Ocean (Sieroszewski, 1935)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Ale nie sądzone było nikomu zaznać wypoczynku tej nocy. Zaledwie odwieziono na brzeg bajdarą posłańca z listem do Ochotyna, jak dano znać Beniowskiemu, że przypływ zerwał linę kotwiczną i prąd grozi rzuceniem statku na mielizny. Kazał więc natychmiast Beniowski uderzyć na alarm, wezwał całą załogę na pokład, aby nową kotwicę zapasową zarzucić, a starą z odmętów wyłowić. Długo pływali po rozfalowanej zatoce tam i napowrót żeglarze, włócząc po dnie na sznurze żelaznego drapacza, zanim udało im się ciężką, nasiąkłą wodą linę podchwycić i koniec jej do okrętowego kołowrotu przymocować.
Już dniało, kiedy skończyli.
Beniowski, który sam osobiście robót doglądał, nie kładł się wcale; zarządził, aby mu sparzono mocnej kawy czarnej, poczem widząc, że piąta dochodzi, kazał strzelić trzykrotnie z działa i gotować szalupę do drogi. Oddał komendę okrętu Panowowi, aby Czurina i innych od sądu nad wczorajszymi buntownikami nie odrywać, i wyruszył na wyznaczone Ochotynowi miejsce wraz z Urbańskim, z Gałką i jeszcze dwoma rosłymi żeglarzami, w ogólnej liczbie czterech.
Płaski przylądek, niby cienka, długa igła, wdrążał się daleko w białawo-modry przestwór otwartego Oceanu. Z obu jego stron nieustannie wrzały niskie, perliste fale, jakby silące się przeskoczyć lub rozmyć dzielącą ich nikłą smugę ziemi.
Pośrodku, na samym grzbiecie osuchy, już czerniały zdaleka widne postacie pięciu ludzi. Przybywający natychmiast ich spostrzegli, gdyż jasność niezmierna wodnego obszaru i mglistość poranku wyolbrzymiały niepomiernie ich spokojne sylwetki.
Gdy nareszcie ludzie Beniowskiego, wyciągnąwszy na piasek łódź, ruszyli ku nim, oni również postąpili kroków kilka naprzód, poczem, sprezentowawszy broń, obie grupy złożyły ją natychmiast w kozły.
Bezbronny Beniowski szedł nieprzerwanie naprzód, a gdy opóźnieni ustawianiem broni towarzysze chcieli się z nim przyśpieszonym krokiem połączyć, dał im znak, aby zatrzymali się opodal.
Ochotyn uczynił podobnież i obaj naczelnicy zeszli się niebawem sami na małej płaszczyźnie ziemi wśród szumiącego morza.
Ochotyn był to niewysoki, ale niezmiernie barczysty mężczyzna, o wojskowych ruchach i postawie. Twarz miał mięsistą, szeroką, starannie wygoloną, ciemne brwi krzaczaste i szaro-niebieskie oczy, o wąskiej tygrysiej źrenicy. Potężne żuchwy wciąż mu się ruszały, jakgdyby nieustannie przeżuwał niemi coś drobnego. Wpatrywał się przenikliwie, trochę natrętnie w twarz i oczy Beniowskiego.
— Witam cię, naczelniku i gospodarzu tej wyspy! — zaczął ten swobodnie, wyciągając ku adwersarzowi rękę. — Jestem Beniowski, były generał konfederacji polskiej. Ranny i wzięty do niewoli przez hrabiego Apraksyna, byłem wywieziony do Kijowa a następnie do Kazania, gdzie internowany z wielu jeńcami polskimi, zostałem wkrótce obwiniony o rzekomy zamiar napadu na załogę miasta oraz podburzenie w tym celu okolicznych Tatarów... Musiałem uchodzić, lecz zostałem pojmany w Petersburgu, długo i ciężko byłem więziony, a następnie wywieziony na Kamczatkę... Tam Bóg mi poszczęścił, udało mi się wyrwać z towarzyszami i, oto, płynę ku wolności... Szczęśliwe wiatry w twoją zagnały mię dziedzinę, z czego rad jestem, gdyż pozwoliły mi poznać tak dzielnego i wsławionego tylu już czynami bohatera.
— I mnie również!... — odparł Ochotyn po francusku. — Może siądziemy, generale, ot, tam pod wzgórkiem, gdyż tu wiatr zbytnio trzepie!...
Wskazał na małą wydmę nieopodal i, nie czekając na zgodę Beniowskiego, skierował się w tamtą stronę. Po drodze mówił głuchym, twardym głosem:
— Dziwnie się zdarza, gdyż służyłem właśnie pod hrabią Apraksynem i byłem nawet jego adjutantem... I choć to pewnie nie ten sam, ale zawsze z tej samej rodziny... Za jego to sprawą zostałem owego czasu wraz z innymi oficerami aresztowany i z baronem Kluczewskim zesłany do Jakucka. I zupełnie bez winy, gdyż jestem z pochodzenia Saksończyk i wcale się do spraw państwowych nie mieszałem, ale znana wam jest sprawiedliwość urzędników rosyjskich... Zagrabili mi wszystko, com miał...
Zatrzymał się, zmrużył zlekka swe oczy tygrysie i smółkę modrzewiową, żutą obyczajem kamczackim zamiast „tytuniowej prymki“, na drugą stronę dziąseł przełożył językiem.
— O, tak!... — zgodził się grzecznie Beniowski. — Szczęśliwy jeno zbieg wypadków pozwala się niekiedy z ich rąk cało wydostać!...
— Wypadkom należy pomagać!... Będą mię długo pamiętali! — uśmiechnął się marynarz.
I dalej tym samym głuchym i monotonnym głosem opowiadał, jak z Jakucka pozwolono mu wreszcie po długich prośbach i staraniach udać się do Ochocka, gdzie zaciągnął się na okręt, przeznaczony do połowu bobrów. Odprawił na nim dwie podróże; za trzecią, ująwszy sobie wymową i obejściem blisko pięćdziesięciu ludzi z ekwipażu, opanował okręt na wyspach Aleuckich. Poczem wpadły mu w ręce dwa inne moskiewskie statki, których ekwipaże także do niego się przyłączyły.
Tym sposobem mając pod sobą stu trzydziestu zgórą na wszystko zdeterminowanych ludzi, otwartym poszedł bojem na całą carską potęgę na tutejszych morzach. Na sam Ochock napadł, aby zdobyć sobie żelazo, broń, proch, armaty i towary, potrzebne mu do założenia kolonji na wyspach Aleuckich, których wyspiarzy zjednał sobie obroną przed rosyjskimi poborcami, oraz związkami ślubnemi z możnemi wyspiarskiemi rodami.
— Wszędzie tam, aż po Amerykę znają mię i poprą... Gdyby więc waszmość pan zechciał się jeszcze ze mną połączyć, moglibyśmy nietylko wszystkie miasta pobrzeżne kamczackie spalić, złupić i zniszczyć, ale nawet w Ochocku samego gubernatora porwać i skarbem państwowym owładnąć, co mi się tamtym razem nie udało... W ten sposób pomścilibyśmy nasze krzywdy i założyli początek ogromnych, niby nowe królestwo kolonij!...
Skończył i utkwił zwężone źrenice w obliczu Beniowskiego. Ten, zaskoczony niespodzianą propozycją, czas jakiś milczał i chował wzrok, puszczając go wdal Oceanu.
— Wierzę, iż przy waszej dzielności i rozumie udałoby się wszystkiego dokonać... — zaczął wreszcie cicho. — Lecz po pierwsze: mojem dążeniem jest przedostanie się do ojczyzny, po drugie: czy pomyślał pan, że im większą pan tu stworzy potęgę, im głośniejszych dokona czynów, tem silniejszą ściągnie pan na siebie uwagę centralnego rządu, który, myśląc wciąż jeno o coraz nowych zaborach na wszystkie strony i rozszerzaniu swych granic, czyż ścierpi powstanie młodocianego królestwa pod swym bokiem i na gruzach swych niedawnych posiadłości?... Na pewno zechce je zniszczyć i wyśle ku temu potrzebną potęgę, a skoroby nawet narazie udało się ją odeprzeć, nie ustanie w budowaniu okrętów i organizowaniu coraz nowych ekspedycyj, naco ma niewyczerpalne środki w ciemnocie i niewolniczości swego ludu oraz bogactwach wyciskanych z poddanych i podbitych narodów bezlitosnem zdzierstwem... Widziałem Rzeczpospolitą polską potężną niegdyś i bogatą, upadającą w tych chytrych, tyrańskich oplotach. Cóż wobec nich poczniesz ty, kapitanie? Naco zda się twa dzielność i rozum wobec ogromu nieprzyjaciela? Zaiste wyrobiłem sobie przekonanie, że zaborczość może być powstrzymana jeno przez inną zaborczość, silniejszą, oświeceńszą, opartą na sprawiedliwości. Od tego ludzkość ino zyska!...
— Prawda!... Ja wohl! Donnerwetter!... Cóż mi więc czynić radzisz?... — spytał nagle po niemiecku Ochotyn.
Oczy w Beniowskiego utkwił i szybko żuł swą smółkę potężnemi szczękami.
Beniowski długo z odpowiedzią zwlekał. — Ha, rada trudna, gdyż nie wiem, czy rozporządzasz jakiemi statkami! — odrzekł wreszcie, rzucając szybkie spojrzenia w twarz rozmówcy. Ten zlekka poczerwieniał koło uszu i odpowiedział z pewnem zająknięciem się:
— Statki mam!... Wystarczą na napad Kamczatki!...
— Bo w razie czego mógłbyś się do nas przyłączyć, by popłynąć na południe i tam oddać się pod opiekę wraz z założoną przez siebie kolonją jakiemu potężnemu morskiemu mocarstwu!
Ochotyn żuć przestał i usta otworzył.
— O tak!... Potężnemu morskiemu mocarstwu — racja!... Ale moje okręty... wymagają dobrej reparacji dla takiej podróży... Zimę całą przestały wśród lodów...
— No to nic, rzecz niestracona!... Można jej dokonać i potem... Teraz zaś, korzystając z naszej wyprawy, może pan przesłać angielskiej albo francuskiej admiralicji swoją ofertę, którą ze swej strony całą siłą poprę...
— Więc jedziecie?...
— Tak, i to niedługo.
— Pozwolisz pan jednakże, że się nad tem wszystkiem przez parę dni zastanowię; skoro odrzucasz stanowczo mój projekt napadu na Kamczatkę...
— Odrzucam, gdyż nie widzę w nim zbliżania się do celu, przeciwnie: oddalenie... I wam radzę lepiej organizować w cichości potęgę swej kolonji, abyście mogli postawić jak najlepsze warunki swym przyszłym patronom...
Wstał Beniowski, podniósł się i Ochotyn.
— Muszę już na okręt, gdyż pilne czekają mię sprawy... Pomyśl, kapitanie, o tem, co ci poradziłem... Wierz mi, że to jedyna droga dla ciebie do zachowania wywalczonych sobie praw i zaszczytów... Zemstą nie można rządzić się w budowaniu ani swojej, ani tem bardziej narodów przyszłości. Już to, że stanie się inaczej, niż chcieli twoi wrogowie i ciemiężyciele, jest dla ich złości i pychy dostateczną karą...
Podał mu rękę; Ochotyn uścisnął ją mocno i ze szczerem wzruszeniem w głosie powiedział:
— Wielce, wielce obowiązany jestem panu!... Istotnie może to jedyny sposób, gdyż położenie moje chwilami... bywa trudne!
Rzucił spojrzenie zukosa na swych, stojących woddali marynarzy, którzy go nie spuszczali na chwilę z oczu.
— Więc zobaczymy się jeszcze? Bardzo proszę do mnie na okręt!... Ale przedtem muszę być zawiadomiony, aby przygotować się godnie!...
— To się rozumie, choć wolałbym pana przyjąć u siebie, abyś pan moich ludzi zobaczył i dał im i mnie odpowiednie rady!
Raz jeszcze uścisnęli się za ręce i rozeszli do swoich ludzi.
Ochotyn udał się niezwłocznie w głąb lądu, a Beniowski odpłynął na statek.
Zaledwie stanął na pokładzie i przyjął raport od Panowa, gdy zbliżył się Chruszczów ze sprawozdaniem z odbytego śledztwa i zapadłej decyzji sądu doraźnego. Najwinniejszymi okazali się Izmaiłow oraz małżeństwo Poranczinow, kamczadalów, które, zląkłszy się morza, podburzało innych do powrotu. Oni okazali się takoż najoporniejszymi, nie zgadzali się płynąć dalej za żadną cenę, grożąc nawet, że rzucą się do morza. Postanowiono więc ich wysadzić na brzeg i pozostawić na wyspie swemu losowi, pozostałych zaś skazano: pięciu na osmaganie knutem, ośmiu na naganę przed frontem i wachtę w pełnym rynsztunku, resztę uwolniono od odpowiedzialności, gdyż zostali wprowadzeni w błąd oszukaństwem i działali, myśląc, że spełniają tajny rozkaz Beniowskiego.
Beniowski wyrok zatwierdził, ale Izmaiłowa i kamczadalów postanowił wysadzić nie na tej wyspie, lecz na jakiej innej.
— Mogliby robić nam tu jakie wstręty i złośliwości u Ochotyna — rzekł do Chruszczowa, podpisując podany sobie wyrok.
— A tymczasem?
— Tymczasem... przykuć ich do armat na brzegu! Z reparacją i ładowaniem okrętu śpieszyć się, bo musimy ruszać!...
— A kiedy egzekucja?...
— Egzekucja?... Zaraz!... Każ bębnić i zgromadź ludzi u wielkiego masztu!... Kara ma być publiczna, żeby wszyscy wiedzieli, że nie myślę folgować. Sam przyjdę tam za chwilę!...
Chruszczów wyszedł, a Beniowski przebrał się w mundur generalski, przepasał się szarfą kolorową, oznaką swej władzy, i czapkę sobolą włożył na głowę. Gdy chmurny, ale wspaniały, zjawił się wśród załogi w otoczeniu uzbrojonych strzelców Urbańskiego, ucichły rozmowy, i ludzie rozstąpili się potulnie, otwierając mu widok na środek pokładu. Tam stali z opuszczonemi głowami skazańcy, do pasa obnażeni, z powrozami na rękach. Jednego z nich już przywiązano twarzą do masztu, tak iż go rękami powyżej głowy obejmował, wystawiając na ciosy bicza szeroki, muskularny grzbiet.
Po wyprężonej, ciemnej skórze skazańca przebiegał lekki dreszcz. Ogromny kozak Gałka, z pogardliwym uśmiechem na katowskiej twarzy, szykował trójkończasty knut.
Beniowski zatrzymał się opodal i skinął. Znowu załomotały bębny i przykry świst rzemienia rozdarł powietrze. Potwornie wygiął się grzbiet katowanego, przecięty nagle sinokrwawą pręgą. Razy posypały się jeden za drugim i w wichrze latających splotów rzemiennych, w miotaniu się kata zniknął na chwilę obraz karanego. Aż krzyk straszny, nieludzki, podobny do szczekania przyduszonego psa, rozpękł wśród powszechnego milczenia i nieustającą już gamą potoczył się po pokładzie.
Beniowski nie odrywał sposępniałych oczu od okropnego widowiska. Wtem wszczął się poza nim cichy ruch, słaby szmer, który zaraz uchwyciło czujne jego ucho. Odwrócił więc groźnie głowę w tę stronę: pierścień widzów rozstąpił się, i ukazała się Nastazja, oparta na ręku Bielskiego. Szła blada, jak ten kornet mnisi, który twarz jej oramiał; nawet z ust krew jej zbieżała. Szła krokiem wolnym, jak lunatyczka, szukając wzrokiem wśród tłumu. Wszyscy dech wstrzymali, czekając co będzie; nawet kat przestał bić swą ofiarę, jeno skatowany chlipał i kwilił, jak dziecko.
Beniowski ruszył ku dziewczynie i w tej chwili oczy ich skrzyżowały się, ugodziły w siebie i utonęły w sobie po raz pierwszy od tak dawna. Dziewczyna zachwiała się i stanęła, a Beniowski pobladł tak bardzo, że wszyscy to zaraz spostrzegli.
— Co się stało, Nastazjo Iwanówno?... Czego życzysz sobie?... — zapytał cicho, podchodząc ku niej.
— Taką to jest wolność wasza?... — odszepnęła równie cicho, opuszczając powieki pełne łez.
— Musiałem... musiałem... Przecie nie myślisz, jako ja sam tego pragnę... — odpowiedział głosem zgnębionym, lecz urwał nagle, otrząsł się, wyprostował i skończył twardo i gromko:
— Stanie się zadość waszej prośbie, szlachetna Pani! Przez wzgląd na usługi wasze dla naszej sprawy, daruję im tym razem!... Puścić ich! — zwrócił się do Panowa. — Ale niech przedtem powtórzą przysięgę na posłuszeństwo i wierność, niech obiecają, że nie powtórzą wichrzeń swoich!...
Zaczęto odwiązywać skatowanego od masztu, a pozostałych skazańców postawiono śród pomostu na klęczkach.
Wzniósłszy palce do góry, powtarzali za Chruszczowem rotę przysięgi. Beniowski słuchał z twarzą surową, ale wzrokiem gonił niepostrzeżenie za oddalającem się wolno widmem w szatach zakonnych.
Nie uszło bystrej uwagi Beniowskiego, że ani wykrycie spisku, ani sąd, ani egzekucja, tak niespodziewanie przerwana, nie stłumiły tlejącego wśród załogi wrzenia. Poznawał to po twarzach, po spojrzeniach i dźwiękach odpowiedzi, po milknących nagle szeptach, po tajemniczych znakach, jakie sobie nieraz dawali jego podwładni, przypuszczając, że są niewidziani. Zresztą wierny Urbański doniósł mu nawet z jowialną rezygnacją:
— Musi być, utopią nas te rusaki, panie naczelniku!...
— A co?... Słyszałeś co?...
— Nic nie słyszałem i to najgorsza!... Kryją się, szczególniej przede mną, przed Bielskim, których uważają za obcych, za Lachów... Bo nawet tak jest! Widzę jeno, że wciąż coś na ustroniu knują, szepczą, nie wyłączając oficerów...
— Co ty mówisz?... kogóż widziałeś?...
— A widziałem Łoginowa, Ziablikowa, Popowa... Nawet Kuzniecowa widziałem... Gruba jego baba, która tu na okręcie jeszcze się grubsza zrobiła, trąbiła mu coś bardzo pilnie do ucha i wcale głośno, ale zaraz umilkła, skorom podszedł...
— Ech, może mówiła o swoich sprawach niewieścich?
— Gdzie zaś!... Innyby miała pozór!... Ja ją znam!... Zresztą niema co z nim o tych sprawach gadać!... Wszyscy o nich więcej wiedzą, niż on!... Jak zwykle, rogacz!
— Co ty mówisz?...
— Juściż, że tak!... Różnie w tych kajutach i ciemnych korytarzach bywa... Niedarmo przezwano je „rajem“!... Jak mężowie na ląd, na wyprawę albo na robotę, to zaraz tuzin gachów tam pełznie, swej kolei czekając... I taka między nimi powszechna zmowa i zgoda, że małżonkowie dotychczas owe swe damy mają za niewinnych aniołów...
— I to wszystkie tak?...
— Pewnie, że wszystkie... Tego tak już szczegółowo nie wiem!... Moi chłopcy chwalą się, że wszystkie mieli... O jednej Nastazji nie mówią...
— I to z tego powodu myślisz, że nas utopią?... — przerwał Beniowski.
— No nie, nie z tego... Chociaż poniektórzy dowodzą, że każdy z nich babę wziąć był powinien z Bolszej, ale rozumieją, że wtedy niedalekobyśmy dopłynęli...
— Więc myślisz, że z jakiego innego powodu?
— Nie wiem. Miarkuję, że coś... z Ochotynem.
— Niepodobna!...
— A jednak zaczęło się to od czasu, jak wrócili od niego nasi zakładnicy...
— Ha, cóż robić!... Daj ze swej strony baczenie i uwiadom mię, skoro zauważysz coś wyraźniejszego. Pomyślę, może się da co przedsięwziąć. Głównie, żeby robotę szybko kończyli... Idź ich doglądać i naglić, a przyślij mi tu Chruszczowa!
Rozmawiali na brzegu, nieopodal czarnego kadłuba statku, który, podciągnięty do ziemi, podparty z boków tęgiemi balami, przechylony, dudniał od uderzeń siekier i młotków żeglarzy.
Chruszczów rychło się znalazł; sam już szedł ku nim, prowadząc za sobą po aleucku przebranego Rosjanina. Beniowski odrazu w nim poznał wysłańca Ochotyna i czekał nań z niecierpliwością, pokrytą uprzejmym uśmiechem.
— Cóż tam słychać?... Jakże się ma wasz naczelnik a mój przyjaciel, kapitan Ochotyn?... — spytał głośno.
— Kazał się kłaniać Waszej Wielmożności, życzyć wszystkiego dobrego, posyła ten oto list i sto pięćdziesiąt skór bobrowych! Beniowski list otworzył, rzucił nań okiem i kazał wysłańców zatrzymać i uczęstować wódką, napoić herbatą, nakarmić dosyta. Chruszczowa zaś wziął pod rękę i wszedł z nim do swej ciasnej chałupki. Tam zwierzył mu się ze swych obaw i szukał ich potwierdzenia albo zaprzeczenia u przyjaciela. Ale Chruszczow jeszcze mniej wiedział od niego; z początku odrzucał podejrzenia, potem dowodził, że to są resztki zamętu, wywołanego przez Izmaiłowa, wreszcie przeraził się i zwątpił:
— Z tymi ludźmi nigdy nie dopłyniemy do krajów wolności... Zaiste, jakieś przekleństwo nad nimi ciąży. I niewiadomo, jak się do nich brać. Ani surowością, ani łagodnością... A więc czem?
— Cóż robić!... Innych niema!... Może źle się stało, żem im karę darował, ale...
— Czy nie lepiej pozostawić ich własnemu losowi i porozumieć się z... Ochotynem?
— Nigdy! Ochotyn jest w takiem samem, jak my, położeniu, w dodatku widzi mi się, że statków albo wcale nie ma, albo zupełnie złe... Ze zdobytych skarbów nic mu nie zostało.
— Może więc dlatego sam mąci, że ma na nasz statek ochotę... a wstępnym bojem nie śmie go brać!
— Nie wiem, zobaczę. Zaprasza mię właśnie na noc do ostrogu... Pojadę na noc. Do wieczora musicie statek skończyć i postawić na rejdzie; w czasie mej nieobecności, przez noc naładujecie go, a skoro wrócę, ruszymy... Teraz zaś dasz tym jego wysłańcom dwieście czterdzieści łokci sukna, dwadzieścia pięć worków mąki, dwieście funtów prochu, sto funtów ołowiu, kamień gwoździ, haków, kółek do bloków i innego okrętowego żelastwa!... Nie żałuj!... Za futra dostaniemy wszystkiego poddostatkiem w południowych krajach... Idź, ja tymczasem list napiszę!...
Odszedł Chruszczów, kręcąc z powątpiewaniem głową, bardzo stroskany i zasmucony. Gdy wydzielał podarunki ze złożonych na brzegu zapasów, setki oczów chciwych i gniewnych śledziło go podejrzliwie. Nikt jednak nawet z pośród oficerów nie śmiał nic powiedzieć; jeden Urbański mruczał:
— I zacóż to tyle tym urwipołciom!?...
— Milcz! Gdyby Ochotyn chciał, wszystkoby mógł wziąć! On tu jest panem!... — odpowiedział mu hardo Stiepanow.
— Panem!?... Wszędzie tylko pana szukacie!... Ech, wy, knuto-luby!... — odciął konfederat, odwracając się tyłem do oficera.
Odprawiwszy wysłańców, zajął się Beniowski pilnie doglądaniem reparacji okrętu i tego dopiął, że istotnie wieczorem spuszczono statek na wodę i zaczęto ładować.
Nocą we dwu z Panowem, uzbrojeni jeno w ukryte w zanadrzu krucice, udali się do osady Ochotyna. Prowadził ich przysłany umyślnie przez tegoż przewodnik.
Ciemność nie pozwoliła wyrozumieć dobrze miejscowości. Domyślali się jeno po głuchnącym szumie morza, że oddalają się od brzegów. Rychło wstąpili w zarośla, w pachnące już wiosennemi woniami lasy modrzewiowe, a po niedługiej wśród nich wędrówce wyszli na obszerną polanę, wśród której na wzgórzu czerniały czworoboki ostrokończastej palisady. Przez mały most zwodzony, wiszący nad głębokim rowem, dostali się do środka forteczki, gdzie spotkała ich warta i zatrzymała do chwili, aż z głównego oświetlonego wewnątrz ogniami budynku wyszedł na ich spotkanie Ochotyn z gronem przybocznych.
Przelotnie dostrzegł wszakże Beniowski, że w ogrodzeniu warowni stało kilka jeszcze dobrych budynków, że wszędzie panował ład i porządek, a po rogach na małych basztach czerniały wyrychtowane na dolinę działa.
— Witajcie, drogi panie i gościu! — pozdrowił go uprzejmie Ochotyn.
Wprowadzono gości do wielkiej izby, oświetlonej płomieniem gorejącego na kominie ognia. Stały tam pośrodku nakryte kobiercami stolce dla przybyłych i Ochotyna. Towarzysze jego w liczbie trzydziestu, rośli, tędzy, brodaci, ubrani przeważnie w skóry i futra, stali półkolem pod ścianami. Powitali ich wojskowym ukłonem, poczem, usiadłszy cicho opodal na ławach î zydlach, przysłuchiwali się pilnie rozmowie naczelników.
Ochotyn odrazu przeszedł na język rosyjski i już inaczej nie mówił. Dziękował za podarunki, z których przyznał, że sukno i mąka miały dla niego szczególną wagę.
— Chleb uważamy za przysmak a odziewać się musimy w skóry i futra, co w żeglarskiem życiu niezawsze jest dogodne!...
Podano gorącą herbatę w pięknych farfurowych filiżankach, drobno pocięte ryby wędzone doskonałego gatunku, mrożone jagody krajowe oraz małą ilość gruzełek brunatnego cukru trzcinowego.
Przyjęcie było skromne, ale serdeczne. Ochotyn rozpytywał się szczegółowo o nowiny z Kamczatki, z Ochocka, wogóle o nowiny ze świata.
— Tyle wiemy, co wy!... Ale, oto, jedziemy po nie!... — wesoło odpowiedział Beniowski.
W krótkości powiadomił gospodarzy o wszystkiem, co wiedział: o zmianach i losach ludzi rozmaitych w Kamczatce, coraz to zapytywany przez kogo z obecnych o tego lub owego kozaka, mieszczanina, kupca, urzędnika... gdyż wielu z nich miało na lądzie krewniaków i znajomych.
Podano ogromny półmisek świeżo ugotowanych ryb i przyniesiono pękaty gąsiorek gorzałki, w którym Beniowski poznał zresztą bez trudu własny swój podarunek.
Zacieśniło się koło biesiadników i wesoły gwar wypełnił izbę. Poproszono Beniowskiego, aby opowiedział swoje przygody, i słuchano ich z wielkiem skupieniem. Gdy skończył, było już późno, więc chciał się żegnać, ale wstrzymywał go Ochotyn i jeszcze herbatą częstował i poglądał nań, jakby na coś czekając, ale Beniowski pozoru nie podał, że się domyśla o co chodzi. Wreszcie sam Ochotyn otwarcie zagadał:
— Radziliśmy nad waszym projektem oddania się pod opiekę i w poddaństwo jakiemu potężnemu mocarstwu i nawet powzięliśmy już względem tego pewne uchwały, ale przed ostatecznem ich zatwierdzeniem chcieliby towarzysze moi usłyszeć powtórzenie propozycji z własnych ust waszych, miłościwy gościu!...
— Nie jest to przedewszystkiem ani projekt mój, ani propozycja moja, jeno prosta przyjacielska rada!... — zaczął poważnie Beniowski. — Żal mi was i nie chciałbym, abyście młodzi i dzielni, po tylu wysiłkach i dowodach bohaterskiej determinacji, zginęli marnie dla braku przewidywania. I nie ocali was ani zwiększenie liczby, choćby w dwój i w czwórnasób, waszych żołnierzy, ani zwiększenie waszych bogactw i zapasów, gdyż mierzyć się one w żadnym razie na czas dłuższy nie mogą ani z siłami, ani z bogactwem groźnego nieprzyjaciela. Dość, aby przyszła do skutku nowa wyprawa rządowa w te kraje, o jakiej słyszałem, będąc jeszcze w Petersburgu, a która ma ilością okrętów, zasobnością załogi i prowiantu przewyższać niedawną wyprawę komandora Beringa, aby was zniszczono i zgnieciono w mgnieniu oka, aby was ścigano i karano jako prostych piratów, nie zaś jako zdobywców i śmiałych odkrywców nieznanych dotychczas nikomu krajów... Dlatego radzę wam zawczasu rozpocząć ze swej strony kroki ku zjednaniu sobie opieki jakiego morskiego państwa, pod którego berło na uczciwych warunkach poddać wam należy siebie i założoną przez was kolonję... Wtedy uzyskacie nietylko pomoc, lecz pełne prawa wojenne, gdyż wybrane przez was państwo dla własnej korzyści będzie się starało was przed zamachami nieprzyjaciół oraz ich potwarzą osłonić, więc przedstawi was jako śmiałych odkrywców. A mając raz pod tym względem utrwaloną egzystencję, będziecie mogli zażywać w spokoju owoców swej działalności i pomnażać bogactwa swoje przez handel futrami, polowania na morsy, bobry, cenne płetwowce, koty morskie oraz połów ryb. I nietylko na tych tu wyspach, lecz dalej na wschodzie, aż do Kalifornji, przez zamianę przywożonych z Europy towarów z krajowcami będziecie mogli ciągnąć zyski...
— Tak, tak! My to rozumiemy, ale jak to uczynić, nie... zdradzając kryjówki naszej? — zapytali go gwarnie.
— Narazie najlepszy widzę sposób w napisaniu deklaracji oraz listów do państw morskich, jak Francja, Anglja, Portugalja lub Holandja, z wyłuszczeniem wszystkich okoliczności w wyrazach ogólnikowych z prośbą o tajemnicę. Gotów jestem poza tem poprzeć wasze żądania ustnie i dyskretnie przedstawić je w jak najlepszem świetle przed pełnomocnikami rzeczonych państw, o ile dacie mi na to upoważnienie!...
— Dziękujemy wam bardzo i radzi będziemy skorzystać z pomocy waszej, lecz chodzi nam o to: w czyjem mamy to robić imieniu? Bo kto jestem ja, — kto jesteśmy my wszyscy? Dezerterzy z okrętów i wojsk, ścigani przez prawa wszystkich narodów... Jeżeli rząd postanawia wysłać przeciw nam ekspedycję, to tem bardziej czynić nam zechce wstręty w naszych pokojowych usiłowaniach i domagać się naszego wydania przez swych ambasadorów... To mniej nawet kosztuje niż wyprawa — zauważył ostrożnie Ochotyn.
— Zapewne, dlatego rzeczy takie przeprowadzać należy w tajemnicy, którą wam gwarantuję... Listów waszych i deklaracyj nie pokażę i nie oddam nikomu oprócz tych, do kogo będą adresowane... Chyba sam zginę, ale i to przedtem postaram się je zniszczyć. Zresztą kto będzie wiedział, gdzie was szukać bez ustnych wyjaśnień?... Do czasu zaś mego powrotu lub wieści ode mnie upłynie niewięcej jak rok i myślę, że zdołacie się do tego kresu utrzymać w całości tutaj, tem więcej, że okręty w Bolszerecku zniszczone i że na całe rosyjskie pobrzeże został teraz rzucony popłoch przez nasze wystąpienie!
— To prawda!... Ale nie powiedzieliście nam jednak, w czyjem mamy podać imieniu ową deklarację do mocarstwa?... — powtórzył z uporem Ochotyn. — O to nam głównie chodzi!...
— Myślę, że pan powinien ją napisać, panie Ochotyn, jako naczelnik i znana powszechnie osoba...
Wśród zebranych rozszedł się przychylny pomruk:
— Tak, tak!... Ochotyn!... Niech pisze Ochotyn!... On nasz wódz!...
— Jużciż, racja. Czy tak czy owak, czy trochę mniej nagrzeszę, czy trochę więcej — nic to nie znaczy! Skoro mię złapią, nie minie mię w każdym razie ćwiertowanie!... — roześmiał się Ochotyn.
— Nie damy cię!... Jeszcze nas siła jest!
— Jeszctze nas ciepłą ręką nie wezmą!...
— Niech spróbują!... Samych bajdar aleuckich postawimy pół tysiąca!...
— A jak będzie po myśli naszej, jak nam prochu, ołowiu i statków przyślą, jak obiecano, to samą Kalifornję zabierzemy... Co, nie?...
— Jużciż zabierzemy!... Nic trudnego!...
Ochotyn wśród powszechnego rozgwaru siedział zamyślony, wreszcie ręką w poręcz krzesła uderzył i wszyscy zaraz umilkli.
— Zgoda!... Napiszemy więc deklarację po niemiecku, a ci z was, którzy język ten znają, przełożą tekst towarzyszom!...
— Nie trzeba!... Wierzymy ci, naczelniku!... Pisz, co uważasz!... — zawołały liczne głosy.
— Więc... piszemy!... Jeżeli łaska — podyktujcie!... — zwrócił się do Beniowskiego Ochotyn z zadowolonym uśmiechem.
Zaczęli układać deklarację, deliberując nad każdym wyrazem. Tak upłynął im czas aż do świtu.
Gdy zpowrotem szedł Beniowski z towarzyszem przez modrzewiowy las, drzewa i gaje i cała ziemia i samo dniejące niebo tonęły w białej, zimnej, gęstej jak wata mgle; jeno cicho szemrzące potoki wiosenne i wonie smoliste, rozlane w tumanach, mówiły, że to nie śnieżna, szroniasta zima, że jeno na czas nocy ziemia zasnęła pod białą zasłoną, lecz nie zamarła zupełnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.