Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Powiodło się Beniowskiemu. Wiatr wprawdzie w czasie nocy wykręcił od zachodu i statek musiał lawirować w półwiatru, co opóźniało żeglugę oraz zwiększało pracę, lecz zato napędził chmur i sprowadził deszcz, z którego zebrano aż dwie beczki wody. Woda wprawdzie mocno cuchnęła dziegciem, jakim napojone było płótno żaglowe, służące do jej zbierania, ale mimo to możliwa była do picia, co odrazu dodało ducha załodze.
W dodatku Czurin przyznał się w wielkim sekrecie Beniowskiemu, iż, nie ufając załodze, ukrył na wszelki wypadek cztery beczułki z wodą za przepierzeniem w kajucie swej żony, które teraz na wspólny użytek z radością ofiaruje.
Beniowski kazał mu do czasu rzecz w tajemnicy zachować, aby nie zmniejszyć wśród załogi żarliwości w zbieraniu i oszczędzaniu wody.
Nazajutrz dzień również był pochmurny, mglisty i deszcz lał, jak z wiadra.
O pierwszej po południu zerwał się sztorm; o trzeciej uspokoiło się morze, ale na krótko, poczem wicher znowu zawył, wzniosły się wielkie bałwany, od czego kołysanie okrętu było nadzwyczajne. Nie bez trwogi obserwował Beniowski, jak nieraz poprzecza masztów dotykały wody. A żagli zbytnio podebrać nie można było, gdyż statek trafił na silny flukt morski i przezwyciężał go li tylko dzięki pomyślnemu wiatrowi.
Bieg szparki okrętu przeciw wodzie sprawiał tak przeraźliwy łoskot, że nieprzyzwyczajeni ludzie chodzili, jak ogłuszeni, i liczba chorych na statku znacznie się zwiększyła. Z nastaniem nocy, wśród mroku i ryku burzy, skrzypiąc żałośnie rejami, jęcząc obszyciem i wiązaniami korpusu, smagany pianą bałwanów i deszczem rzęsistym, leciał „Piotr i Paweł“, jak zatracony, nieprzytomny ptak, nie wiedzący dokąd mknie i poco.
Uwięzieni bez światła i powietrza w jego wnętrzu ludzie przysłuchiwali się z przerażeniem szumowi fal, przelewających się dookoła i ponad nimi.
Mała garstka majtków, koniecznych do pilnowania steru i olinowania, przemokła i znużona, stróżowała pokolei na dygocącym i ogołoconym ze wszystkiego, jak talerz, pokładzie.
Beniowski nie spał noc całą; to wychodził i wbijał oczy w burzliwy mrok, to wracał do kajuty i znów badał niepewne mapy. Gdy zestawiał szybkość okrętowego lotu z przybliżoną odległością oczekiwanego lądu, wypadało, że są jeszcze na otwartem morzu; było jednak coś w szumie wichury, w rzutach i ryku bałwanów, w załamaniach się powietrznego pędu, co budziło w nim instynktowny niepokój doświadczonego marynarza.
Dopiero na świtaniu przekonał się, że miał rację, że są oddaleni od jakiegoś brzegu nie dalej niż na trzy ćwierci mili, i że dawno już rozbiliby się o niego, gdyby nie ów wartki prąd, który niedawno tak przeklinali, a który ich uratował, odpychając od mielizn i skał. O dziewiątej godzinie z rana odszukawszy spokojniejsze miejsce na rozkołysanej toni, brzegiem nieco, zasłonione od wiatrów, zarzucili kotwicę na dwudziestu ośmiu sążniach głębiny.
Wysłał natychmiast Beniowski Kuzniecowa na ląd na małym baciku dla wyegzaminowania brzegów i upatrzenia portu, w którym mógłby się statek przed burzą schronić. Na wszelki wypadek wzięli parę pustych beczek oraz Izmaiłowa z małżonkami Poranczinami dla zsadzenia ich na ląd.
— To dobrze wpłynie na resztę załogi. I w dodatku zaoszczędzimy wody i strawy... Nie mamy ich za dużo, żeby wrogów karmić!... Jabym tu jeszcze kilku zsadził!... — dowodził Kuzniecow. — Niech jadą z nami!... Co oni tam zaważą — nic!... W tamtą stronę będą musieli wiosłować a zpowrotem zamiast nich wodę weźmiemy!...
Niezwłocznie przyprowadzono Izmaiłowa i parę kamczadalską; powiedziano im, że zostaną wysadzeni na brzeg, jak tego żądali sami.
Z posępną trwogą spoglądali skazańcy na nieznany im ląd, na pieniste fale wzburzonego wokoło morza, na wściekle pryski, skaczące wysoko na czarne skały nadbrzeżne, ale z Kuzniecowem mowy być nie mogło o jakichkolwiek gadaniach i wykrętach. Spuszczono ich na linach za innymi do bacika, tańczącego u boku okrętu, jak marny listek na wzdymających się potwornie bałwanach, poczem czółenko, poderwane dokładem i popychane usilnie uderzeniami sześciu wioseł, znikło w pianach. Wynurzyło się opodal już, jako czarny wciąż malejący punkt; załoga z zapartym tchem śledziła jego walkę z rozszalałemi liciami, sama wystraszona i niepewna swego losu na okręcie skaczącym na cumach kotwicznych, jak rozhukany koń.
Skrzypiały reje, maszty i liny, stękał kadłub okrętu, który pokładał się to na jeden, to na drugi bok, kreśląc końcami masztów ogromne łuki i koła w chmurnem powietrzu. Specjalne dozory z najlepszych majtków śledziły grę fluktów, wiatru i wciąż składały raporty Beniowskiemu. W bocieńcu posadzono nowochrzczeńca Amerykanina, gdyż okazało się, że ma najbystrzejsze oczy. Beniowski często podchodził i pytał go z dołu przez tubę:
— Co?... Nic nie widać?...
— Nic!... Nitu!... — odpowiadał ten, wychylając się z kosza i machając dłonią przed nosem, aby go lepiej zrozumiano wśród ogłuszającego ryku wód i szumu wichury.
Przed nocą sztorm znowu rozgorzał. Ogromne wały nalatały na statek, który nurzał się w nich to dziobem, to wśladem, jak schwytana w pętlicę kaczka. Wreszcie jedna z cum pękła z wielkim łoskotem i wstrząśnieniem. „Piotr i Paweł“ podskoczył i popłynął z falą.
Beniowski, zagrożony utratą drugiej kotwicy, kazał ją co prędzej dobywać, kliny przednich żagli tymczasowo rozpuszczać i dać ognia z dział na znak Kuzniecowowi, że statek odjeżdża.
Noc całą lawirowali, walcząc z wichurą i prądami, niepewni, azali nie naskoczą lada chwila na ukrytą skałę podwodną, nie uderzą w stromy brzeg, nie ugrzęzną na płytkiej rewie, gdzie ich bałwany w mgnieniu oka rozbiją na trzaski i rozmiotą po morzu.
O świcie spostrzegli wreszcie, że są bardzo daleko od brzegu, który majaczył ledwie na skraju widnokręgu, jak obłok, wyróżniając się jeno z pośród innych swą stałą nieruchomością.
Poczęli ostrożnie zbliżać się ku wyspie, opierając się wiatrowi, który gnał ich wprost na czerniejące w kipiących wirach skały.
I znowu dzień cały upłynął im na krążeniu po wzburzonych falach ołowianych, szarem nakrytych niebem.
Bacika wciąż widać nie było. Zmordowana załoga wysłała koło południa do Beniowskiego deputację ze starszym Łoginowem i bocmanem Trofimowem na czele, prosząc, aby nie czekał na powrót Kuzniecowa, który widocznie na ziemi pozostał, żeby poddał wiatrowi okręt i oddalił od tych brzegów nieszczęsnych, albo skierował się ku lądowi i pozwolił fluktom wyrzucić się na piaski żółciejące na widnokręgu.
— Co?... Chcecie, abym Kuzniecowa, który tyle dla zdobycia wolności uczynił, oraz dziewięciu najzdolniejszych towarzyszy tu na tym brzegu nieznanym, na ziemi obcej, w pośrodku dziczy opuścił?... Nie, po stokroć zginąć nam raczej należy, niż stąd odejść!... Dziwi mię nawet, iż śmieliście z podobną propozycją do mnie się zwrócić!... Jeżeli nie ważycie sobie prawideł honoru, to słuchać musicie powszechnych prawideł morskich, zabraniających stanowczo podobnego postępku.
— Ja... cóż!... Ja... nic! Ja im to mówiłem... To samo myślę, że niehonorowo!... Ale zgodziłem się pójść do was, Auguście Samuelowiczu, bojąc się, żeby nie posłali kogo gorszego... — tłumaczył się Łoginow.
— Wtedy na piaski każcie, wielmożny panie!... Niech nas wyrzuci... Statek mocny, jak wieloryb, nic mu się nie zrobi... A jeżeli i puszczą trochę szpary na bokach, to rychło na brzegu utkamy je i zasmolimy, wypocząwszy... — nastawał bocman.
— W ten wiatr?... I jakże to ominiesz skały, które nas od tych piasków oddzielają?... Co?... Stary majtek jesteś i takie rzeczy gadasz?..
— Cóż więc uczynimy?... Wyczerpaliśmy docna siły nasze!...
— Głód, woda zła... Lepiej już odrazu umrzeć...
— Tutaj choć ciała nasze woda na brzeg wyrzuci i pogrzebią nas dobrzy ludzie po ludzku w ziemi... — mruczeli deputowani.
Załoga, przysłuchująca się zdala rozmowie, zrozumiawszy, że zaszła odmowa, jęła pokrzykiwać:
— Prawdę mówił Stiepanow, że nas tu chcą wszystkich wytracić!...
— Starszyzna się zawsze wyratuje!...
— Juściż!... Pływają zawsze po wierzchu, jak oka na rosole!...
— Co na nich zważać!...
— Wal, Gałka!... Ruszaj!...
— Bież do sternika, sami popłyniemy...
— O wa!... Wielka mądrość na piach się wyrzucić!...
Gromadzili się u wielkiego masztu i, wzajem popychając się, tłocząc, sunęli ku budce sternika.
Beniowski, który, rozmawiając na progu swej kajuty z deputacją, nie tracił z oczu załogi, wskazał nagle ręką w tym kierunku i zawołał:
— Co to?... Znowu bunt!...
Deputacja rozstąpiła się, a on z krócicą w ręku poszedł naprzeciwko biegnących. Zatrzymali się wystraszeni jego widokiem; stojący na przedzie Gałka zdjął czapkę.
— Dlaczego zszedłeś ze stanowiska?... Marsz zaraz do roboty!... — krzyknął Beniowski, kierując lufę pistoletu między oczy kozakowi.
— Tu... proszą... Gromada... chce!... — bąkał ten, cofając się za buchty, za kołowroty i brezenty zapasowej szalupy.
— Lwia morda!...
— Jak mię chlasnął ślepiami, aż mi się gorąco zrobiło.
— Bieniak stary!... Wiadomo...
— A co będzie z nami?...
— Byłbym wiedział, że takie psie czeka mię życie, nie zlazłbym w Bolszej z pieca, oj, nie!...
— Abo to nam było tam źle?...
— Bab, wódki, chleba, ile dusza zapragnie!...
— Dolo, dolo nasza nieszczęsna!...
Biadali i mruczeli po kątach. Pracowali niechętnie, spoglądając z żałością na niedaleki strąd, spokojnie wynurzający się z wrzących wirów, z pienistych wytrysków, z wysoko bijących dokładów, z rzucających się wściekle zalewów.
Znowu dzień cały pływali bezradni po tych wałach, jak drobna łupina. Na odwieczerzu kazał Beniowski bić z dział ponownie. Gdy to uczyniono, podszedł do niego Chruszczow i, odprowadziwszy na stronę, jął miękko przekładać, że załoga nie przetrzyma drugiej takiej nocy, jak ubiegła, że wszyscy są śmiertelnie znużeni i zrozpaczeni...
— Prosi cię załoga...
— Prosi!?... — wybuchnął Beniowski. — Widziałeś co było przed chwilą?... A dawno obiecywaliście, że nic podobnego się nie powtórzy?... Znam dużo ludów na świecie, lecz tak niesfornego i niewolniczego zarazem, jak wasz, doprawdy nie znam... Niewiadomo, czego się z wami trzymać i doprawdy żałuję, że zechciałem was do wolności prowadzić...
— Maurycy, Maurycy!... — powtórzył z żałosnym wyrzutem Chruszczow. — Czyż istotnie żałujesz?... Więc co?... Więc mają zostać takimi na wieki?... A pamiętasz, coś mi sam mówił, pamiętasz?...
— Cóż takiego mówiłem?...
— Że narody przez złe giną sąsiady, że w dobrem jest wspólność całej ludzkości!...
— No tak!... Ale... kiedy nic z tego nie będzie, Chruszczow!... Z tymi ludźmi nie dopełnimy swoich planów, nie założymy nigdzie wolnej kolonji, któraby była ucieczką, schronieniem i przeciwwagą dla tyranji waszych rządów!... Oni są tacy sami, jak ci, co tyranję stwarzają... Ich żelazną trzeba trzymać ręką, a ja doprawdy czasem już nie mam sił...
— Wszyscy jesteśmy znużeni!... Dlaczego więc nie pozwalasz wyrzucić okrętu na piaski?...
— Przy tym wietrze to się nie uda!... Patrz! — dodał, wskazując na siwe buruny. — Patrz!...
Właśnie szedł z głębi huczącego morza na statek wzdęty wał, wysoki jak ściana, z kłębiącą się i syczącą, jak miljon węży, głowicą. Uderzył zboku, śmignął wgórę białą fontanną i ciężko przewalił się przez pokład.
Chruszczow schwycił się rękoma za barjerę, Beniowski potoczył się wtył i, oparłszy się ręką o obciągniętą brezentem zapasową szalupę, czekał, aż spłynie fala, rozlewająca się po pokładzie ze szmerem wiosennych potoków.
— Pójdźmy stąd, jeszcze nas zmyje!... — rzekł Chruszczow, stąpając po kostki w wodzie.
— A widzisz?...
— W ten sposób nas i pośród morza zaleje!...
— Nie, tam fala lepsza, tu od brzegu od własnych zderzeń staje się złośliwsza.
— Czy wobec tego Kuzniecow będzie mógł się do nas dostać, nawet jeżeli nie utonął?...
— Nie wiem, ale dopóki się nie przekonamy, że zginął, nie możemy go opuścić...
— Więc chcesz czekać?...
— Chcę czekać!...
— Bój się Boga, bój się Boga!... Noc jest złym doradcą!... Lepiej już pozwól im się na piasek wyrzucić!... Niech choć spróbują... To ich uspokoi!... Czy tak, czy owak zginiemy.
Beniowski długo milczał, patrząc na wzburzone morze; pokład kołysał się pod nimi i uchodził z pod nóg, jak wątła deszczułka, rzucona na tańczące wodospady. Raz po raz śmigały to z tego, to z owego boku ostre pryski, lub ciężka fala podbijała tył statku, nurzając mu dziób głęboko w zielono-szare tonie.
Niech spróbują!... — odrzekł wreszcie Beniowski. — Możesz pójść powiedzieć Czurinowi, że pozwalam.
— To... nie... poprowadzisz go sam!?... Zawszeby to ludziom dodało odwagi i otuchy!...
— Nie!... Pozwolić — pozwalam, ale sam ręki do tej wyprawy nie przyłożę. Czy ty wiesz, co to za brzeg i kogo tam zastaniemy!?... Gdybyśmy weszli przyzwoicie do przystani, co innego... Ale tak wyrzuceni na błota, niby ogłuszona ryba, znajdziemy się zupełnie w cudzej mocy...
— Jeszcze gorzej będzie, gdy znajdziemy się w mocy własnych głupców... Już przecie nieraz widziałeś, do czego są zdolni!...
— Więc dlatego zezwalam, niech Czurin prowadzi!...
Pobiegł Chruszczow do Czurina na mostek kapitański z radosną nowiną, lecz ten długo kręcił głową, zanim zgodził się na zmianę manewrów. Kazał przedewszystkiem zwinąć prawie wszystkie żagle, aby ułatwić sobie zwroty i osłabić uderzenie, poczem pędzony wyłącznie siłą wiatru, bijącego w korpus okrętu, zapuścił się ostrożnie w chaos wirów i kamieni nadbrzeżnych. Tu wszakże spotkał tak silne wsteczne prądy, że wiatr ich zmóc nie był w stanie i poniosły one okręt zpowrotem w otwarte morze wśród okrutnego huku i rechotu zderzających się z sobą wałów, wśród wielkiego kołysania się statku, który zupełnie utracił wszelki posłuch dla rudla.
Po trzykroć tak nadaremno zbliżał się Czurin do brzegów; zniechęcona załoga poglądała wyczekująco na Beniowskiego, pewna, że zaprowadziłby ją, gdzie chce, byle wziął na siebie kierownictwo. Ale Beniowski przypatrywał się spokojnie manewrom, nie biorąc żadnego udziału w niefortunnych wysiłkach, nie wypowiadając swego zdania, nie zdradzając go nawet poruszeniem.
Za trzecim razem jeno, gdy byli blisko ziemi, znowu kazał z armat wypalić. Wtem w mierzchnącej dali wzburzonego morza mignęły krwawe błyskawice i głuche huki muszkietów przebiły ryk sztormu.
— Nasi!... Nasi!...
— Są!...
— Jadą!...
— Ognia, raz jeszcze! Znowu zahuczało działo, i znowu odpowiedział mu krótki błysk i cichy stuk muszkietowych strzałów.
Nie było wątpliwości, że to Kuzniecow. Trudno jednak było wymiarkować, czy z brzegu strzela, czy płynie już ku nim po morzu.
Dopiero po dobrej godzinie, gdy, opanowawszy kierunek statku, zawrócili na nowo ku ziemi, dostrzegli w ciemnościach łódź, lecącą ku nim na pianach.
Radość niezmierna opanowała wszystkich, gdy nareszcie z wielkim mozołem wywindowali śmiałych towarzyszy i bacik na pokład.
Wesele zwiększyło się jeszcze, gdy się dowiedziała załoga, że Kuzniecow przywiózł z sobą cztery baryły słodkiej wody, kilka sztuk bitego drobiu i wór ryżu. Izmaiłowa i Poranczinów już nie było z nimi.
Wszyscy byli ciekawi usłyszeć opowiadanie dzielnych marynarzy o ich niezwykłej wśród prądów i wirów żegludze i cudownem ocaleniu, lecz Beniowski kazał im przedewszystkiem pójść zmienić zmoczoną odzież i posilić się. Potem poprosił Kuzniecowa, aby przyszedł do niego z raportem do kajuty.
Puszczony z wiatrem okręt, rozpuściwszy małe żagle, poleciał, jak ptak, w głąb Oceanu, wyprzedzając spienione bałwany.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.