Ocean (Sieroszewski, 1935)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Przesiliła się na okręcie niezgoda, ustały swary. Ludzie znowu, jak bracia, jak w pierwszych chwilach wolności, łagodni i wyrozumiali, dzielili się myślami i kęsami chleba, niby komunją.
Leciał okręt, jak ptak, chętnemi kierowany rękami, omijał łatwo przeszkody, prześlizgiwał się chyżo między karawanami płynących bez końca z północy lodów.
Jedna Nastazja nie brała udziału w tym ogólnym błogostanie; ciężko chora leżała w swej kajucie, doglądana przez służebnicę kamczadalkę i starego Bielskiego. Nawet Beniowskiego nie dopuścił do niej doktór Meder, mówiąc:
— Gorączkuje!... Lepiej nie chodź!... I poco ci to?... A jej będzie gorzej!...
Beniowski nie nalegał. Miał zresztą codzień aż nadto zajęć z reparacjami poczynionych przez burzę uszkodzeń, wciąż biegali do niego z zapytaniami o to lub owo, o rozmaite drobiazgi, które w gruncie rzeczy powinien był załatwić ciemięga Czurin. Ten, dobry zresztą marynarz i człek spokojny, nie miał przemyślnej głowy, ani dostatecznej twardości ducha, rad więc odsyłał pytających do Beniowskiego, w ostateczności do Chruszczowa lub Baturina, którzy, oficerowie lądowi, wcale spraw morskich nie znający, kierowali również większość pytających do Beniowskiego.
Ale najważniejszą rzeczą, w której nikt mu pomóc nie mógł, było dla Beniowskiego wykrycie, gdzie się znajdują, i wykreślenie drogi statkowi.
Z utęsknieniem więc wpatrywał się Beniowski w widnokrąg, zasnuty szaremi chmurami, i w nieskończone wały fal, biegnących zwartemi rzędami.
— Przecież wkońcu ukaże się jakiś znak, po którym poznamy miejsce ziemi... Byleby tylko to nie była Kamczatka!... — rozmyślał.
Pilnie więc przestrzegał, by w dążeniu na południe zbaczano raczej na wschód, niż na zachód. Prąd... niesie nas prąd!... Na to liczyć musimy!... — dowodził Chruszczowowi na zapytanie, czyli istotnie do Kalifornji zawinąć zamierza, że tak w tym kierunku zabiera.
— Wylądujemy w pierwszem dogodnem miejscu, a to ze względu na brak wody i zły stan okrętu, ale o pozostaniu w Kalifornji na stałe nie myślę z wiadomych ci powodów. Jest to kraj pusty i dziki, jak Kamczatka; ta różnica jeno, że ciepły ma klimat!... Rząd rosyjski trafiłby tam do nas równie dobrze, jak do Ochotyna w jego schronisku... A napewno pośpieszy to uczynić, gdyż inaczej po naszem wystąpieniu żadnej władzy nie utrzyma w swych dalekich dziedzinach. Bardzo więc jest pewnie na nas rozsierdzon i szukać nas będzie z wielką usilnością. Dlatego i my musimy uciekać z wielką usilnością jak najdalej, pod opiekę jakiego mocarstwa, jak wam to już przekładałem.
Wszyscy więc z utęsknieniem wyglądali lądu.
Wreszcie na piąty dzień pomyślnego względnie pływania padło z bocieńca radosne:
— Ziemia!...
Istotnie na południo-zachodzie wyłoniła się mglista, nieruchoma chmura, bodąca morze ostrym, wyniosłym szpicem. Trudno było rozpoznać, czy wyspą jest, czy przylądkiem większego kontynentu. Już samo położenie tej ziemi wzbudziło nieufność Beniowskiego. Mimo to kazał zwinąć część żagli i, lawirując, zbliżał się ku brzegom. W odległości paru mil morskich spostrzegli dwie bajdary pełne ludzi, płynące ku nim na wiosłach.
Po odzieżach rychło poznano Czukczów i zrzucono im drabiny, aby weszli na pokład. Choć jednak wśród załogi znajdowali się ludzie, którzy miewali stosunki z Czukczami pasterskimi na północy Kamczatki, z wielkim trudem mogli porozumieć się żeglarze z przybyłymi, gdyż ci mówili zupełnie odrębnem narzeczem. Ze słów ich wymiarkowali jedynie, że dzicy bardzo ich zapraszają do siebie, że „Alaksyna“ jest niebardzo daleko, ale właśnie w tej leży stronie, z której płynie „Piotr i Paweł“, że wysp, jakie mają przed sobą, jest cztery, a o czternaście mil dalej za niemi zaczyna się „Wielka Ziemia“.
Domyślił się Beniowski, że to Azja.
Skorzystawszy z tego, że kra przetarła linę, na której holowano bajdary czukockie, zamiast dać im nową, kazał dzikim statek niezwłocznie opuścić, udarowawszy ich na pożegnanie nożami i rozmaitemi drobiazgami. Poczem zaraz polecił rozpuścić wszystkie żagle i, wziąwszy w nie pełny wiatr, nawrócił ku Ameryce.
Wielu z gniewem i rozżaleniem patrzało na niknącą we mgle ziemię, lecz zbyt świeże jeszcze mieli w pamięci przysięgi, aby śmieli wypowiadać głośno swe niezadowolenie.
Coraz mniej spotykano po drodze lodów. Pomyślny wiatr gnał statek chyżo na wschód. Pod wieczór dostrzeżono znowu jakowyś ląd, którego przylądek wydłużały jeszcze bardziej nagromadzone u jego dzioba lody. Okrążyli ten kap, manewrując wśród licznych mielizn i skał, zmieniając żagle i czyniąc wciąż pomiary, aby nie wpaść na jaki załój albo rafę, ukryte wśród kier i chluszczących wysoko z pod nich burzowin. Nastała noc i o lądowaniu nie mogło być mowy. Szczęściem, że toń za przylądkiem okazała się spokojna i wolna od lodów. Postanowiono drejfować tu do rana.
Jednakże o świcie doniósł Beniowskiemu oficer wachtowy, że ziemia w dziwny sposób znikła.
Wyszedł Beniowski i z mostku kapitańskiego pod wielkim masztem obejrzał uważnie widnokrąg, srebrniejący od świtu, oraz gładkie, lśniące morze, zawoalone, niby szronem, cieniuchnym muślinem mgły. Istotnie było cicho i zupełnie pusto na wodnych wokoło roztoczach, wiatr ledwie wiał i kiedy rozpiętych żagli marszczyły się i przykro motały.
Kazał rzucić popławek, aby przekonać się, czy nie niesie ich prąd, a jeśliby tak, to w jakim kierunku? Dowiedział się z przyjemnością, że płyną na południe, a że i wiatr, choć słaby, wiał w tym kierunku, więc kazał wszystkie żagle rozpiąć, aby podążać tam ze zdwojoną szybkością.
Wielu jednak z załogi z goryczą dowiedziało się o nocnym fenomenie.
— Dokąd nas wlecze ten stary bez wody, jadła i w dziurawym statku!?... — mruczeli.
— Woda i niebo!... I nikt nie wie, gdzie ich kres!?...
— Może u antypodów, co chodzą do góry nogami!... Będziecie i wy musieli nauczyć się toczyć na głowie, jak na kole, a pięty używać zamiast gęby! — żartował Urbański.
— A głównie poco to wszystko?... Dlaczego wczoraj nie lądował?... Morze było spokojne, jak staw.
— A poto, że na wodzie to on nas ma w garści!... Co bez niego poczniemy na nieznanych głębinach?...
— Jużciż!...
— Tymczasem na ziemi, jeszcze niewiadomo, czyja będzie górą!?...
— Dlaczego nie zatrzymał się u Czukczów!... Mielibyśmy pewne pożywienie i pomoc ludzką!...
— Ba!... Bał się, że go schwycą!...
— Więc poco było gadać wtedy, że chce się niby za nas w ręce rządu oddać, że gotów do Bolszej nawrócić!?..
— Poco gadać?... Łże!... Zawsze łgał!...
— Ziemia sama znikła!... A jakże!... Pocichutku kazał od niej odpłynąć...
— Albo może położył co do kompasu...
— Albo nawet jakie słowo rzekł!...
— Na wszystko go stać!... Taki „papista i „papiernik“!
— Cicho!... Idzie Sybaj!... — ostrzegali się wzajem malkontenci, gdy zbliżał się który ze stronników Beniowskiego.
Zaraz jednak niezadowolenie dało się wyczuć w gorszej, nie tak chętnej robocie majtków i hardości ich odpowiedzi.
Wieczorem doniósł Chruszczow Beniowskiemu o nowych knowaniach.
— Stiepanow?... — spytał chmurnie Beniowski.
— Nie. Całe szczęście, że go jakoś nie widać!... Mniejsze pieski tymczasem: Izmaiłow, Sudejkin, Sacharow, Poranczin... Czy wziąć ich?
— Nie. Pilne jeno dać na nich baczenie... A ludziom zwiększyć robotę!... Niech myją pokład, jeżeli niema nic innego. Niech suszą i skręcają sznury, łatają żagle, czyszczą bloki... Niech mają pełne ręce zajęcia!...
— I przy zajęciu mogą gadać, nawet łatwiej!... A będą szemrać, że praca ciężka i bezużyteczna, gdyż statek i tak przecie zostanie dla reparacji i utkania szpar wywleczony na ziemię!...
— Zrób, jak mówię! Zrób, proszę!... Spróbujemy... Nie chcę używać srogości.
— I ja nie chcę! westchnął Chruszczow.
Wypędzono całą załogę na pomost. Dzień, choć chmurny, był przyjemny; statek prawie bez kołysania mknął ku połyskującemu srebrem widnokręgowi, gdzie wydęte białe obłoki spoczywały ciepłemi piersiami na zwierciadlanej toni. Oficerowie, według zlecenia Beniowskiego, gęsto przechadzali się wśród pracujących majtków, robiąc im uwagi, udzielając wskazówek.
Rychło zapanowała wesołość i rozległy się żartobliwe opowiadania i gadki o niewieścich wybiegach i ich zdradliwościach; wreszcie kozak Gałka zaśpiewał ochrypłym basem na dziobie statku, aż zadudniły oba pokłady okrętu:
— „Pośrodku jasnej świetlicy...“
— „Oj, po samym jej środeczku!...“ — podchwycił chór majtków.
— „Stoi łoże z kości słoniowej!...“
— „Z kości białej i pozłacanej!...“ — wtórował chór.
— „A na łożu leży pierzyna...“
Chór: — Oj, pierzyna z puchów łabędzich!...
— „A na pierzynie leży wezgłowie...
Chór: — Kryte atłasem, szyte perłami!
— „A na wezgłowiu młodziuchna żona...“
— „Młodziuchna żona cacana, tłusta, rumiana...“ — powtarzał chór.
Z góry tymczasem, z rej i drabin sznurowych lał się śpiew inny, cichy, żałosny, który spadał w powszechny burzliwy ryk, jak stłumiony daleki płacz. To śpiewali sekciarze Chołodiłowa, pracujący przy żaglach:

O raju, mój raju,
Przepiękny tyś był
I dla mnie, Adama,
Stworzony tyś był...
I z Ewą zamknięty
W tym raju jam był...
Lecz Ewa zgrzeszyła,
Zakon naruszyła,
Adama skusiła...
Dla rodu naszego
Zamknięty raj święty...
I spokój stracony na wieki“...

Długi czas te dwa śpiewy jakby walczyły ze sobą; wreszcie burzliwy, poziomy umilkł i z góry płynął już samotny, smętny chór:

Krzywda z Prawdą się schodziły,
Krzywda z Prawdą się zmagały;

Krzywda Prawdę pokonała...
Krzywda na ziemi została,
Prawda poszła na podniebie!...
A stąd chwała Panu Bogu,
A stąd psalmy archanielskie,
Dla starców na posłuchanie,
Dla młodzieńców w douczanie...

Nawet oficerowie pilnie słuchali tego tęsknego śpiewu. Jeden tylko zamyślony i zakłopotany Beniowski zdawał się go nie słyszeć. Często wstępował na mostek i patrzał wdał przez szkła. Nic nie wskazywało, żeby gdzieś blisko była ziemia.
— Co czynić?... Wody istotnie pozostało już mało!... Trzeba będzie ograniczyć porcje!... Chorych przybywa!... Mapa nie daje żadnych wskazówek!... A jeżeli pęd wody uniósł nas na sam środek Oceanu!? Gdyby słońce przedarło się przez chmury, mógłbym dokładniej określić szerokość! A tak kto wie, gdzie jesteśmy? Dobrze, że choć ciepłość się zwiększa i znikła obawa przed lodami!... — rozmyślał oparty o poręcz mostku.
Dostrzegł go tam niebawem Chruszczów i drapał się ku niemu, rozpuściwszy na wiatr potarganą brodę.
— Co nowego?...
— Załoga głodna!... Wypadnie rozdać resztkę sucharów!...
— Rozdaj!...
— Co poczniemy jutro?...
— Jutro daleko!... Mamy czas!... Za godzinę możemy stanąć u lądu!... Tu... tu... już gdzieś blisko powinny być albo wyspy, albo sama Alaska!...
— Więc gotóweś i tam wylądować!...
— Ależ wyjdziemy na pierwszy spotkany skrawek ziemi!... To się rozumie!...
— Nie lądowałeś jednak... onegdaj!
— Czy mi zaręczysz, żebyśmy tam nie zostali? Czy masz pewność, że rząd już nie uprzedził i nie podkupił nadbrzeżnych Czukczów, że nie było wśród nich przebranych kozaków?... Uważałeś, jak nas bardzo wabili na brzeg?...
— Opieraliśmy się i nie takim siłom!...
— Ale dawniej!... Czy nie widzisz, jak mocno nadwerężył się duch załogi?...
— Myśleli, że żeglowanie po Oceanie będzie jeno przyjemną dywersją!...
— Wyczerpani są, potrzebują wypoczynku... Wiem o tem i dlatego nie mogę lądować byle gdzie...
— A jednak będziemy to musieli zrobić przy pierwszej sposobności... inaczej grozi nam rokosz!...
— Rokosz grozi nam zawsze!... — uśmiechnął się Beniowski — bośmy sami powstali z rokoszu!...
— Wyznaję, że wyobrażałem sobie to wszystko trochę inaczej!
— Więc żałujesz i ty, przyjacielu?...
— Nie, nie!... Bynajmniej!... Ale... nie widzę końca!...
— Końca?... Założymy państwo w celu ulepszenia rodzaju ludzkiego, wolne państwo nowych obywateli, gdzie prawa będą rozumne i sprawiedliwe...
— Z tymi ludźmi?...
— Niekoniecznie z tymi!... Może znajdziemy innych... Ci nam posłużą tylko za podściółkę... Godnych z pośród nich zostawimy, odrzucimy niegodnych...
— A kto z nas godzien?... Kto godzien?... — szepnął cicho Chruszczow, zwieszając głowę.
— Zapewne. Z trudem doskonalą się ludzie — odrzekł niechętnie Beniowski, znowu przykładając lunetę do oka.
Chruszczow postał chwilkę jeszcze, lecz ponieważ rozmowa nie wznawiała się, powtórzył jeno pytanie:
— Więc każesz rozdać resztę sucharów!?
— Tak, rozdaj!... I gorzałki zwiększoną porcję!... Napracowali się dzisiaj!...
Chruszczow odszedł, a za nim spuścił się z mostku i Beniowski. Przeszedł między szeregami gotujących się do spoczynku i wieczerzy ludzi, kiwnięciem głowy odpowiadając na pozdrowienia i zamieniając z tym lub owym wesołe uwagi...
— Cóż, Urbański?... Schudłeś, przyjacielu, na morskiej kapuście?... — spytał spotkanego oficera.
— Szkoda, naczelniku, że jej już niema! Mniej mi ona dolegała, niż brak twardego gruntu pod nogami!... Człek od trzydziestu zgórą lat nie używał kołyski!...
— Wszyscy, widzę, tęsknicie do ziemi!... Będziecie ją mieli, tylko patrzeć!
— Co powiedział? Co?... — pytali, otaczając Urbańskiego.
— Powiedział, że ziemi ino patrzeć!...
— Ziemia, ziemia!... Gdzież ziemia?... — zaszemrano na pokładzie, ale wartownicy na bocieńcu milczeli. Czerwone światło zachodu przerwało nagle rzędy chmur na widnokręgu; wąska, purpurowa zorza zalśniła nisko nad złuszczonemi, szaremi wodami, barwiąc je krwawo. Gasnący dzień przed skonem podniósł na chwilę ciężką, ołowianą powiekę.
Beniowski wszedł do swej małej kajuty, chwilę postał nad stołem, gdzie bielały w zmroku rozłożone mapy, poczem lunetę położył, odzież na sobie poprawił, włosy przyczesał i wyszedł ponownie na korytarz. Rzucił okiem na przycichły pokład i skierował się ku mieszkanku Nastazji. Ale przed samemi drzwiami zawahał się i po krótkim namyśle zastukał zamiast do niej do Bielskiego.
Nie zaraz mu otwarto; z początku dosłyszał w komnatce szepty, westchnienia, jakby płacz stłumiony, poczem dopiero konfederat zapytał zupełnie blisko przeze drzwi:
— Kto tam?...
— To ja, Beniowski!...
— Aha! Proszę bardzo!
Stuknęła zawora i w szarej wieczornej półświatłości ujrzał pochyloną w ukłonie figurę starca.
— Któżto jest u ciebie?... — spytał Beniowski, wskazując ruchem głowy na postać człowieka skulonego na skrzynce pod luminatorem z twarzą zakrytą dłońmi.
— Stiepanow...
— Czy chory?...
— Nie!...
Beniowski chciał się cofnąć, ale w tej chwili Stiepanow sunął ku niemu i ukląkł przed nim, prawie upadł na podłogę.
— Łaski!... — wołał, wyciągając ręce. — Łaski!... Puść mię do niej!... Muszę ją zobaczyć!... Muszę przebłagać!... odwołać!... Przeklęty język mój, mój wróg! Niechby go wyrwał nareszcie oprawca!... Ale zmącił się mój umysł, gdym was ujrzał!... Ale teraz jużem się przezwyciężył... Kochajcie się, miłujcie!... Niech ona tylko będzie zdrowa, niech mię wysłucha, niech przebaczy... O nic więcej nie proszę!... Potem choć w morze skoczę!... Usunę się z waszej drogi, nieszczęsny!... Ach, pocóż, pocóż opuściłem kraj wygnania, by stokroć większą karmić się tutaj katuszą!... Tu... tu... o wątłą przegrodę ode mnie... pieścicie się... kochacie się... Ale niech tam!... Widać Bóg nie chciał... abym... Rad jestem, że choć ty korzystasz z tej nadziemskiej urody... z tej świętej duszy i ciała cudnego. Że nie zgaśnie ona zapoznana, jak lilja... Niech jednak wie, niech wie, że pragnę jej szczęścia, że błogosławię ją... choć tak cierpię przez nią... Że wiem, iż nie jestem jej godzien i że błagam jeno, jako łaski, jednego jej uśmiechu, spojrzenia... niech powie, że mię nie nienawidzi, że mi przebacza... Niech powie!... Wszak Chrystus nawet łotrowi przebaczył na krzyżu... A ja tak cierpię... Gorzej, niż na krzyżu, przybit jestem na tym okręcie przeklętym... Poproś ją, Beniowski... Przedstaw jej, że to słowo moje nierozważne wcale nie z serca mi padło, ale... nie wiem skąd!... Tak, ot, jakgdyby powiedział ktoś inny... Szatan za mnie powiedział!... Wciąż słyszę głos własny, straszny i obcy... Poproś ją, Beniowski!... Ubłagaj!... Nie znika mi na chwilę z przed oczu jej twarz blada, śmiertelnym porażona bólem!... Zmysły tracę, Beniowski... Ulitujcie się!... Cóż więc?... Puścicie mię?...
— Doktór Meder zabrania komukolwiek... Niebezpieczeństwo grozi jej życiu!...
— Właśnie! Może umrzeć z nienawiścią dla mnie!... Tego pewnie pragniesz!... A tego nie przeżyję!...
Dźwignął się z kolan.
— Co za niegodziwość!... Ależ ona nawet cię nie pozna, gorączkuje!... — oburzał się Bielski.
— Myślę, że nie jest z nią tak źle!... Przecież nie jestem zupełnym warjatem, nie prosiłbym was... Słyszałem wyraźnie, stojąc w korytarzu, jak rozmawiała ze swoją kamczadalką... W tem wszystkiem jest dużo przesady... Chcecie skorzystać z pozorów i zupełnie ją od świata odgrodzić!... — dowodził coraz krzykliwszym głosem.
— Milcz i wynoś się stąd!... tu nie miejsce robić hałasy!... — wstrzymywał go Beniowski.
— A ty?... Pocoś ty tu przyszedł?... To kiedy okręt tuła się po niewiadomych morzach, kiedy ludziom, co powierzyli ci swe życie, więcej swój honor, grozi głód, pragnienie i zagłada, ty tracisz czas na amorach pokątnych!... Dobrze!... Wiedz, że zaraz pójdę i opowiem wszystko załodze!...
— Nie, ty tego nie uczynisz, Hipolicie Wasilewiczu! — uspokajał go Bielski. — Toby doreszty dobiło Nastazję Iwanównę... To byłoby nawet podłe!... Wszak przed chwilą chciałeś ponieść najcięższą ofiarę, byle przywrócić jej zdrowie, zgubione przez twoją zapalczywość!... Czekałeś aż dotąd cierpliwie, już mniej ci pozostało zaczekać... Tam w krajach wolnych niewiadomo, jak się wszystko obróci!... Będziesz mógł znowu o jej uczucie konkurować!... Będzie wolną, wszyscy będziemy wolni!... Wszak nieraz rozmawialiśmy z tobą, jak niespodziewane bywają zwroty fortuny!... — przekładał mu stary, stojąc między nim i Beniowskim.
Oficer nie przestawał chmurnie patrzeć na rywala, ale uspokajał się widocznie.
Przyrzeknijcie mi jednak, że skoro tylko przyjdzie do siebie, wyrobicie mi u niej chwilkę rozmowy.
— To będzie wyłącznie od niej samej zależało!... — odrzekł Beniowski.
— Aha!... Wiedziałem, że mi tak odpowiesz!... Ale mam tego dość!... Jaki masz dowód, że ona istotnie tego sobie nie życzy?... Jaki dowód?... Wszystko przechodzi przez wasze ręce... Macie nad wszystkiem władzę!...
Zaczął się znowu rozogniać i machać rękami. Beniowski tracił cierpliwość; już chciał wezwać marynarzy, by wyprowadzili stąd siłą intruza, gdy nadbiegł Chruszczow, wołając:
— Beniowski, Beniowski!... Ziemia!...
— Wołać wszystkich na pokład — rozkazał. — A ty wracaj natychmiast na swe stanowisko!... — zwrócił się do Stiepanowa i, nie czekając, czy go usłucha, czy nie, sam ruszył na przód okrętu.
Oficer, zlekka popchnięty przez Bielskiego, mrucząc, podążył za nim.
Czarna plama ziemi, wyraźnie odrzynająca się na połyskującym w ciemnościach Oceanie, rosła w oczach. Niezadługo wytężony słuch żeglarzy uchwycił plusk dokładów morskich, bijących o strome brzegi.
Beniowski kazał zwinąć połowę żagli i wolno popłynął wzdłuż ziemi, szukając pilnie przez szkła lunety przystani w jej brzegach. Po niejakim czasie znaleźli głęboką szczerbę w lądzie, gdzie na dwudziestu sążniach głębokości zarzucili kotwicę ku powszechnej radości. Lecz lądować zaraz, wieczorem, Beniowski się nie odważył.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.