Ocean (Sieroszewski, 1935)/XLVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLVIII.

Nazajutrz przyszła do Beniowskiego deputacja od oficerów z Winblathem na czele, prosząc, aby, w imię zasług Panowa i dla uczczenia jego pamięci, były darowane ostatecznie winy Stiepanowa i wrócona mu została dawna jego szarża.
Beniowski przychylił się do tego żądania i polecił ogłosić ułaskawienie w przytomności całego ekwipażu.
Jednocześnie kazał z dna okrętu dobyć dwie armaty, które służyły za balast, ustawić je na lawetach, dołączył do tego trzydzieści muszkietów, sześć baryłek prochu, dwieście kul, pięćdziesiąt funtów lontu, trzydzieści pałaszów japońskich, prócz tego osobno dla króla pięknej roboty karabelę oraz dwieście gorszych dla jego świty.
Ułożywszy to wszystko pięknie z cieniu białego europejskiego namiotu i ozdobiwszy starannie kolorowemi morskiemi banderami, wysłał Chruszczowa z Kuzniecowem i Winblathem z prośbą do króla o przyjęcie upominków.
Niezadługo przybiegł don Hieronimo i doniósł, że Huapo wybiera się obejrzeć podarunki oraz pomówić na osobności z Beniowskim o interesach największej wagi.
— Od was tylko, Wielmożny Panie, zależy teraz wasze szczęście i powodzenie... — zwrócił się wkońcu Hiszpan do Beniowskiego.
Chciał go ten rozpytać szczegółowo o zamiary królewskie, lecz przeraźliwy wrzask trąb, połączony z łoskotem kotłów bojowych, oznajmił o zbliżaniu się samego władcy, musiał więc Beniowski śpieszyć na spotkanie dostojnego gościa.
Zdążył spytać się tylko:
— O cóż to chodzi?...
— O! to już nie wojna z Chinami, do której słusznie nie macie, panie, ochoty!... Rzecz o wiele drobniejsza, ale w każdym razie da wam ona możność założenia tutaj wspanialej faktorji — odpowiedział cicho Hiszpan i mrugnął znacząco okiem.
Umilkli, gdyż Huapa zbliżał się już cały złoty od żółtych jedwabiów odzieży i żółtego cienia, rzucanego nań przez wielki parasol z potrójną frendzlą. Za nim szli w błękitnych, czerwonych, amarantowych i zielonych strojach dworzanie z pstremi wachlarzami w rękach. Ciemne ich twarze z błyszczącemi białkami oczu i czarnemi od betelu zębami, szczerzonemi w uśmiechach, podobne były do wielkich, kosmatych kokosów, płynących na fali tęczowej.
Za dworem nadzy niewolnicy nieśli w tropy wspaniały namiot jedwabny, który w mgnieniu oka został rozbity podle szałasu Beniowskiego, wysłany wewnątrz pięknemi matami, opatrzony cudownie wyszytemi poduszkami i wezgłowiami. Tam zasiadł Huapo i zaprosił do siebie Beniowskiego, poczem na dany znak dworzanie wyszli, pozostawiając ich samych wraz z niezbędnym don Hieronimo oraz sekretarzem do robienia notatek.
— Dziękuję ci, gościu mój, za cenne i pożądane bardzo podarunki, mam jednak do ciebie prośbę stokroć dla mnie ważniejszą i dla ciebie, myślę, w następstwach korzystną. Przedewszystkiem czy nie zechciałbyś zostawić mi części twych żołnierzy aż do twojego na moją ziemię powrotu?... — zaczął Huapo.
— Zaszczyt to niezmierny i z radościąbym to uczynił... ale czeka mię podróż jeszcze daleka i trudna, która natężenia wszystkich sił całego ekwipażu wymagać będzie... — odrzekł, ważąc wyrazy, Beniowski.
Znowu chmura, jak wczoraj, przesunęła się po czarnych oczach i oliwkowej twarzy królika.
— A czy z Europy mógłbyś mi przyprowadzić żołnierzy uzbrojonych w strzelby i umiejących strzelać z armat?... Kiedyby to mogło nastąpić i wieleby kosztowało sprowadzenie i utrzymanie tysiąca takich ludzi?... Czy nie mógłbyś też dostarczyć uzbrojonych i dobrze zaopatrzonych okrętów z oficerami i całą załogą?
— Owszem. Wszystkiego tego dostarczyć nie trudno, lecz są to rzeczy bardzo kosztowne, gdyż okrężny przewóz ich dookoła Afryki wiele czasu wymaga i pracy!
— Cóż jednak kosztować może okręt, jak twój... — — przerwał niecierpliwie Huapo.
— Okręt o dwudziestu armatach najmniej pięćset funtów złota kosztować będzie, a zaciąg i transport tysiąca ludzi wyniesie tysiąc pięćset funtów złota, utrzymanie ich zaś na miejscu corocznie pięćset funtów złota pochłonie!...
Westchnął Huapo, zamyślił się.
— A czy teraz zaraz nie zgodziłbyś się, szlachętny cudzoziemcze, posiłkować mię w pewnej tajemnej wyprawie na złego mego sąsiada, holdownika Chin, Hupuasingę, który, kłamliwie obwiniwszy mię przed wielkorządcą chińskim, przy pomocy jego żołnierzy, nietylko zniewolił mię do płacenia sobie haraczu, lecz zagarnął nieprawnie najżyźniejszą moją... prowincję...
Tu Huapo przerwał i, opuściwszy powieki na rozognione swe oczy, pozostał chwilkę bez ruchu, poczem ciągnął dalej zmienionym zlekka głosem:
— Jeżeli... jeżeli powiedzie ci się go pobić i upokorzyć... dam ci na wszystkie czasy w zarząd i władanie prowincję Havangsin ze wszystkiemi jej wsiami, miastami i całą ludnością pod jednym warunkiem, że będziesz mię swem wojskiem wspomagał dalej w walkach z Chińczykami. Gdyby zaś udało ci się całkowicie wyspę z najeźdźców oczyścić... zostałbyś moim... następcą, ustąpiłbym ci tronu... jeszcze za życia!... — zakończył bystro, wpatrując się w Beniowskiego.
Ten skłonił się nisko i odrzekł pośpiesznie:
— Żadne państwo lepszego władcy nad ciebie, panie, pożądać nie może. I poddani twoi Bogu pewnie ciągłe zasyłają dzięki, iż jesteś ich panem!... Jakiż śmiałek w myślach nawet odważy się twoją więc osobę zastąpić, aby nieudolną ręką psuć to, co ty ku większej swojej chwale i szczęściu poddanych poczynasz i od tak dawna prowadzisz? Takiego niema i tem bardziej nie jestem nim ja, skromny wędrownik z krajów dalekich...
Zdziwiony Hiszpan wolno tłumaczył te pełne krasomówstwa słowa, a Huapo, w miarę jak je rozumiał, rozchmurzał swoje oblicze i zaczął się nawet uśmiechać.
— Więc pójdziesz z nami na psa, Hupuasingę? — zapytał żywo.
— Lubo spóźniona pora do odjazdu mię nagli, przecież, dla dania dowodu wdzięczności naszej i uczuć serdecznych dla Waszej Królewskiej Mości, gotów jestem przyłączyć się do wyprawy z pewnym oddziałem moich towarzyszy. Nagrody żadnej za to dla siebie nie żądam, zaś podarunek za mozoły i trudy moim żołnierzom niech określi własna wspaniałość wasza, Miłościwy Panie!
Huapo poprawił się radośnie na poduszkach i wyraził życzenie, aby natychmiast ta umowa oraz wieczyste przymierze między nim i Beniowskim zostało uroczyście zaprzysiężone.
Znów dwór, rycerze i dostojnicy wypełnili namiot królewski, a stamtąd wszyscy udali się do rozpalonego niedaleko ogniska, przyniesiono dwie srebrne kadzielnice, pełne zarzewia oraz puszki z wonnościami.
Huapo i Beniowski kadzili niemi uroczyście na cześć Najwyższego Boga, na cztery strony świata, podczas gdy naczelny dowódca wojska czytał punkty umowy; w końcu ceremonji przysięgający wbili głęboko w ziemię gołe swe szable, a obecni, zniósłszy kupę wielkich kamieni, przywalili niemi wystające rączki oręża.
Po skończonym obrzędzie podano Beniowskiemu z rozkazu króla bogaty strój krajowy, w który miał się przebrać, aby towarzyszyć mu do obozu na przygotowany tam bankiet.
Wszyscy oficerowie „Piotra i Pawła“ zostali zaproszeni i udali się niezwłocznie do namiotu królewskiego, z wyjątkiem Baturina, który objął zastępczo komendę.
Po bankiecie Huapo obwoził Beniowskiego konno po obozie i wojownicy przedniejsi oddawali cześć nowemu sprzymierzeńcowi, dotykając lewą ręką jego strzemienia.
Wkońcu znowu Huapo nalegał, aby Beniowski, nie zwłócząc, wziął udział w wyprawie na Hupuasingę.
— Kiedyż ona ma być?...
— Choćby jutro!...
— Dobrze, lecz ja potrzebuję koni dla moich żołnierzy, którzy nie nawykli chodzić piechotą po takim upale...
Huapo na wszystko się zgodził i z radości mianował don Hieronima natychmiast jenerałem swojej kawalerji oraz przybocznym tłumaczem.
Beniowski zostawił ich deliberujących nad planem wyprawy, a sam pośpieszył do swego szałasu, dokąd zaraz kazał prosić członków Rady Głównej.
Przedstawił im punkty umowy i wyłuszczył płynące z niej korzyści.
— Wszyscy będą zachwyceni, a Stiepanow ze swymi buntownikami znajdzie się na piasku i pęknie ze złości! Pięknie ich wysadziłeś z siodla! Winszuję! — wołał z zachwytem Kuźniecow.
— Tak to, tak!... Ale niezupełnie będzie ładnie wyglądało, że będziemy znowu palić i mordować dzikusów za jakieś tam wątpliwe krzywdy tego królika!... Kto wie, jak tam było. Wszystko, co wiemy, płynie od tego Hiszpana!... — dowodził niechętnie Chruszczow.
— Jest to do pewnego stopnia mus; jesteśmy otoczeni i w razie odmowy wojska pozornie przyjazne napadłyby nas zdradziecko... Nie podlega to dla mnie wątpliwości!... Hiszpan niegodny im o tem napomykał, a i poznałem to z twarzy Huapy... Nie jest on tak prosty, jak się nam wydaje. Co więc miałem uczynić: czy tak, czy owak, krew nasza polałaby się! Niech lepiej poleje się krew naszych nieprzyjaciół. Czy nie dość jej straciliśmy na tej niefortunnej wyspie?...
— Dziś w nocy podnieść kotwicę i uciekać!... — radził Gurycin.
— A Stiepanow i jego stronnicy?... Nie znając powodu, na pewno urządzą nam zaraz na wstępie bunt, który zupełnie odda nas w moc rozsierdzonego za wiarołomstwo Huapy... Jeżeli chcecie, wybadajcie ducha załogi w tym względzie... Niech się wypowiedzą... Ale ja inaczej postąpić nie mogłem dla uniknięcia grożącej nam masakry...
— Załoga na pewno się zgodzi!... Ba, taka gratka!... zarobią pieniędzy i pochulają!... — zauważył w milczeniu przysłuchujący się rozmowie Sybajew.
— A no zobaczymy!... Chodźmy, bo późno!... I słyszę, że w obozie Formozczyków trąbią!... — zauważył Baturin.
Rozeszli się do swoich cel, a Beniowki, znużony całodzienną usilną robotą, legł zaraz na łożu i usnął. Nazajutrz o świcie przybyła deputacja od stronników Stiepanowa, żądając, aby Beniowski pozwolił im posiłkować dobrego i wspaniałomyślnego miejscowego monarchę w jego wyprawie na sąsiady.
— Od wszystkich jesteście?...
— Nie, my od swoich!... My prosimy pozwolenia tylko dla siebie!...
— A któż wy jesteście? — spytał Beniowski.
— My w każdym razie pójdziemy!... — wołali zamiast mu odpowiedzieć. — My tu nawet zostać chcemy!...
— Zobaczymy, zobaczymy!... Po śniadaniu każę zwołać powszechne zebranie i stanie się to, co uchwali ogół!...
— Dobrze!... Wszyscy na pewno powiedzą to, co my!...
— Lepszej okazji do zrobienia swego losu nie będzie nigdy!...
— W dodatku to te przecież pogany zabiły Panowa i Łoginowa!...
— Dobrze, dobrze!... Już idźcie i przygotujcie się na zebranie!... Przyślijcie zaraz do mnie Chruszczowa i Baturina.
Gdy na majdanie zebrał się ogół marynarzy, już z ich głosów i postawy wywnioskował, nie pytając się, Beniowski, że wszyscy są zwolennikami wyprawy. W gruncie rzeczy nie był temu przeciwny.
— Możeby uspokoili się nareszcie!... — rozmyślał.
Uważał jednak za konieczne przemówić do nich następującemi słowy:
— Wiecie już pewnie o ponętnej propozycji, uczynionej nam przez króla tutejszego, Huapę, a tyczącej się posiłkowania go przez nas w grożącej mu wojnie z sąsiadem. Obiecuje on nietylko oddać do naszego bezwzględnego rozporządzenia jedną prowincję, gdzie moglibyśmy założyć wspaniałą osadę, ale ponad to zgadza się uczestników pochodu wynagrodzić suto złotem oraz drogiemi kamieniami, perłami... Nie wątpię, iż wielu z was uśmiecha się tak niespodziana nadzieja szybkiego zbogacenia się, lecz rzecz ta ma dwie strony... Przedewszystkiem wzbudzimy ku sobie wielką nienawiść w pewnej części tubylczej ludności, z którą nic nas dotychczas nie kłóci, gdyż, o ile wiem, nie są to wcale ci sami dzikusi, co napadli w początkach na nas, a wcale polerowne i zamożne plemiona, mieszkające w zachodniej części wyspy... Nie widzę żadnej potrzeby, ani korzyści w mieszaniu się do tej obcej nam kłótni, która jednak dużo nas kosztować może... Cóż dopiero, jeśli przypadkiem wojsko Huapy zostanie pobite!... Położenie nasze stanie się wówczas wprost rozpaczliwe, a zginą również wszelkie nadzieje oraz rachuby na stosunki handlowe z tą bogatą i dogodnie położoną wyspą na drodze naszej do wysp Aleuckich...
Przełożenie to mocno ostudziło zapał zebranych, już nawet wielu zaczęło bąkać coś o miłej zgodzie:
— Lepiej nie!...
— Prawda!... Dość mamy swoich swarów!...
Drudzy jednak rychło zakrzyczeli lękliwych, dowodząc, że przecież nie poto uciekli z Kamczatki, by spać za piecem, że druga taka okazja się pewnie nie zdarzy, że złoto i klejnoty zdobyte pozwolą wszystkim do końca życia zażywać spokoju i dostatku...
— Kto zginie, temu nic nie trzeba!... Niech w Bogu spoczywa! A kto zostanie, będzie miał!... — wołali.
Wtedy znowu przemówił Beniowski:
— Nie poto przedstawiłem wam skutki niebezpieczne wyprawy, iżbym chciał od niej odwodzić! Owszem sam pierwszy wezmę w niej udział, aby dowieść życzliwości naszej ku gościnnemu tutejszemu monarsze i zaskarbić sobie jego łaski na przyszłość... Powiedziałem wam o niebezpieczeństwach porażki dla podniecenia jedynie waszej waleczności dla wykazania, że nie zabawa, ani zwykła przejażdżka was czeka w tej wyprawie, lecz krwawa i okrutna walka... Chcę, żebyście, idąc na nią, pamiętali o tem, że wygrać ją musimy, a więc, żebyście wybrali z pośród siebie jedynie najśmielszych, najmężniejszych, najdzielniejszych, nie tych zaś, co marnego tylko szukać tam pragną zarobku!...
Mowa powitana została radosnemi okrzykami i obietnicami bezwzględnego posłuszeństwa.
Wtedy Beniowski sam wyznaczył uczestników wyprawy i rozdał przywództwo nad nimi w taki sposób, że lewe skrzydło w liczbie trzynastu strzelców oddał pod dowództwo Kuźniecowa i Boskarowa, prawe również z trzynastu żołnierzy powierzył Winblathowi i Baturinowi, a nad centrum z szesnastu najbitniejszych towarzyszy objął komendę sam, zatrzymując jako oficerów podręcznych Stiepanowa i Sybajewa.
Zaczęły się natychmiast w obozie i na okręcie śpieszne przygotowania do postanowionej wyprawy. Czyszczono broń, robiono ładunki, szyto i sporządzano odzież.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.