Ocean (Sieroszewski, 1935)/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLIII.

Opustoszał obóz. Leniwo postukiwały siekiery na bokach wyciągniętego na odmiał statku. Wątły dymek ledwie się snuł pod kotłami, gdzie gotowano strawę dla wartowników. Tu i owdzie pod namiotem, albo w szałasie można było dostrzec opuszczoną żonę marynarza, ledwie przyodzianą, kryjącą się przed upałem słonecznym. Morze aż po linję widnokręgu iskrzyło się złotemi łuskami drobnych fal, opluskując senne brzegi cienkiemi i brzękliwemi, jak szkło, szelingami. Z krzykiem płaczliwym polatywały nad zatoką białe rybitwy i rychło siadały znowu na czarne skały, sterczące tu i tam z modrej wody.
Beniowski obszedł obóz, przyjrzał się zdala czynionym na okręcie porządkom i powrócił zadumany do swej chaty obwarowanej i wysuniętej na czoło wsi. Ale przechodząc koło namiotu, który na prośbę Bielskiego pozostawiono do całkowitego rozporządzenia Nastazji, zdziwił się, że płótniane połacie były opuszczone w tak wielkie gorąco, i zatrzymał się, chcąc zapytać kogokolwiek, coby to znaczyć miało. Czyżby Nastazja wybrała się również z innymi do wiosek tubylczych? Wszak wczoraj jeszcze mówił Bielski o ciężkiej jej niemocy!
Nikt jednak nie ukazywał się wpobliiżu.
— Może odeszli i niema jej kto obsłużyć!... Leży sama i dusi się w tym zaduchu!... — pomyślał.
Ujął róg połogi w rękę i chrząknął.
— Jest tam kto?...
Nikt mu nie odpowiedział.
— Nastazjo, Nastazjo Naumowno, czy mogę wejść?... — spytał głośno.
— Zaraz... Owszem... Proszę bardzo!... — rozległ się głos głuchy i zmieniony.
Beniowski drżącą ręką uniósł płótno; dostrzegł Nastazję w drugim końcu namiotu przy małej balijce, obok której wznosiła się biała kupeczka świeżo wypranej bielizny. Wycierała pośpiesznie obnażone po łokieć ręce fartuchem.
— Co pani robi?... Co robisz, ukochana!?... — poprawił się, podchodząc szybko ku dziewczynie. — Pierzesz?... Sama pierzesz?...
— Wszyscy tak są zajęci... — odrzekła. — To nic, to nic!... Przecież nie jest jeszcze ze mną tak źle... Owszem, myślę, że... za mało mam ruchu!
Zwróciła ku niemu zarumienioną twarz i uśmiechnęła się. Był to uśmiech okropny, uśmiech kościotrupa. Cienkie, jak skóra, usta rozsunęły się na rzędach białych, równych zębów, tworząc na obu policzkach półksiężyce zmarszczek. Nad tym strasznym uśmiechem, obcym reszcie twarzy, w zapadłych oczodołach gorzały smutno ogromne ciemne oczy. Szerokie, żółte czoło pokrywał pot kroplisty i lepiły się na niem wężowo kosmyki czarnych wilgotnych włosów, wymykających się z pod białego czepeczka.
Beniowski stał, jak rażony piorunem; pierwszy raz zauważył tak straszną zmianę.
Spostrzegła to, przestała się uśmiechać i opuściła na oczy firankę długich, gęstych rzęs, swój ostatni ocalały wdzięk.
— Jakże się to stało?... Na to nie można pozwolić!... Gdzież jest Eufrozja!... — zagadał szybko Beniowski.
— Ach, ona biedna tyle ma zmartwienia!... Mąż jej z innymi udał się do wioski i nawet na noc do domu nie wrócił, poszła go szukać... Już dwa dni niema obojga!...
— Wszyscy powarjowali!... Doprawdy nie wiem, jak to się skończy?...
— A więc nie masz zamiaru tu zakładać osady?... Ale siadaj, proszę... oto tu...
— Zaraz, podniosę róg namiotu... Jakże tu duszno!?...
— Nie ten!... Nie ten!... — prosiła. — Może lepiej ten, od tyłu!...
Lecz Beniowski już podniósł płótnisko i podetknął koniec jego pod sznur, otwierając widok na obóz. Nastazja zarumieniła się znowu gwałtownie, podsunęła mu krzesło i sama usiadła naprzeciw na zydlu.
— Widzisz, z osadą rzecz się bardzo plącze... Ludność tutejsza łagodna jest, to prawda, pracowita, gościnna, ale nie wiem, czy tak nazbyt znowu naszego osiedlenia się tutaj pożąda... Ziemi mają niewiele... Widziałem, że najmniejszy kawałeczek nawet najlichszych gruntów już wzięty jest pod uprawę... Nasze niezmiernie czułe i serdeczne przyjęcie przypisuję raczej wpływowi i parciu Mikołaja Tonkińczyka... Słyszałaś pewnie o nim!?
Nastazja kiwnęła przytakująco głową.
— Podejrzewam, że mu poprostu chodzi o wzmocnienie swego upadającego wpływu. Nie mielibyśmy tu więc tak nadzwyczajnego spokoju... Dotąd stykamy się tylko z jego stronnikami i wszystko, co wiemy o wyspie, wiemy od niego... Chciałbym pogadać z jego przeciwnikami, lecz ci kryją się... Wszyscy się tu kryją ochoczo, jedni pod znak krzyża i imię Chrystusa, drudzy po lasach!... Czy tak jest w rzeczywistości, jak opowiada Mikołaj? Nie wiem! Niesłychaną wszakże jest rzeczą, aby pobożność, która w naszych krajach tysiące lat się utrwalała, tu dosięgła takiej potęgi w tak krótkim czasie!... Zapewne Bóg robi czasami cuda, ale jakoś... nie widzi mi się... A więc mam wątpliwość co do chrześcijańskiej cnoty tubylców. W dodatku, osiadłszy tutaj, moglibyśmy łatwo wejść w kolizję z Japończykami. Nawet mi się z tem wygadał Mikołaj. Wyznaję, iż wcalebym sobie tego nie życzył... Ważniejszą zewszechmiar dla nas rzeczą jest przyjaźń, którąśmy z nimi w Usirpatar zawarli... Oparłszy się o nią, łatwiej moglibyśmy zorganizować administrację i handel na archipelagu amerykańskim, o wiele odpowiedniejszym dla naszych celów i nawet dla kolonizacji. Bo jeżeli tutaj musielibyśmy grunty orne od dawnych posiadaczów odbierać, tam czekają na nas pola od wieków pługiem nie tknięte, lasy nie znające siekiery, bogactwa naturalne bez właściciela, wody pełne ryb i bobrów, ostępy borów, żywiące niezliczone stada zwierza. Tam prężność nasza zyskałaby miejsce, twórczość, nowiznę, wynalazczość, przystosowanie... Tutaj co?... Tutaj wszystko, co można zrobić, już uczynione, wszystko zajęte, podzielone, poznane... Tutaj mybyśmy musieli się sposobów gospodarczych nauczyć, zapoznać z obyczajami a dużo z nich uznać i przyswoić. Małość naszej liczby spowodowałaby rychłe nasze pochłonięcie i osłabienie naszych wpływów. Przybyłoby paręset głów ludności ljukejczykom i tyle... co, przyznasz, rzecz mało ważna w ogólnym rachunku ludzkości. Czy zaś możemy dać coś od siebie tym ludziom dobrym, pracowitym, potulnym? Wątpię!... Wogóle wśród załogi mała jeno cząstka jest zdolna do pracy wytrwałej, skromnej, powszedniej... Reszta, przyznać trzeba, są to hultaje, leniuchy i awanturnicy, którym przystoi raczej robić napady i utarczki, niż cichym zajmować się obowiązkiem... Przez zwiedzenie nieznanych ziem i mórz, przez poznanie warumków dla nowego handlu z nieznanemi ludami oraz zbadanie, gdzie jest możliwe osadnictwo poważnych rolników i wytrwałych rzemieślników, ludzie ci spełnili swą rolę. Jaki będzie ich dalszy los, doprawdy nie wiem, ale na założycieli nowych społeczności oni wcale nie są zdatni...
— A więc owa wyspa... wśród błękitnego morza, owo państwo wiecznego szczęścia i sprawiedliwości... — szepnęła cicho Nastazja.
— Owszem, to możliwe i dążyć do tego należy, ale właśnie w tym celu chciałbym, abyśmy co rychlej dobili Manilji lub Kantonu, wreszcie Makao, skąd już łatwo dostać się do Europy, aby tam zwerbować ludzi innych, odpowiednich, kolonistów z powołania, prawdziwych i dobranych pracowników, a nie, jak my, połączonych jeno wspólnem nieszczęściem i wspólnem pragnieniem umknięcia z niewoli. Z obecnych naszych towarzyszów większość mogłaby służyć jedynie jako żeglarze na naszych przyszłych handlowych okrętach... I to nie wszyscy, gdyż dużo jest kłótników i nieposłuchańców, mącicieli i drapieżców, niezdolnych do żadnego rygoru, a więc żadnej społeczności... Rola ich już spełniona, wykonali wszystko, do czego byli zdolni, zużyli się...
Nastazja cicho westchnęła.
— Żałuję ich, bardzo żałuję!
— Nie żałuj!... Nie jest im i nie będzie wcale tak źle, jak przypuszczasz. W dodatku upewniam cię, że oni wcale nie pragną tego, co ty masz na myśli. Poznałem ich przez te parę miesięcy do głębi. Praca i porządek wstrętne im są!... Stokroć milej marzą o wódce, o łupieży, o życiu bez troski i zachodu na karkach innych... i dlatego właśnie dobijają się, aby tutaj pozosstać, tak im się tu podoba, że mają nadzieję siąść na grzbiecie tej potulnej ludności. I to mnie największą napełnia obawą, gdyż potulność też ma swoje granice... A skoro raz zrezygnujemy z dalszej podróży, trudno będzie ponownie do niej wielu zachęcić... Gdyby nawet ocaleli w walce, jaka wyniknie, albo... jaką sami z sobą rozpoczną... Widzę więc jasno całą czczość zamiarów tutejszych, a lękam się zwłoki z wielu powodów... Choćby dla ciebie, która potrzebujesz pieczy należytej, leków dobrych, wygód ucywilizowanych, medyków biegłych i wykształconych. Meder zacny człowiek, lecz umie leczyć jeno marynarskie dolegliwości, które głównie przypisuje zapalności i kuruje puszczaniem krwi i czyszczeniem humorów, co w twoim wypadku nie wystarcza...
— Nie myśl, doprawdy, o mnie!...
— Owszem, nietylko muszę, ale chcę myśleć... Jesteś młoda, parę tygodni, spędzonych w wygodach ucywilizowanego życia, może ci wrócić zdrowie!...
— Nie... nie wiem... czy warto!... — odrzekła, wstrząsając głową. — Ale idą już, Maurycy, widzisz, już idą po ciebie!... Musiało się coś stać!...
Wskazała na drogę, wiodącą w głąb wyspy, na której widać było wdali biały tłum ludzi z kolorowemi parasolami, wachlarzami i chorągwiami, wiejącemi ponad nim.
Dostrzeżono już ich w obozie; ludzie Beniowskiego, porzuciwszy robotę, biegli na spotkanie krajowców. Dyżurny oficer Łoginow skoczył do chatki Chruszczowa i razem z nim skierował się natychmiast stamtąd do mieszkania Beniowskiego.
Ten zdążył tylko uścisnąć rękę Nastazji i pośpieszył na ich spotkanie.
Krajowcy zatrzymali się przed bramą, gdzie stał szyldwach, a z górnych ambrazur wychylały się groźnie paszcze armat. Dostrzegłszy wszakże Beniowskiego z oficerami zbliżającego się z boku, zwrócili się frontem w tę stronę.
Na przedzie stał Mikołaj Tonkińczyk, tym razem w szacie słoneczno-żółtej oraz białej opończy; na głowie miał coś w rodzaju diademu, połyskującego drogiemi kamieniami. Ogromny czerwony parasol z dwiema frędzlami obrzucał go z góry płomienną łuną. Schylił się do ziemi, prawie upadł na kolana przed Beniowskim; to samo uczynili stojący za nim starcy, a następnie cały orszak z kilkudziesięciu ludzi złożony, wszyscy biało ubrani z kolorowemi jeno wachlarzami w ręku.
Pochyliły się chorągwie jedwabne oraz wielki wachlarz czerwono-biały z czarnemi literami chińskiemi. Nie pochylili się jeno ci ludzie z załogi, którzy przybyli z deputacją ze wsi i wśród których Beniowski odrazu dostrzegł kryjącego się Stiepanowa.
— Pochwalony Jezus Chrystus!... — powitał ich po łacinie Beniowski.
— Na wieki wieków amen!... — odrzekł, żegnając się Tonkińczyk.
I wszyscy zaraz również zrobili znak krzyża i znowu pochylili się pokornie.
— Wejdźcie, proszę, do chaty, bądźcie gośćmi!... — zapraszał ich Beniowski.
Ruszyli ławą, poprzedzani przez Mikołaja i Beniowskiego.
Gdy rozsiedli się na matach i poduszkach, gdy zapalili fajeczki i służba roznosić zaczęła herbatę, Beniowski od zwykłych nic nie znaczących frazesów przeszedł nareszcie do pytania:
— Czemże służyć wam mogę, szanowni starcy i ojcowie tej wyspy czarownej?... Czem odwdzięczyć się mogę za waszą serdeczną dla nas gościnność?...
Gdy Tonkińczyk przetłumaczył pytanie, jeden z naczelników z siwą brodą i złotym w uchu kolczykiem odrzekł z prostotą:
— Wybierz sobie, szlachetny panie, jaką z córek naszych i ożeń się z nią... O to cię prosić przybywamy.
Beniowski rzucił zdziwione spojrzenie na Tonkińczyka, który, roześmiawszy się wesoło, dodał:
— Chcemy się upewnić, iż zostaniesz z nami, chcemy zadzierzgnąć węzły najczulsze, któreby cię związały z nami mocniej, niż wszelkie przysięgi i obietnice... Jeżeli ci mało będzie jednej żony, możesz sobie wybrać kilka... Albowiem powiedziano jest w Piśmie, iż Abraham miał ich cztery, z których Sara była najgłówniejsza, a Jakób dwie!... Więc ty też możesz jednę poślubić według chrześcijańskiego obrządku, a inne będą jako twe służebnice... Ale chcemy, abyś choć jedną przyjął, jak to uczynili twoi marynarze, abyś dowiódł, że jesteś nasz, że nie gardzisz nami... Mając wśród nas żonę i dzieci, będziesz nas bronił, albowiem dobro twoje będzie z naszem związane, jak to słusznie dowiódł nam jeden z twoich oficerów...
Beniowski czuł się mocno zmieszany i zaskoczony: spojrzał na tłum, wypełniający chatę i drzwi otwarte, z którego setki podłużnych czarnych oczów patrzało nań badawczo, nieufnie i przebiegle. Dalej za tym tłumem widział stłoczone głowy swoich marynarzy.
— Rzecz jest zbyt poważna, abym zaraz mógł na nią odpowiedzieć... Prócz tego wiedz, że jestem już żonaty!... — zwrócił się do Tonkińczyka.
— To nic, my ci wyrobimy rozwód, a teraz możesz tak... rodzajem próby, według miejscowego obrządku... Ojciec Ignacy też tak robił...
— Na czemże ten obrządek polega?...
— Wybierzesz z siedmiu dziewcząt, jakie ci przedstawimy, jedną i spędzisz z nią noc...
— A potem?...
— Potem będziemy cię uważali za swego... Będziesz przyjęty do plemienia!...
— A w przeciwnym razie?...
Tonkińczyk nie przetłumaczył tego pytania i nie odpowiedział nań odrazu.
— Zgódź się, zgódź się, mówię ci!... — odrzekł wreszcie, mrugając chytrze na Beniowskiego. — Taka obraza może wywołać wielkie wśród krajowców wzburzenie... Większość tych ludzi rozsiana jest po wsiach, już pobrali sobie niewiasty... Mogą wyniknąć nieporozumienia... Jeżeli zaś i ty żonę pojmiesz, wszyscy zrozumieją, że jesteś po naszej stronie... Nawet możesz odpłynąć, a rzecz się już nie zmieni... Będę mówił, że wrócisz i że porachujesz się z wrogami naszej świętej religji. W ten sposób utrwalisz nasz wpływ... Zgódź się zaraz, odwłoka obrazi ich, rozumiesz — szeptał cicho, nachylając się ku Beniowskiemu.
— Muszę się przygotować!...
— Wybierz zaraz, a przygotujesz się potem... Skoro postanowienie zapadnie, będziemy się mogli zaraz układać o warunki założenia osady!... Umilkną spory wśród wyspiarzy, będziemy w stanie zrobić wszystko, co zechcesz... Trzeba się śpieszyć, bo mówiono mi, że na zachodniej stronie archipelagu widziano japońskie okręty!... Musimy to zrobić, zanim one przyjdą!...
Beniowski namyślał się przez dłuższą chwilę.
— A czy nie może zastąpić mnie ktoś z wyż» szych oficerów?...
— Nie, żadną miarą! Wszyscy wiedzą, że ty jesteś naczelnikiem, że tylko twój ślub daje pewność!...
— Co robić? — zwrócił się po rosyjsku Beniowski do Chruszczowa.
Wyjaśnił mu istotę prośby, dziwacznej tylko napozór i zabawnej.
— Ale tak nie jest!... Czuję, że wciągają nas w zasadzkę, której celu wszelako dobrze nie rozumiem. Wiem tylko, że Stiepanow już tam maczał palce. A jednak trzeba się będzie zgodzić tę szopkę odegrać, gdyż grożą nam grzecznie ni mniej, ni więcej, jak rzezią tych, co się po wioskach rozbiegli...
Chruszczów wziął się za głowę.
— Na Boga, ani słowa!... Nie wykazuj tak wielkiego wzruszenia. Przeciwnie, uśmiechnij się, wstań i niepostrzeżenie zgromadź strzelców. Spróbujemy zatrzymać przybyłych wraz z Tonkińczykiem jako zakładników... Idź, zabawię go tymczasem rozmową.
Tonkińczyk cały ten czas przyglądał się rozmawiającym z wielką przenikliwością i nagle powstał.
— Przyślemy ci więc, czcigodny Benio, dziewczęta do wyboru, a tymczasem Bóg niech ma was w swojej opiece!... W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen! Bywajcie zdrowi!
Daremnie wstrzymywał go Beniowski. Wstał, podał rękę po europejsku oficerom, a starcy skłonili się im nisko, dotykając rękami ziemi, poczem wszyscy jak przyszli tak odeszli tłumnie, lecz spokojnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.