Ocean (Sieroszewski, 1935)/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Dopiero o trzeciej po południu wrócił Kuźniecow z dwu innymi Moskalami, rezydującymi stale na tej wyspie. Zapraszali w imieniu wyspiarzy, aby statek niezwłocznie do portu zawinął i zajął dla swego użytku obszerny magazyn, stojący na samym brzegu morskim, a przeznaczony do wyładowywania przywożonych morzem towarów. Według ich słów mógł się tam pomieścić cały ekwipaż „Świętego Piotra i Pawła“ wraz z ładunkiem i okrętowemi potrzebami.
Kuźniecow widział ten budynek i potwierdził, że jest istotnie duży i dobrze usytuowany i że go nawet łatwo w razie czego obwarować i bronić z okrętu działami.
— Zresztą przyjmowali mię bardzo przyjacielsko... Cała ludność wyległa na nasze spotkanie i witała Sałazowa, jak dobrego znajomego... Przysłał on tu w zastępstwie swojem dwu Moskali, a sam udał się w głąb wyspy do Taju, aby go uprzedzić i przychylnie do nas usposobić!...
— Więc Taju niema? — spytał Beniowski.
— Niema. On mieszka gdzieś zdala od brzegu...
— A mężczyzn w wiosce dużo?...
— Nie, nie bardzo... Podobno są gdzieś w innej części wyspy na polowaniu... Tu widziałem dużo kobiet, same prawie kobiety...
Kazał Beniowski wysłańców dobrze przyjąć, poczęstować, jak zwykle, wódką i sucharami, a statek natychmiast skierować do wskazanego portu.
Rychło zawinęli do obszernej zatoki, odgrodzonej od morskich fal i wichrów wysokim skalistym przylądkiem. Tu zarzucili kotwicę w odległości kilkuset łokci od dogodnej przystani. Niedaleko na wzgórku widniał na grubych palach ciemny dom trzcinowy bez okien, nakryty wysokim dachem, również trzcinowym. Przed nim na tykach sterczały jakoweś dziwaczne przedmioty i powiewały kosmate, łyczane i wiórkowe girlandy. Bliżej brzegu ciągnęły się szeregi dużych łodzi, porządnie ustawionych na podstawkach, i stały żerdziane kozły, obwieszone suszącemi się sieciami oraz niewodami. A jeszcze niżej, na piaszczystej chyli, już zalewanej morską szelingą, kupił się tłum ludzi, odzianych w żółte i białe tkaniny, biegały czarne psy i gołe dzieci.
— Gdzież wioska?... — spytał Beniowski.
— Wioska dalej za piachami!... — odrzekł Kuźniecow, wskazując na rąbek zielonego lasu, wyglądający z poza żółto-szarych zasp, poza którym mgliły się sinawo stożkowate, lesiste góry.
Beniowski zdał dowództwo statku na Czurina, polecając mu pilnie dawać baczenie na sygnały i, w razie walki z krajowcami, poprzeć ją niezwłocznie ogniem działowym.
W tym celu pozostawił mu dwudziestu ośmiu ludzi, obeznanych z obsługą artyleryjską. Sam z resztą załogi wylądował w bojowym ordynku, wysławszy naprzód Urbańskiego ze strzelcami do zajęcia wyznaczonego domu.
Na widok wysiadających z szalupy żołnierzy z bronią w ręku, ludność, przyglądająca się zdaleka ruchom przybyszów, pierzchła, jak stado ptaków. Zostało jeno paru starców, którzy, przykucnąwszy nisko na ziemi, witali Beniowskiego pokornie, pocierając ręce i gładząc siwe brody.
Beniowski zatrzymał się przed nimi na chwilkę i powitał ich mniej więcej podobnym gestem, lecz długo się z nimi nie zabawiał, gdyż towarzyszący mu Moskale objaśnili go, iż są to ludzie prostej kondycji oraz pozbawieni wpływu, że nie należy mu poniżać się w oczach reszty ludności zbyt długą z nimi rozmową. Pomimo to kazał Beniowski tłumaczowi prosić ich do obozu, rozbitego na piaskach wpobliżu morza, tuż pod wzgórkiem, na którym stał zajęty już przez straże dom. W ten sposób zachowując kontakt z okrętem, opierał przezornie drugie skrzydło o łatwy do obwarowania budynek.
Moskale przyglądali się wszystkim ciekawie, poczem zaczęli się żegnać, oświadczając, że musszą odejść, aby zwołać swoich tu mieszkających kolegów oraz celniejszych wyspiarzy, aby ci co prędzej oddali przybyłym ceremonjalną wizytę.
Po ich odejściu Beniowski jął rozpytywać starców, co zacz są, gdzie reszta ludności, gdzie przebywają ich Tajowie. Wreszcie obdarował krajowców drobiazgami, poczęstował tytoniem oraz galetami i prosił, aby upewnili ludność, że nic jej nie grozi, że może swobodnie do obozu uczęszczać i przynosić dla wymiany żywność i swoje wyroby.
Odeszli uradowani, a wkrótce z pobliskich zarośli, z poza zasp piasku, zaczęły się wysuwać grupy wyrostków i bab i zbliżać ku wrzącemu ruchem obozowi, gdzie rozbijano białe namioty, palono ognie, gdzie migała w słońcu broń, powiewały barwne chorągwie i ludzie przyjezdni, brodaci, rośli, dziwacznie odziani, ruszali się, krzyczeli i robili tysiące ciekawych, tajemniczych rzeczy.
Niebawem na granicy obozu, ochranianej przez łańcuch straży, zgromadził się spory wianek tubylców: śniadych, kudłatych, obnażonych do pasa mężczyzn z wzorzystemi przepaskami na głowach, kobiet w długich skórzanych lub łyczanych kaftanach, zupełnie gołych dzieci oraz wyrostków z wąziutkiemi przepaskami na biodrach.
Wreszcie zjawiły się i młode kobiety oraz dziewczęta z chustami nisko nasuniętemi na tatuowane twarze, z srebrnemi lub mosiężnemi wisiorami na piersiach, z obręczami na zapięściach rąk i wisiorami w kostkach smukłych nóg.
— Widzisz je?...
— He, he!... Cipy!...
— Brzęczą, jak weselne chomąta!...
— Dostaćby taką choć na jedną nockę!...
— Będzie, wszystko będzie!...
— Hej ty, wiewiórko, przyjdziesz do mnie!...
— Nie tak obcesowo... Jeszcze ci nos odgryzie... Widzisz, jakie ma zęby!...
— Prawdę powiedział Urbański!... Ależ czarna... Nie bielsza od mojej cholewy. Ale zato pewnie gorąca!... Uh!...
— I nigdy nie myją się... To też prawda!...
— Dziękuj Bogu, że takie są, że widzimy nareszcie ludzi... Już myślałem, że nigdy nic nie zobaczę oprócz fok i morskich chlustów... A tu wieś... Cała wieś!... Słyszysz?...
— Bogać tam wieś!... Domy widzisz tylko z patyków i z siana... Co tam może być?
— A i różnica między foką a taką tam dziewką pewnie też niewielka...
— A no zobaczymy!... Poczekaj...
Śmiali się, żartowali żołnierze i marynarze, poglądając coraz w stronę kobiet; te również ośmielały się, szeptały pomiędzy sobą, poszturchiwały się, chichotały, szczerząc białe zęby i rzucając filuterne spojrzenia czarnych podłużnych oczu na zaczepiających je rosłych cudzoziemców. Niektóre wysunęły się nawet z szeregu i ofiarowały na płaskich koszach ryby, pokryte szerokiemi liśćmi łopianu. Koło takiej zaraz gromadzili się żołnierze, ale ponieważ chciwiej i chętniej, niż na ryby, patrzyli na nagie ich piersi i młode biodra, wysuwające się z pod rozwartych na przedzie kaftanów, więc targi trwały zbyt długo, wywoływały zamieszanie i przerwę w robotach. Zakazał więc Beniowski do jutra wszelkiego handlu, pod pretekstem, że musi przedtem umówić się o ceny z krajowemi władzami.
Śpieszył się wyładować okręt, aby, w ostateczności, nie wyciągając go na brzeg, choć zgruba załatać i utkać znaczniejsze dziury w dnie i bokach.
Nie był pewny ani Moskali, ani Sałazowa, a przewlekająca się nieobecność władz krajowych utwierdzała go w podejrzeniu.
O zmroku przybył Sałazow, chytrze obejrzał zarządzenia Beniowskiego i obwieścił, że... wszystko idzie pomyślnie, że jutro należy oczekiwać Taju wyspy z żoną Ochotyna oraz ze znakomitymi wyspiarzami. Radził Beniowskiemu, aby przygotował przyzwoite prezenty, co najmniej dla jedenastu osób, takoż wiele rzeczy podrzędniejszych dla pozostałych z orszaku; radził również uczęstować wszystkich suto gorzałką, którą miejscowa ludność ubóstwia, uważając picie jej za modlitwę.
— Skądże ją mają?...
— Dostają ją ryżową od Japończyków...
— Aha!... Więc ci przyjeżdżają aż tutaj!...
— Nie wiem... Sam ich nie widziałem... Podobno przyjeżdżają do wysp zachodnich!... — odrzekł Moskal niechętnie. — Zresztą i sami wyspiarze pędzą gorzałkę z korzonków, ze soku drzewnego oraz muchomorów... — dowodził, a spostrzegłszy działa zataczane przed drzwiami szopy, zawołał zmieszany: — A co to?
— To... dla... wiwatów!
— Niech Bóg uchowa!... Nie strzelajcie!... Zlękną się i uciekną w puszczę, w głąb wyspy, gdzie nikt ich nie znajdzie!... Lepiej ten proch nam oddajcie, bardzo nam się przyda!
— To macie działa?
— Nie, dział nie mamy, lecz będziemy mieli... na tych okrętach, które budujemy dla Ochotyna.
— Powiedz mi nareszcie, Sałazow — zaczął poważnie Beniowski — czy ty jesteś stronnikiem Ochotyna, czy nie?
— Owszem, jestem stronnikiem Ochotyna!... — odrzekł ten z pewną rezerwą. — A dlaczego?...
— Dlatego, że on mię prosił, bym tego listu nie oddawał nikomu, jak jego żonie oraz jego... stronnikom. Wiesz, że on jest nieprzyjacielem rządu i buntownikiem, tymczasem wobec tego, co wykrzykiwał ten twój pierwszy towarzysz u nas na okręcie i co ty czasami mówiłeś, nie wiem, co o was sądzić!...
— To on tak tylko... na wszelki wypadek!... Ochotyn zaś, to on choć dziś niby buntownik, jutro może być najpierwszą przy tronie osobą, w razie zmiany... Takeś sam mówił? Czy nieprawda?... Jesteś aż nazbyt ostrożny, więc i nas pewnie zrozumiesz, bo przecież nie więcej my o was wiemy, niż wy o nas, co? Tyle tylko pewnego, żeście Ochotyna widzieli, ale poco tu płyniecie i czego szukacie, tegoście nam nie powiedzieli... Nie do „Rasiei“ przecie tędy na południe płyniecie, nie na Amur i nie do Chin?... Więc gdzie?... Przyznaj się, że Alaksynę brać chcecie! Bądź szczery, a wtedy pogadamy i być może pomożemy wam, jeżeli okażecie się dość silni, aby taką rzecz zrobić i sprawa będzie warta zachodu... Przyglądam ja się wam cały czas i widzę, że macie u siebie ład i sprzęt też macie niezgorszy i broń, ale... żeby się Ochotyn zgodził was popierać, to tego nie wiem, bo w takim razie pocóżbyście ten list przed nami kryli i on sam pocoby do krajowców pisał, a nie do nas?... Przecie oni go zdradzą zaraz przed swoimi pobratymcami... na Alaksynie!
Milczał Beniowski, wąs kręcił i bystro patrzał na mówiącego, który tym razem oczu nie opuszczał, owszem sam na Beniowskiego wciąż jastrzębim okiem poglądał.
— Widzisz, przyjacielu... — zaczął wreszcie cichym głosem Beniowski. — Mylisz się, sądząc, że Alaksynę brać chcemy, lub że wogóle po zdobycz tu przyjechaliśmy. Nie o to chodzi!... Cóż z tego, choćbyśmy zdobyli soboli i bobrów dwa razy tyle, co ich już mamy... Gnije przecież skór tych na dnie naszego okrętu dobry zapas. Chcesz, to ci mogę je pokazać, gdyż właśnie kazałem je wietrzyć i suszyć... Nie o futra nam chodzi i nie o ten marny dobytek, który u krajowców znaleźć można... Złota i srebra i miedzianej monety również wieziemy więcej, niż na Alaksynie i wszystkich waszych wyspach razem znaleźć można... Ale nawet gdybyśmy coś od was zyskać mogli, to co?... Siedzielibyśmy tu, na tych skałach, jak Ochotyn lub jak wy, wśród dzikich ludów, dziczejąc sami, jak oni... Nicby nam ani z tych bogactw, ani z tych pieniędzy nie przyszło... Dla innych zamiarów my z Ochotynem połączyliśmy się...
Tu jął Moskalowi obszernie wykładać plan założenia na wszystkich tych wyspach i pobrzeżu Ameryki obszernej wolnej kolonji dla handlu futrami, kłami morsowemi, fiszbinem, drogiemi kruszcami...
— Ale dlatego potrzeba uzyskać opiekę i poparcie jakiego potężnego żeglarskiego państwa, gdyż rząd rosyjski nam inaczej tu, pod swym bokiem utrwalić się nie pozwoli, wyśle okręty i żołnierzy, nas wytraci, wydusi a na nasze miejsce swoich urzędników posadzi...
Gorzały Moskalowi oczy, rumieńce wybiły mu na twarz, gdy słuchał tych obszernych wywodów.
— Więc właściwie poto ty, jenerale, teraz na południe płyniesz... Do tego żeglarskiego imperjum po poparcie?... — spytał przyciszonym głosem.
— Zgadłeś! Tak umówiliśmy się z Ochotynem...
— Mądrze mówisz, Auguście Samuelowiczu! Czyżby jednak nie... lepiej było... — zaczął znos wu Sałazow z namysłem. — Czy by nie lepiej było, zawojowawszy te tu wyspy i brzeg Ameryki, wzorem Jermaka i atamana Kolca uderzyć czołem... przed nowym carem, który, powiadasz, na tron tylko co wstąpił?... Możeby nietylko nam tedy grzechy nasze przebaczono, ale wysokim obdarzono... urzędem...
— A na długo?... Cóżto, nie wiesz: dziś wojewoda, a jutro kłoda!... Czy na długo starczyłoby dobytku tych nędznych dzikusów dla tej chmary rabuśników, coby się tu zaraz zleciała?... Za rok, za dwa byłaby tu taka sama bieda, głód i niewola, jak na Kamczatce... Chodzi o rozwój bogactw i czerpanie z ich źródeł bez końca...
— Starczyłoby na nasz wiek, starczyło, Auguście Samuelowiczu, tego, co jest!... — roześmiał się Sałazow. — Kto tam wie, co będzie po naszej śmierci!...
Beniowski nic nie odrzekł, wstał jeno z krzesła, dając znak, że rozmowa skończona.
— Więc jutro rano przyprowadzisz wyspiarzy i żonę Ochotyna, gdyż inaczej sambym musiał udać się na ich poszukiwanie.
— Przyjdę, przyjdę i przyprowadzę, bądź pewny, Auguście Samuelowiczu!... A ty nie myśl, że ja przeciwny twym planom jestem... Owszem, rozumne są plany twoje, jeno bardzo obszerne i głębokie, więc ja przez swoją prostotę zrobiłem tak sobie, nic nieznaczącą uwagę... Ty zapomnij o niej!... Uczynię jednak wszystko, co mi pan mój i przełożony Ochotyn w tym swoim liście nakazuje... Do widzenia więc, do jutra!...
Odszedł, kłaniając się nisko, a Beniowski pośpieszył do obozu, gdzie przez noc całą szła przy blasku kaganków pochodni usilna praca nad wyładowaniem i reparacją okrętu. Szalupa i bat wciąż krążyły między bladym brzegiem i atramentową plamą „Piotra i Pawła“, ledwie rysującą się na tle ciemnych, spokojnych wód zatoki ze złotemi odbiciami drżących ponad niemi gwiazd.
Późno w nocy wszedł Beniowski na chwilkę do szopy, gdzie, prócz cenniejszych towarów, umieścił chorych oraz kobiety, pod nadzorem Medera i Bielskiego. Ten ostatni jeszcze nie spał. Przy świetle kaganka pochylony nad paką w kąciku zwijał jakieś ruloniki i torebki.
— Wszystko zamokło, odwilgło! — żalił się Beniowskiemu, który zatrzymał się koło niego.
— Jakże się ma... Nastazja? — spytał ten po polsku.
— Śpi. Dobrze się ma!... Wszyscy lepiej się poczuli, gdy wydostali się z okrętowego zaduchu i ciasnoty. A długo tu postoimy?
— Nie wiem jeszcze!
— Ach, gdyby tak choć dni parę!... Możnaby wszystkich na nogi postawić!... Nagotować odwaru z jarzyn świeżych... Może jaki drób się znajdzie, kury albo kaczki, jaja?... Co?... Ale, ale, cóż ci ten stary krajowiec przyniósł?
— Jaki krajowiec?...
— A nie wiesz? Był tu przed chwilą. Od godziny czatuje na ciebie, mówi, że ci przyniósł jakiś podarunek... Lecz do obozu iść nie chciał... Tutaj wciąż krążył... Tajemniczy jakiś... Mówi po rusku, ale z twarzy podobny do tubylców...
— Gdzież on jest?
Wyszli razem przez drzwi i rozglądali się w ciemnościach, gdy wtem tuż blisko oddzieliły się od ściany dwa cienie i zbliżyły ku nim pokornie.
— O, to on!... — szepnął Bielski.
— Kto jesteś?...
— Ja... tutejsza, a ty jest... Benioszka?... — odpowiedział cień łamaną ruszczyzną — ja chcieć z tobą pogadać... oko na oko...
— W takim razie chodźmy!... — rzekł Beniowski, cofając się za próg szopy.
Bielski pobiegł po swój kaganek i świecił im, gdy między beczkami i skrzyniami towarów przechodzili w kąt budynku, oddzielonego kotarą na gabinet i sypialnię dla Beniowskiego.
Znalazłszy się tam, stary zaraz przysiadł na rozpostartej na ziemi macie, a tuż za nim przykucnął chłopaczek, którego on przyprowadził ze sobą. Stary miał na sobie piękny biały kaftan z włókien pokrzywy, wyszyty na brzegach, odołku i plecach pięknym kolorowym deseniem; chłopaczek był zupełnie nagi, miał jedynie koło bioder wąską przepaskę, a w przebitym nosie duże srebrne kółko.
Beniowski przyglądał im się uważnie, uderzony chytrym wyrazem twarzy starego i pięknością chłopca.
Stary gładził siwą brodę i czekał, aż się Bielski oddali.
— Ja ci chciał podarować ten chłopak... Piękny chłopak!... On umie trochę po hiszpańsku, on ci będzie „tołmacz“... Służyć wiernie... On nie tutejsza... on z Kadyks... z Wielkiej Ziemi... Chcesz go?... On ci się przyda...
— Czy on ochrzczony? — spytał Beniowski.
— Nie. Ty go ochrzści... On się przyda... On zna nasza mowa i mowa Sunat i hiszpańska mowa... — powtarzał, biegając oczkami po twarzy Beniowskiego.
— Ktokolwiek jesteś, dziękuję ci serdecznie za upominek i przyjmę go, o ile pozwolisz mi wzajem się czemś odwdzięczyć...
Uśmiechnął się stary.
— Ty nie Moskal, ja to widzieć... prawdę powiedzieli twoi ludzie! Tyś zdaleka... tyś... jewropczyk... Stary Onaha... wszędzie bywał, może i twoja ziemia bywał... Stary Onaha taki duży, jak ten chłopak, był przez kozaków na wojnie zabrany... Wszystko porąbali, spalili, sama popiół... mama zarznęli, tata zarznęli... Onaha wiązali, na okręt sadzali... Potem Onaha sprzedali... daleko... Onaha długo tam chodził... Wielkie miasta widział... Sam Biały-Car widział... Siedzi złoty cały... Nic nie mówi... tylko złoty cały, a taki blask od niego, że oczy boleć i ludzie nie może go patrzyć... na twarz pada!... Wszystkie kozaki widział Onaha, kupców widział... handlował... Onaha dobrze zna wszystko... Potem Onaha wracać na wielki jak dom okręt z wielki admirał... Onaha kazali „tołmacz robić... Ale Onaha jak na swoja ziemia zejść, to już nie wrócić... Onaha w las uciekać... Onaha serce dawno płakać... Onaha na swoja ziemia paść... zębami ją gryźć... Onaha nie lubi kozaków... Onaha szybko biegać, daleko biegać... Onaha swój naród o kozakach opowiadać... Wszystka biegać... nie handlować, nic nie dawać... Strzały z łuku dawać... dzidą pchać... kamienie w głowa dawać... Onaha wszystka swoja ludzi uczy bić, jak kozak... Kozak poszedł sobie... Taju tutejszy Onaha polubić... dać mu swoja córka... Potem Onaha sam być Taju... Dziś Onaha stary, dziś Onaha nic nie robić, jeść, pić, spać, oddychać... Taju jest teraz syn Onachi-Tuachta... Gruby Tuachta!... Urumsziri kozak nigdy nie brał... Przychodził i odchodził z pustą ręką... A teraz już nie przyjdzie!... Teraz mój wnuczka, córka Gruba Tuachta, Nimnjasz, wyszła zamąż za białego bohatera, za silnego, jak car, jak sam... admirał... Teraz kozak tutaj nie przyjdzie... Ty, Benioszka, kozak też nie lubić... Ja wiem!... Ty Bolsza spalić, kozak dużo pobić!... Ja wiem...
A skąd ty wiesz?... — zdziwił się Beniowski. Oo! Ptak nad morzem przeleci, Aleut wie!... — odparł ze śmiechem stary, wskazując ręką na niebo. — Poco ty tu przyszedł, Benioszka?... Ty za góry lodowe chodził?... Ty Ochotyn widział?... Poco ty tu przyszedł?...
— Przychodzę z polecenia Ochotyna, wiozę do was list od niego...
— Ha, list!? Dobrze!... Ty wszystko będziesz mieć tutaj, wszystko: jedzenie, dużo jedzenia, woda, dziwka, młoda dziwka... co będzie twoja chcieć!?... Tylko ty z kozakiem nie gadaj. Nawet z tutejsza Moskal dużo nie gadaj... Ty ze mną gadaj, z Gruba Tuachta gadaj... z żoną Ochotyna gadaj!... Ten mój chłopak, „tołmacz“, dobra „tołmacz“...
— To wnuczka twoja, Taju, jest żoną Ochotyna!... — domyślił się Beniowski.
— Tak, tak!... Jest żoną Ochotyna!... Mój wielka przyjaciel, wielka człowiek, głowacz... on nie jest Rusak, on jest jewropejczyk... Ale ja też nie jest Taju, Gruba Tuachta jest Taju! — radośnie opowiadał starzec. Powiedz o Ochotyn?... Co on robi, Ochotyn... Co ty z nim gadać?... Czy mówić o Urumsziri, o Kadyak, o wyspy Lisa, o cała ziemia aleucka?... Co mówić o ziemia aleucka?...
Beniowski w prostych wyrazach opowiedział starcowi o swem widzeniu się z Ochotynem, o jego przykrem położeniu wskutek braku okrętów, o planie ułożonym wraz z nim co do utworzenia tu na Wschodzie wolnej kolonji z wysp aleuckich z Alaksyną z przyległościami, pod protekcją potężnego europejskiego państwa dla wolnego z nim handlu...
— Pan zdaleka jest mniej niebezpieczny, niż pan zbliska!... — tłumaczył Beniowski myśl swoją.
— O tak, tak!... Onaha wie!... Wszystka biała jest zła, ale kozak najgorsza... Pali, zabija bez żadna tołku...
Pod koniec rozmowy wyjął Beniowski z puzdra butelkę wina i częstował starca, ten jednak tutaj pić nie chciał, butelkę skwapliwie pod połę kaftana schował i niebawem zabrał się do wyjścia, powtarzając:
— Chłopak twój... Dobry chłopak, młody chłopak... niechrzczony chłopak... Możesz go brać, bo on niechrzczona... Rad będziesz... Swoja wiara go chrzcij... Jego dusza będzie twoja dusza... Z kozak nie gadaj... z Gruba Tuachta gadaj!... Bywaj zdrów, do jutra!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.