Ocean (Sieroszewski, 1935)/XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLI.

Odtąd płynęli, nie tracąc prawie z oczów lądu. Zaledwie jeden brzeg zniknął, już mgłił się inny na widnokręgu, wabiąc zielenią swych pól i lasów, mnogością wiosek, tajemniczością miast.
Nie kwapił się jednak Beniowski nawet zbliżać ku nim. Korzystając z pomyślnego wiatru, mknął z pełnemi żaglami ku południo-zachodowi.
Po paru dniach przyszedł do niego Chruszczow i rzekł:
— Załoga prosi, abyś raczył zawinąć do jakiej przystani, jest znużona dawnemi przygodami oraz tem nieustannem wietrzeniem i suszeniem futer, jakie nakazujesz!...
— Futra są jedynym naszym majątkiem! Jeżeli zgniją i spleśnieją, wniwecz obrócą się wszystkie nasze plany!... — odparł sucho Beniowski.
— Czy w takim razie nie lepiej sprzedać część ich uszkodzoną w najbliższym porcie!?...
— W jakim? Czy wszędzie jesteś pewny takiego przyjęcia, jak w Usirpatarze?... Ja bo nie!...
— Dlaczegóż?...
— Dlatego, że istnieje dla europejczyków zakaz lądowania w Japonji i że przyjęcie gorsze lub lepsze zależne jest całkowicie od wypadku oraz od klanu, do którego trafimy, a wśród których są bardzo wojownicze!... Zdarzyło się nam raz szczęśliwie, to nie dowód, że zawsze tak będzie!... Klany południowe, o ile wiem i o ile mogłem się domyślić z opowiadań bonzy, są stokroć w obyczajach okrutniejsze od północnych... Mogą skonfiskować nietylko nasze futra, ale i nas samych... Gdyby nawet zapłacili, to ceny będą o wiele niższe od spodziewanych w Chinach... Tam możemy za skóry nasze uzyskać z łatwością półtora miljona piastrów, tutaj nie byliby w stanie wypłacić nam więcej nad paręset tysięcy... Chiny są o wiele bogatsze od Japonji.
— Ale mogą się do tej pory skórki popsuć!...
— Trzeba zabiegać, starać się temu przeszkodzić!... Na tem polega handel, że dowozi się z wielkiemi trudnościami towar do krajów, gdzie go niema!...
— Pójdę, powiem im, ale nie wiem, czy ich przekonam!... — westchnął Chruszczów.
Odszedł, pozostawiając Beniowskiego w przykrem zamyśleniu. Niedługo potem dano mu znać, że wielki okręt cudzoziemski płynie wprost ku nim i daje jakoweś znaki.
Wyszedł więc co prędzej na pomost i przekonawszy się, że to zbliża się jakiś okręt wojenny chiński, czy japoński, kazał natychmiast bić w bęben na trwogę, obsadził strzelcami burty oraz bocieńce, kazał przysposobić armaty.
Spotykał już nieraz rozmaite statki mniejsze i większe, od których roiło się na tych morzach, ale zwykle dzięki chyżości „Piotra i Pawła“ udało mu się w porę ich uniknąć, uchodząc lub zmieniając kierunek. Tym razem wszakże spostrzeżono się za późno i Beniowski uważał, że ucieczka może jeno zaszkodzić, zachęcając przeciwnika do pościgu. Polecił więc wywiesić banderę z Białym Orłem i z zapalonemi lontami płynął wprost na cudzoziemską fregatę.
Niedługo byli już tak blisko, że rozróżniali wybornie łuczników, rozstawionych porządnie na dwupiętrowych pomostach, oraz roje marynarzy, wiszących na drabinach i rejach. Kolorowe bandery powiewały gęsto na bardunach. Mniejszemi chorągiewkami dawano im jakoweś znaki z wysokiego przedniego pomostu, wyrzeźbionego w kształcie potwornej paszczy rekina z ślepiami ryby i kłami lwa. Woda burzyła się wysoko pod wyniosłym dziobem okrętu, dając miarę impetu jego żagli.
Beniowski nie uląkł się jednak tego zastraszającego widoku i kazał płynąć dalej, cokolwiek tylko uchyliwszy się z drogi, aby uniknąć zderzenia.
I przepłynęły obok siebie statki tak blisko, że wyraźnie słychać było z pokładu „Piotra i Pawła“ szczęk oręża i hałas ludzkich głosów na pomostach przeciwnika, gdy załoga Beniowskiego zachowała głębokie milczenie. Dostrzeżono jednak pewnie jej bojową gotowość i uszanowano ją, gdyż okręty minęły się bez strzałów i odeszły bez przeszkody w przeciwne sobie błękity.
Podobne spotkania powtarzały się od tej chwili dość często, tylko na większą odległość, ponieważ Beniowski kazał strażom na bocieńcu dawać nie mniejszą odtąd baczność na ukazujące się wśród morza żagle jak i na lądy.
Rozzuchwalona załoga nie przestawała wszakże szemrać. Już jej się dłużyła kilkudniowa praca, pachniały ponęty portowe.
— Wódki nie dają, chociaż jest!... Licho nadało z taką robotą! — mruczał Gałka.
— Futra też gniją bez żadnego pożytku!... Znowu tuzin skór wyrzucili do wody!... — biadał Iwaśkin.
— I co za ceregiele pańskie z temi okrętami!... Palić w nich bez gadania, a potem rzucać się do szturmu i brać co się da!... Poco nam handel!... Na każdej takiej łupinie więcej znajdziemy dobytku i pieniędzy, niż nam zapłacą za nasze futra!...
— A głównie — poco bandera polska?... Z jakiej racji?... Okręt rosyjski i nas Rosjan tu więcej, niż Polaków!... Dlaczego mamy kłamać przed innemi ludami i wstydzić się naszego narodu?... — dowodził Stiepanow.
— To prawda!...
— W tem jest jakiś wybieg Beniowskiego!?
— Oho, chytry lis!...
— Ba!... Pewnie sobie chce w ten sposób okręt przywłaszczyć!...
— Żądać, niech zmieni banderę!... Niech powiesi naszą cesarską!... My nie przeciw carowi, nie przeciw matce naszej Rassiei, my przeciw złodziejskim, ciemiężycielskim urzędnikom!... Czy nie tak!?
— Tak, tak!... Niech wywiesi naszą flagę!... Posłać do Chruszczowa deputację, niech mu naszą wolę przedłoży!...
Szła więc znowu deputacja od majtków do Chruszczowa a ten biegł do Beniowskiego:
— Auguście Samuelowiczu, ludzie niepokoją się, że wieziesz ich pod polską banderą!...
— Cóż znowu? Dlaczegóż to?... Co im to szkodzi?...
— Nie wiem. Ale doprawdy mają trochę racji, bo niby większość nas jest rosyjskiego pochodzenia...
— Lecz cóż ma do tego bandera, która jest znakiem przedsięwzięcia!
— Cóż ci szkodzi ją zmienić?
— Właśnie, że szkodzi!... Bo chociaż Rzeczpospolita Polska pozbawiona jest nawigacyjnej potencji, ale zawsze ja coś tam znaczę i nie wyprą się tam mnie w razie czego!... Mogę z niewoli nawet innego państwa pisać i pertraktować dyplomatycznie... Wy zaś co jesteście? Jesteście zbiegowie, których wydania rząd rosyjski może zawsze żądać... Jesteście poddani jego, gdy ja jestem poddany polski, jestem stroną wojującą i mogę was poddać wszelkim mocarstwom, jako swoich żołnierzy...
— Cóż więc powiem załodze?...
— Powiedz im, że dlatego używam bandery Rzeczypospolitej Polskiej, gdyż jest moją i że ona ich jedynie choć trochę chroni w obliczu ludów, nareszcie, że nie mam poprostu zamiaru na jakąkolwiek inną zmieniać jej i nie widzę do tego powodu!
— Może sam to im powiesz, może ich zwołać?...
— Nie, dość mam tego i jeżeli się nie zgodzą, to powiedz im, że w pierwszym lepszym porcie wysiądę, a ich zostawię własnemu przemysłowi!...
Odpowiedź otrzeźwiła trochę buntowników, rozsądniejsi wzięli wśród nich górę:
— Dajcie pokój!... Nie wszystko to wam jedno, co się tam na maszcie chyboce!... A co bez niego tu poczniemy?... Ograbią nas do nitki!... Kto tu od niego mędrszy i lepiej znający?... Kto japońskiego króla ugłaskał?... Może Stiepanow... Kto zna języki i prawa tutejsze!?
Znowu więc zarzewie niezgody znikło pod popiołem pozornego posłuszeństwa.
A okręt tymczasem mknął i mknął. Zapomniała załoga o burzach i niebezpieczeństwach, pewna, że będzie już tak płynęła do końca po tych szmaragdowych przestworzach. Aż nagle zmieniło się wszystko. Mała chmurka od wschodu dopędziła okręt, rozrosła się, zapełniła pół nieba, zaćmiła słońce. Szła, jako ogromna, sina ściana, ostro odrzynając się od nieba wesołego błękitu skłębionemi krawędziami o miedzianym połysku. Gęstą osnowę dżdżu przecinały co chwila zielone błyskawice. Ocean biegł przed nią, jakby strwożony. Pieniste bałwany toczyły się niby jeden ogromny wał, wyprzedzane cokolwiek burzliwym ołowianym cieniem, rzucanym daleko na spokojne jeszcze morze...
Struchlała od strasznego widoku załoga rzuciła się na grzmiący rozkaz Beniowskiego do zwijania żagli. Zaledwie wszakże podciągnięto większe, uderzyła wichura tak gwałtownie, że maszty statku zgięły się i pochyliły na wodzie, jak wątłe kłosy, a niektóre płótna, podarte na strzępy i wyrwane z rąk majtków, poleciały w przestworza, jak drobne listki...
Zaczął się szalony taniec okrętu po lejach i obrzeżach wirów... Oblewany zewsząd wodospadami fal statek szamotał się w zupełnej niemocy, oddany na wolę żywiołów. Schowana pod pomostem i po kajutach załoga mniemała się być zgubioną i zanosiła modły za konających.
Na szczęście burza, jak nagle przyszła, tak przeszła, i rychło statek znalazł się pod niebem pogodnem i wśród fal szafirowych, rozkołysanych wprawdzie, ale już cichnących. Miał strzaskane maszty, podarte żagle, porwane liny, ale był cały. Gorzej, że Beniowski, uderzony ułamkiem rei w czasie ratowania statku, zaniemógł ciężko i nawet tracił chwilami przytomność.
Meder i Bielski używali całej swej sztuki, aby go ratować. Rozporządzanie okrętem przeszło całkowicie na korpus oficerski, na Chruszczowa i Czurina, którzy nie wiedzieli co robić. Gdy tak sprzeczali się co do kierunku, los chciał, że z pod niknących na widnokręgu burzliwych obłoków wysunęła się nagle ciemna plama wyspy. Ku niej więc z radością skierowali skołataną swą nawę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.