chciał płynąć do owej ziemi obiecanej, doszło do kłótni i bójek o miejsca. Z trudem udało się Beniowskiemu i oficerom namówić czternastu ludzi, aby pozostali dla pilnowania statku i dostawienia go nazajutrz na wskazane miejsce. Reszta słuchać nie chciała, owładnęła łodzią i w ciemnościach ruszyła ku lądowi, zabrawszy nawet bat, choć Beniowski prosił, aby na okręcie go zostawiono na wszelki wypadek.
Wymógł tylko na odjeżdżających, że wyślą zaraz sukurs Kuźniecowowi, który z małą liczbą towarzyszy udał się w głąb wyspy, a takoż, żeby utrzymać jaki taki wśród krnąbrników porządek, narzucił im na przywódcę starego Baturina.
Innych oficerów zatrzymał na okręcie, gdyż oni bądź co bądź przedstawiali najkarniejszą i najpewniejszą część osady.
O szóstej z rana przy słabym wietrze „Piotr i Paweł“, okrążywszy mielizny i rafy, wszedł z wielkim trudem do małej zatoczki o płaskich brzegach i stanął na kotwicy w zaciszu o dwieście kroków od lądu.
Część załogi, która była odpłynęła w nocy, już nań tam czekała i powitała rzucaniem wgórę czapek oraz głośnemi okrzykami radości. Baturin zdał raport, a następnie uszczęśliwieni tułacze jęli opowiadać jeden przez drugiego rozmaite cuda widziane na wyspie, obiecując sobie rychłe poznanie ich zbliska.
Beniowski wstrzymał wszakże owe podróżnicze zapały i zapędził przedewszystkiem zebranych do sypania reduty pod wodzą Winblatha, a na wały kazał natychmiast zatoczyć trzy dziesięciofuntowe działa. Pod ich ochroną zarządził dopiero dalsze lądowanie, przewożenie z okrętu rzeczy, towarów oraz futer dla ich wysuszenia, budowanie szałasów oraz namiotów, do których natychmiast przeniesiono ze statku kobiety i chorych.
Na opustoszałym okręcie pozostawiono jeno straż z dwu oficerów z czterema majtkami. Ku wieczorowi wróciła reszta tych, co dnia zeszłego na wyspę popłynęli. Jedni z nich przynieśli zwierzynę i świń kilka, drudzy rozmaite owoce i przewyborne rośliny jadalne. Beniowski te ostatnie polecił Mederowi zbadać i zakazał zupełnie spożywania ich na surowo. Okazały się wyśmienitego smaku pieczone i gotowane, a zdrowiu chorych znacznie pomogły.
Ludzie, podnieceni obfitym pokarmem, pewni życia, wesoło rozmawiali u ognisk, wybuchając co chwila okrzykami uwielbienia i podzięki dla Beniowskiego, kiedy ten obchodził obozowisko wraz z Chruszczowem, lustrując wykonanie rozkazów.
Wreszcie zbliżył się naczelnik do namiotów, gdzie umieszczeni byli chorzy w liczbie osiemnastu. I tu radosne usposobienie ducha wraz z lepszym pokarmem dało odrazu znaczną poprawę. W najgorszym stanie okazała się Nastazja. Leżała wyciągnięta na łożu za małą zasłoną, zapomocą której Bielski oddzielił ją od innych chorych.
Uderzała przerażająca chudość i bladość jej oblicza oraz nieziemski wyraz ogromnych, szeroko otwartych, pociemniałych od gorączki oczu, które zdawały się już nic nie widzieć. Chora nie ruszyła się nawet wtedy, gdy Beniowski stanął koło jej łoża.
— Nastazjo!... — szepnął. — Nastazjo!...
— ...Polewajcie je... siarką zapalną,
...Smołą piekielną...
Ciała swoje na nich kładźcie,
Niechaj gorzeją!...
Odpowiedziała niespodzianie, nie zmieniając wyrazu słupem stojących oczu.
Beniowski, czując łzy w gardle, dał Chruszczowowi znak, aby zostawił ich samych. Gdy ten odszedł, uklęknął koło łoża kochanki i ujął w swe dłonie rękę przejrzystą.
— Słuchaj, Nastazjo, to ja jestem... twój Maurycy!... Spojrzyj na mnie!...
— Tak, tak... Abaddon... Ma pysk lwa a pazury rysia!... Ty grozisz mu, że go pożresz!... Idź precz!... Nie dam!... Nie dam!... Stokroć lepiej... sama... Ci są... którzy z niewiastami nie pokalali się... Ci kupieni są z ludzi pierwiastkami... Bogu i Barankowi... Ojcze, ojcze, Bóg widzi, nie zabiłam cię!... Nie ja...
Wyrwała rękę i siadła z nieoczekiwaną mocą; piękne włosy najeżyły się jej nad czołem i rozsypały po plecach, starała się wstać zupełnie, wykrzykując niezrozumiałe wyrazy:
— Appolinum!... Amir!... Astrefil!... Ratuj, ludu chrześcijański!...
Wpadł zaraz Bielski i jął ją uspokajać, przytrzymując za ramiona; padła mu na piersi, tuliła się, jak wystraszona gołębica.
— Ojcze, ojcze!... Tyś nie zbit, prawda!?... Ratuj mię!... Nie chcę, nie chcę umierać... Mają zęby, jako wilki, a pazury, jako rysie!... Nie chcę!... Ratuj!...
— Nikt cię nie ruszy!... Nikt cię tu nie śmie ruszyć!... — szeptał jej, a jednocześnie kiwał na Beniowskiego, aby sobie poszedł.
Ten usłuchał natychmiast i długi czas czekał za namiotem na starca, poglądając znękanemi oczyma na weselących się u ogni marynarzy. Poniektórzy grali na gęślach i śpiewali chórem:

Z za morza, z za morza sinego,
Z za zielonego pustomorza,
Od słynnego miasta ledeńca,
Od tamtejszego króla morskiego
Wypływało, wywiosłowało
Trzydzieści statków...
Trzydzieści statków i jeden okręt!
Pięknie zdobione były okręty.
A ponad wszystkie jeden piękniejszy!
Miał statek-sokół miasto źrenice
Kamienie cenne hijacyntowe,
Brwi zastąpiły czarne sobole,
Futer jakuckich, precz syberyjskich;
Wąsem mu były miecze hartowne,
A murzamaskie dzidy uszami
Z przywieszonemi gronostajami...
Nad grzywą wiały lisy brunatne,
Nad sterem — skóry białych niedźwiedzi...
A stewa brała kształty turowe,
Boki okrętu — żebry zwierzęce...

Wszystko to, i śpiewy wesołe, i ognie złote, i cichy spokój pewnej przystani, i radość obronnego wyjścia z niedawnych wielkich niebezpieczeństw — wszystko znikło, zmętniało w dumaniach Beniowskiego. Nie mógł skupić roztrzęsionych myśli, ogarnięty zupełną niemocą.
— Czy jest jaka nadzieja? — spytał Bielskiego, gdy ten wyszedł nareszcie.
— Meder wątpi, ale Bóg jest miłościwy i wszechmocny. Byle dowieźć chorą do krajów cywilizowanych, pod opiekę specjalnie wyuczonych lekarzy... Młodość dziewczyny bardzo wiele dopomóc nam może... Mówił też Meder, że chora potrzebuje spokoju...
— Zaraz jutro każę budować dla niej hyżę za obozem... Istotnie ten gwałt, śpiewy, wieczny ruch żeglarskiego życia nie może dobrze działać na zbolałą jej duszę!... Jeszcze dziś wydam rozporządzenie!... — dorzucił Beniowski energicznie i odszedł w głąb obozowiska szukać Chruszczowa. Zamiast niego trafił na Kuźniecowa, który mu z zachwytem wychwalał niesłychane piękności i przymioty odkrytej przez nich wyspy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.