Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.

Noc była jasna, a gwiazdy pięknie świeciły. O szóstej godzinie z rana wiatr zmieniać się począł, a o dziesiątej wykręcił się i ustalił od północy zachodniej, miarkując gorąco, które już zaczęło dokuczać. Dął w rudel statku, potrząsał linami w porywach to słabnących, to krzepnących, wydymał piersi żagli, krąglące się lub opadające z lekkiem klapaniem na rzędy rej. Okręt biegł chyżo i bez kołysania się po uspokojonych, wygładzonych i rozświetlonych toniach, odrzucając stewą w obie strony chryzolitowe, uperlone skiby.
Stada delfinów płynęły przed statkiem i za statkiem, starając się go wyprzedzić, igrając z sobą i z nim, wywracając kozły na wzburzonych przezeń odmętach.
Ale nikt nie próbował ich łowić, wszyscy zajęci byli naprawą uszkodzeń, zadanych statkowi przez ostatnią nawałnicę.
Spajano więc i przewiązywano odnowa łączniki drągów żaglowych, przykręcano mutry u obręczy masztowych, smarowano bloki pordzewiałe, naciągano, wzmacniano, wyprężano wydłużone szarpaniem przewięzie oraz boczne barduny, podtrzymujące maszty a mocno obluzowane niedawną walką z orkanem, osłabione doreszty obecną suchością upałów. Równano wielkie burtowe wanty wraz z pomniejszemi sznurowemi drabinami, obwisłemi od użycia i wyschnięcia do tego stopnia, że trudno już było po nich chodzić.
Uwijali się więc ludzie wszędzie na rejach i olinowaniach, skrzypiały w dole kołowroty, stukały młoty i siekiery, piszczały walce i kółka bloków, coraz to rozlegała się krótka, urywana komenda. A ponad wszystkiem przelatywały niby błyskawice tęgie, jaskrawe przekleństwa i cicho wiła się górą tęskna żeglarska piosenka:

Zniknął ląd nam z przed oczu
Zielony,
Zniknął w morskiem przezroczu
Zgubiony.
Ponad nami siność
Wysoka,
A pod nami głębia
Głęboka!
I nic niema, gdzie wiedzie
Nas droga.
Oprócz słońca na niebie,
I Boga...

W południe blask słoneczny i znój wzmógł się do tego stopnia, iż Beniowski, bojąc się dla ludzi porażeń słonecznych, kazał robót zaprzestać i schować się załodze w cieniu burtowych nawisów. Jeno wodę z morza polecił czerpać i polewać nią często nagrzany pokład, aby uchronić go od spękania.
Cisza zaległa wolno sunący okręt; na miejscach pozostała tylko wachta, sternik i dyżurni majtkowie. Reszta ukryła się w kajutach lub gromadkami drzemała u luków armatnich, gdzie przewiew wolny zmniejszał duszność powszechną.
Beniowski od czasu do czasu przechadzał się po opustoszałym pokładzie, przysłuchując się z niepokojem klapaniu coraz częściej opadających żagli, poglądał na dal morza, iskrzącą się w żarze słońca łuskami drobnych fal.
Przystępowali doń niektórzy z załogi i radzili się, czy nie należy im sobie krwi puścić wobec nadchodzących skwarów.
— Jeszcze czas! — uspokajał ich Beniowski. — Nie mają zresztą wam z czego zbytnio humory do głowy uderzać, biedaki moje!... Jadła macie nie za wiele a i napoju takoż!...
— Juściż, najgorsza, że w ten skwar niema co pić!... Ale i to pociecha, że humorów mniej!...
— Poczekajcie, noże deszcz znowu spadnie, to się wam doda porcji!... — pocieszał ich Beniowski, wskazując na stojące na horyzoncie blade i płaskie obłoki.
Obłoki jednak ani zbliżały się, ani uchodziły, ku powszechnemu zdziwieniu, choć okręt ku nim wciąż płynął. Mieniły się chwilami płowo w spiekocie słonecznej, jak dymy dalekiego pożaru, lub opar nagrzanej czaszy Oceanu. Częściej wszakże stały nieruchomo, niezmienne w swych nikłych kształtach i barwach, strasząc ludzi, niby nie chmury, lecz widma chmur.
Starsi marynarze znacząco kiwali głowami:
— Nic dobrego, nic!... To są „suche obłoki“ pożarne!... Kto wie, co będzie!... Zawsze lepiej krew puścić, głowie ulżyć!...
Zapadła noc duszna, męcząca, tem bardziej, że wiatr ustał prawie zupełnie i obwisłe żagle przykro kołysały tłukącym się na miejscu okrętem. Niekiedy z szumem, podobnym do sennego westchnienia, podbiegała podeń i pluskała mu w bok długa łagodna fala, echo uchodzących daleko i cichnących wiatrów.
Beniowski nie spał tej nocy. Leżąc na łożu, rozmyślał o sposobach ulżenia cierpieniom załogi, o wybiegach mogących wyprowadzić okręt z niebezpiecznego położenia. Wsłuchiwał się w lekkie szmery ludzkie, dobiegające z pokładu, w szelest i klapania plótnisk żaglowych, w szmer wody roztrącanej piersiami okrętu, podobny do szelestu wolno płynącego łabędzia. Każdy ruch statku, każde jego pochylenie i słaby trzask wiązań odzywały się w jego sercu echem pełnem trosk i trwogi. Do tego przyłączał się żal, i żrąca tęsknota, i niepokój, i tkliwość, którym opędzał się całą mocą swej woli, lecz których duszący ciężar czuł wciąż na swych piersiach i zmysłach. Wciąż wspominał przejmujące, jak bolesny grot, spojrzenie Nastazji, uchwycone przelotnie, gdy głowę od niej odwracał, przeraźliwe i zdumione spojrzenie śmierteinie ranionej gazeli.
— Co ona sobie myśli? Pewnie myśli, żem ją uwiódł i zdradził, odepchnął bezbożnie, dopiąwszy swego celu, nasyciwszy swe chuci, jak zwykły żołdak, żenolub!... Jakże cierpieć musi jej dusza szlachetna!? Co ona ma z tej całej okropnej szarpaniny, walki i męki?... Ostatni skrawek osobistego szczęścia, mały skrawek tego, co jej się słusznie należy, muszę jej odebrać i nawet wyjaśnić nie mogę przyczyny, nawet widzieć jej nie mogę i dręczyć ją muszę właśnie dlatego, aby od innych ją wybawić!... — rozmyślał z duszą pełną goryczy i buntu. Wtem w bladym kwadracie otwartych dla przewiewu drzwi zamajaczyła sylwetka Czurina. Szedł widocznie korytarzem do swej kajuty.
— Kapitanie!... — zawołał nań Beniowski.
— Słucham!... — odrzekł ten, zatrzymując się wyciągnięty u progu.
— Jakże tam?...
— „Sztel“! Ostatecznie wyklarował się „sztel“!
— Tego właśnie się bałem!...
— Może nie na długo?... Może przez noc tylko, a nad ranem zawieje...
— Wątpię. Trzeba się przygotować do rzeczy najgorszych... Miarkuję, że dostaliśmy się w strefę ciszy zwrotnikowych...
— Nie wiem, nie pływałem nigdy w tych szerokościach!... Cóż więc każesz nam w tym razie uczynić, naczelniku?...
— Sam nie wiem. Pomyślę. Musimy się za wszelką cenę przepchnąć przez ten pas martwy...
— Jedyna nadzieja na prądy...
— One stąd na północ nas znowu odrzucą. I powtarzać się może tak wkółko. Tak stoi w księgach i mapach... A no, zobaczymy! Głównie przetrwać! Najgorzej mię przeraża brak... wody! Jeżeli deszcz nie spadnie, doprawdy zginiemy!
Czurin zwiesił głowę.
— Coś nie zanosi się na deszcz! Chmury stoją nisko nad widnokręgiem i rozchodzą się. Gdyby choć udało się z tej ryby solonej sól wypłukać... Od strawy zbyt słonej pragnienie dokucza stokroć więcej... Jakgdyby człek ogień połknął...
Beniowski zamyślił się.
— Powinna być jeszcze beczka tranu... Nie wiesz, czy jest?...
— Nie wiem. Trzeba się spytać Chruszczowa.
— Pewnie śpi!...
— Tak, śpi. Wszyscy śpią!... Od tranu ludzie pochorują się na żołądki — dodał.
Beniowski milczał przez dłuższą chwilę.
— Czy mogę odejść?... — spytał wkońcu oficer.
— Idź!...
I znowu Beniowski został sam ze swemi myślami. Przewracał się na wygrzanej, nieprzyjemnej pościeli, giezło na szerokiej piersi rozpinał. Dusiła go parność powietrza, dusiły groźne przewidywania powszechnego losu, gniotło poczucie niemocy. Nie mógł dłużej wytrzymać, lekki sajetowy kubrak na plecy zarzucił i wyszedł z kajuty. Czarne cienie nieruchomo wiszących żagli pokrywały żałobnym całunem lśniące biało w poświacie miesięcznej ciało pustego pokładu.
Wokoło statku słały się nieruchome, nieprzejrzane atłasowe szafiry morza, na których szeroki słup księżycowego światła rozlewał się drżącym wachlarzem. Zmartwiały okręt tkwił w pośrodku śpiący, srebrno-czarny. Cisza na statku i w przestworzach panowała tak wielka, że Beniowski sam mimowoli tłumił swe kroki, spoglądając z pobożnym niepokojem na migocące na niebie gwiazdy.
Wszedł na mostek, gdzie drzemał dyżurny oficer i, pozdrowiwszy go, oparł się o barjerę i jął uważnie obiegać wzrokiem widnokrąg. Nagle w księżycowej poświacie ostra płetwa przecięła gładę wód, czarny, jak mała wysepka, grzbiet wynurzył się na mgnienie oka ze srebrnych blasków i zniknął cicho, ledwie zamąciwszy toń.
Beniowski drgnął.
— Co to? — spytał obudzony z drzemki oficer.
— Rekiny. Ha, grabarze!... Już nas opadły, ale za wcześnie!... Będziemy próbowali okręt holować... Innej rady niema!... Za wszelką cenę musimy przebić się przez ciszę... — powtórzył z uporem.
Wracając do siebie, dostrzegł światełko w izdebce Bielskiego przez szczelinkę niedomkniętych drzwi i zastukał doń ostrożnie.
— Proszę wejść!... Kto tam?... Ach, to ty, Beniowski?
— Cóż to po nocy knujesz, stary niecnoto?... — odrzekł z udaną wesołością Beniowski, zbliżając się ku niemu.
— Proszki, proszki!... — powtórzył smutno stary. — Nastka... gorączkuje... nie śpi...
— Czy ma choć... wodę? — spytał cicho Beniowski.
— Wodę ma, ale... jedzenia brak... Ostatniego suchara wczoraj jej dałem... Co dalej będzie, nie wiem... Ten słony skrzek, którym się tu trujemy, zabije ją niedługo przy obecnym jej stanie...
— Każę jutro łowić ryby; może się uda zastrzelić delfina; choć lękam się, że wszystko odstraszyły rekiny...
— To są!?
— A są, już krążą dookoła statku, czatują na trupy... Ale, ale jeszcze za wcześnie, jeszcze się poborykamy... Prawda, stary?...
— Prawda, Beniowski!... Niezwyczajnym jesteś, przyjacielu, człowiekiem, lecz tym razem, wyznaję, nie widzę, co śmiertelnik może swoją mocą uczynić... Wszystko przeciw nam... Jeno Bóg...
— Zapewne, że Bóg... Ale Bóg nie lubi, jak Mu tak wciąż Jego wszechmocność wytykają... A i umierać weselej w działaniu, łatwiej jakoś przez ten trudny próg doczesny przekroczyć w wieczność... Od jutra więc zaczynamy pracować... Już całą obmyśliłem kampanję...
— Niech cię Przenajświętsza Panna wspomaga, a tylko myślę, że nie będziesz miał wielkiej z załogi pociechy i pomocy!... Nie licz na nich!
— Bo co?...
— Słabi są. Brzuchy ich bolą, a głównie... zrozpaczeni są!
— Ha, jednak trzeba!... Byle się na brzuchach skończyło i do mątu w głowach nie doszło. Nie daj tylko zemrzeć przed czasem Nastazji. Skoro przedrzemy się przez ten ostatni pierścień pustyni, to tam dalej polecimy przez kraje ludne, bogate, cywilizowane. Przy lekach i dobrem pożywieniu siły jej rychło wrócą. Co, jak myślisz, stary?
Bielski pokiwał głową.
— Młoda jest... Zapewne... Chociaż widzi mi się, że... Zresztą, co ja wiem... Jestem od wczoraj medykiem... Spytaj lepiej Medera...
— To już ty się spytaj a ja wolę z tobą pogadać... Codzień mi o niej donoś, codzień!... Dobrze, przyjacielu!?...
— To nie pójdziesz do niej?...
— Nie. Muszę się przespać jeszcze do rana. We dnie czekają mię trudy...
— Jestem pewien, że jej bardzoby ulżyło, gdybyś do niej zajrzał. Wciąż dopytuje się, co robisz...
Beniowski potrząsnął głową.
— Nie mogę, nie mogę... Widziałeś, jak byłem zajęty dzień cały!...
— Właśnie mówiłem jej to samo!... A jednak, gdybyś miał chwilkę, małą chwileczkę...
— Zapewne, zapewne!... — zgodził się Beniowski, powstał nagle i, uścisnąwszy starego za rękę, wyszedł pośpiesznie.
Jeszcze raz zajrzał na pokład. Na plichcie tkwiła nieruchoma, ciemna sylwetka wachtowego, a cienie żagli, czarne na tle srebrnego miesiąca, zwisały z rej miękko i bezwładnie, jak wielkie skrzydła nietoperze.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.