Ocean (Sieroszewski, 1935)/LII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LII.

W poniedziałek, 12 września, przy lekkim wietrze wschodnim „Ś-ty Piotr i Paweł“ opuścił port formoski.
Pogoda sprzyjała i żegluga w początkach była przyjemna. Beniowski postanowił płynąć wprost do Makao, największej naówczas na tych wodach faktorji europejskiej. Lecz w parę dni potem pogoda zepsuła się, spadły rzęsiste deszcze i gęsta mgła otuliła morze.
Osłabł zapał w załodze oraz zepsuł się humor. Wszyscy dość mieli włóczęgi i wyglądali z utęsknieniem brzegów portugalskich, które uważali za ostatnią swą przystań.
To też radość była powszechna, gdy 15 września o świcie znalazł się niespodzianie „Ś-ty Piotr i Paweł“ wśród mnóstwa statków rybackich. A były statki te tak podobne do japońskich, że myśleli żeglarze, czy nie zmylili jakim trafem drogi i nie wrócili zpowrotem do brzegów Niponu. Skoczył więc Sybajew obudzić Beniowskiego. Ten wyszedł pośpiesznie i roześmiał się.
— Chińczycy!... — rzekł. — Rzucić zaraz ołowiankę!... Tu płytko, widzicie, jak woda mętna i żółta!...
Sonda jednak pokazała trzydzieści sążni, a pęd wody jednocześnie tak wielki, że statek z trudnością mu się opierał. Kazał więc Beniowski zawołać na Chińczyków, aby pod pozorem kupna u nich ryby dowiedzieć się, gdzie się statek znajduje i czy niema wpobliżu jakiej dogodnej przystani dla zatrzymania się i zaopatrzenia w wodę.
Na dany znak podpłynęli rybacy w wielkiej liczbie i z ochotą sprzedali wszystką nałowioną rybę za dwanaście piastrów.
Dwu z nich mówiło po portugalsku. Zaczął namawiać ich Beniowski, aby retmanili mu do Makao. Podjęli się tej posługi za sto piastrów, lecz prosili, aby przedtem pozwolono im udać się na brzeg po suknie.
Beniowski puścił jednego, a drugiego zatrzymał w zakładzie. Statek, prowadzony przez Chińczyka, zawinął do małej zatoczki i stanął na głębokości ośmiu sążni.
Nazajutrz, gdy wrócił drugi retman, podniesiono kotwicę i ruszono za radą krajowców do Tana-soa, gdzie mandaryn miał być bardzo ludzki, światły i dobrze dla Europejczyków usposobiony.
Przybyli do Tana-soa nad ranem. Mandaryn istotnie przyjął ich dobrze i kupił nawet potajemnie sto pięćdziesiąt skór niedźwiedzich i trzysta sobolich za trzy baryły piastrów. Ekwipaż takoż otworzył z mieszkańcami zyskowny handel resztkami futer, jakie jeszcze ten i ów posiadał.
Płacono za nie bardzo dobrze i wszyscy żałowali, iż wyzbyli się swych zapasów, a jeszcze bardziej tych skór, które spleśniały i zgniły.
Od rana do nocy statek otoczony był krajowemi sampamami, z których bił przykry odór i leciał nieustanny wrzask chińskich rozmów oraz kłótni. W nocy zaś podpływały oświetlone kolorowemi lampionami statki z nierządnicami.
Od tego zaduchu, nadużycia mocnych napojów i rozpusty wielu z załogi pochorowało się, a od złej wody i owoców wszyscy prawie dostali biegunki.
Meder nastawał na Beniowskiego, aby co rychlej odbijał od tego zdradliwego brzegu.
— I ze względu na Nastazję też trzeba się śpieszyć! — dodał Bielski. — Znowu leży, gorączkuje, a już miała się lepiej!
Kazał Beniowski gotować się do podjęcia kotwicy, a sam poszedł do Nastazji. W półmroku kajuty wychudła twarz chorej bielała, jak lampa alabastrowa, oświetlona słabem światłem; szeroko otwarte, czarne od ognia wewnętrznego oczy zdawały się nie poznawać Beniowskiego, a płonące jak krwawe tulipany usta szeptały:
— Na Boga... na Boga!... Pogódźcie się, pogódźcie... Już blisko... Zniknę... zniknę... Zgorzeję!... Och, duszno... duszno... Maurycy... gdzie jesteś?...
Usiadła, poznała go i wyciągnęła ręce z przejmującym krzykiem:
— Aha, przyszedłeś!... Chcę, żebyście się pogodzili... uściskali w moich oczach... które niedługo zamknę...
— Co znowu?... Będziesz żyła! Makao już blisko! Tam lekarze znakomici wezmą cię pod swoją opiekę. Wygody i lekarstwa wrócą ci siły...
— Nie, nie... nie łudź mnie i siebie!... Czuję koniec! Chcę, żebyście się uściskali zaraz...
— Uściskali? Ale z kim?...
— Ze Stiepanowem...
— Bardzo chętnie, ale widzi mi się, że on znowu się zmienił... Nigdy niema z nim żadnej pewności i to najgorsze!
— Chcę, chcę... Kochany, nie odmów mi! Tyle mam na sumieniu!
— Dobrze, ale nie dziś! Zaraz podnosimy kotwicę, moc zajęcia!... Muszę pilnować tych Chińczyków, są między nimi często piraci... Jutro więc...
— Jutro... tak, tak... jutro... Aha, aha... Książę pan... złote włosy... „To nie... śniegi w... polu... bieleją...“ — zanuciła nagle cichutko, padając znowu na poduszki. — Powietrza, powietrza!... duszę się... Maurycy... Maurycy... otwórz okno!... To ty... ach nie!... Ojcze, ojcze... znowu przychodzisz mię dręczyć... — majaczyła żałośnie.
— Wystawićby ją z łożem na pokład. Istotnie tutaj gorąco i duszno!... — radził Beniowski Bielskiemu.
Podczas gdy wezwane niewiasty szykowały posłanie na pokładzie i rozciągały nad niem osłonę przed słońcem, załoga gotowała się do rozpięcia żagli; czekano wszakże na gromadkę maruderów, którzy pili w szynkach na brzegu pod wodzą Stiepanowa.
Daremnie wzywano ich sygnałami na statek; wreszcie Beniowski wysłał po nich Chruszczowa z kilkoma chińskimi policjantami, których udzielił mu mandaryn za sowitą zapłatę.
Z trudem zapędzono do łodzi i wciągnięto następnie na pokład podpiłych i rozwydrzonych mocno żeglarzy.
— Psia jego mać!... nie poddani my jego... psia jego mać... Nie chcemy i basta!... I co nam tu zrobi!... Nikt nam nic zrobić nie może!... Sami sobie my teraz panowie!... Raz zrzuciliśmy jarzmo... plunęli na wierną... przysięgę! — wołali jeden przez drugiego.
Chmurny Stiepanow patrzał zpodełba na to, co się wokoło działo, i milczał, aż wzrok jego padł na szykowany dla Nastazji namiot. Wtedy nagle twarz zakrył i zalał się łzami.
— Zgubił ją, zabił ją!... Ach, zbrodniarz niegodziwy!... — szeptał wśród nieprzytomnych łkań.
Nie chciał odejść od burty bliskiej do namiotu, że go musiano stamtąd gwałtem odciągnąć, aby nie straszył i nie trwożył chorej.
Rozpięto wreszcie żagle i statek wypłynął na otwarte morze. Tu szybował na południe przy pomyślnym wietrze wśród rojów statków rybackich, rozrzuconych po modrej gładzi wód. Aby uniknąć ciągłego ich omijania, konieczności pomiarów głębizny a takoż dla sprostowania drogi, kazał Beniowski nawrócić statek bardziej w Ocean, lecz skoro ziemia niknąć z oczu zaczęła, przestraszeni Chińczycy-retmani dowodzić jęli, że tam dalej niebezpieczne grożą im prądy, że płynąć też należy wzdłuż samego brzegu dla skutecznej ucieczki do portu w razie wybuchu tajfunu, że w szczerym oceanie grasują piraci...
Straszyli, jak mogli. Śmiał się z ich ostrzeżeń Beniowski, ale w załodze posłuch znaleźli, i wkrótce szła do Beniowskiego deputacja z Trofimowa, kozaka Gałki i urzędnika Sudejkina.
A że nastała przedwieczorna pora i wiatr zcichł zupełnie, kazał Beniowski dla uniknięcia waśni zarzucić narazie kotwicę.
Nocy tej żona Czurina powiła dziecko, lecz gorzej od bolesnych jęków niewiasty spać nie dawały załodze wrzaski z morza, gdzie setki chińskich płynęło statków.
Myślał Beniowski, że to rybacy, o wschodzie słońca dostrzegł wszakże, że to potężna flotylla, na czele której płynął ogromny okręt złocony, okryty chorągiewkami barwnemi bezliku. Retmani chińscy wyjaśnili, że ta flota płynie z Kantonu, wioząc stamtąd dochody do Pekinu. Narachowano w niej sto dziewięćdziesiąt okrętów.
Cała załoga wyległa przyglądać się temu niezwykłemu a cudnemu widowisku, i nawet chora Nastazja uniosła się na posłaniu i długo wiodła oczami za złotem widziadłem okrętu.
Od zaduchu wszakże bagnistych brzegów, od zapachu gnijącej morszczyzny znaczna część ekwipażu zapadła na gwałtowną gorączkę.
Leczył ją Meder za poradą Chińczyków odwarem pomarańczy z cukrem i imbirem. Sam Beniowski też zległ, musiał wszakże rychło podnieść się, choć niezupełnie zdrów, i pośpieszyć na pomost, gdzie Stiepanow wszczął zwadę z jego zastępcą, Chruszczowem.
Zobaczywszy Beniowskiego, jął go Stiepanow w oczy lżyć, jak za dawnych czasów. Był jak w obłędzie od wódki i wściekłości; to chciał sam skakać do morza, to nakazywał swoim stronnikom rzucić tam Beniowskiego. Szczęściem nadbiegli Sybajew i Urbański ze swymi ludźmi, pochwytali wichrzycieli a Stiepanowa związali.
Znów na noc trzeba się było zatrzymać u wysp, zwanych „Złodziejskiemi“, gdyż Chińczycy nie chcieli nocą płynąć do Makao, które zapowiadali, że jest niedaleko.
Wstał wreszcie tak długo oczekiwany dzień. Różową zorzą zapłonił się lazur nieba i lazur wód. Niezmierzona roztocz morza ledwie kołysała się w podmuchach łagodnego wiatru. Wydęte żagle niosły okręt bez kołysania. Nikły za nim porzucone wysepki, zamieniając się w fioletowe chmurki, aż trysły nagle na wschodzie złote strzały słońca i wspaniałe koło jego wyleciało z pod krypty oceanu, jak pocisk ognisty. Zaiskrzyły się fale złotemi łuskami, zamigotały płomiennie dwie smugi piany okrętowego śladu. Para albatrosów z przenikliwym krzykiem zawisła nad niemi.
Okręt myto, szorowano, czyszczono, gotując się do godnego przybycia do znakomitego portu. Beniowski obchodził pozycje statku i często przez szkła poglądał na mglistą smugę dalekiego lądu. Szli wprost ku jego cyplowi.
— Oma!... — powiedział wreszcie Chińczyk, retman stróżujący na dziobie.
— Miasto!... Duże miasto! — zawołano z bocieńca. Beniowski znowu szkła przyłożył do oczu, gdy przypadł doń Bielski, wołając:
— Chodź, chodź!... Nastazja prosi!... Chodź zaraz!...
— Cóż takiego?...
— Widzi mi się, że odchodzi!...
— Na Boga!... Co mówisz?...
Rzucił wszystko i pobiegł w stronę namiotu a za nim wszyscy prócz wachtowych i Chińczyka.
Widząc ich biegnących, chora próbowała się podnieść z poduszek, ale nie mogła, uśmiechnęła się tylko miło, z wysiłkiem i głową skinęła.
— Beniowski... chciałam cię prosić... żebyś puścił tego... tam... tu do mnie... żebyś zrobił... coś obiecał... wtedy... — mówiła tak cicho, że Beniowski musiał się nachylić, aby zrozumieć jej słowa.
— Lękam się, że uczyni jaką nieprzystojność, a ty, droga, potrzebujesz spokoju...
— Nie, nie... Nikt mi... już... nic... zrobić... nie może!... Umieram... Niech zapalą gromnicę... Upewniam cię... że i on nic... nie zrobi... Ach, duszno!... Jakże duszno!... Duszę się!... Dajcie gromnicę!...
— Przyprowadźcie Stiepanowa!... — rozkazał Beniowski drżącym głosem.
Wtem Nastazja, zakasławszy się strasznie, padła na wezgłowia, robiąc jednak znaki rękami, aby ją dźwignięto; oczy wychodziły jej z orbit i napełniały się łzami, podczas gdy wzdęte i wstrząsane piersi gotowały, zda się, wyplunąć serce w strasznym kaszlu.
Z jednej strony Bielski, a z drugiej kamczadalska służebnica dźwignęli ją ostrożnie razem z poduszkami.
Meder podał jej lek łagodzący na łyżeczce. W tej chwili wszedł na pokład Stiepanow, brzęcząc kajdanami.
Wzdrygnęła się i wyprostowała chora, spojrzała zamglonemi oczami na Beniowskiego i na winowajcę.
— Rozkuć go, zaraz go rozkuć!... — szepnął Beniowski do Kuzniecowa.
Minął atak duszności i znowu Nastazja oparła się o wysoko ułożone wezgłowia; blada jej twarz znowu promieniała cichą błogością.
— Darujcie, panie!... zbliżcie się! — rzekła cicho, wyciągając rękę do Stiepanowa, który stanął z opuszczoną posępnie głową przy jej łożu. — Dajcie mi dłoń waszą... Darujcie, że byłam mimowolną przyczyną cierpień waszych... ale... oto... umiera już to, co rozdzieliło was z przyjaciółmi waszymi!... Bóg świadkiem, że w duszy miłowałam was narówni z innymi dla waszych niezasłużonych mąk... Czyż nie widziałam, jak szarpała się szlachetna z przyrodzenia lecz... burzliwa dusza wasza w wiecznej rozterce... Jest to udziałem nas śmiertelnych... Teraz, gdy odchodzę... ginie... jedna z przyczyn... ostatnia... Inne już znikły, gdyż oto, tam... wolność!... — mówiła coraz ciszej, wskazując bladą ręką na europejskie budowle, błyskające szkłami okien, na śpiczaste wieże kościołów, na mury fortec, wyrastające na ozłoconym słońcem brzegu. — Znowu... nadchodzi!... Jakże mi serce bije!... Daj rękę, Stiepanow... Beniowski, daj rękę... Pogódźcie się... Bądźcie braćmi... jak jesteście nimi z ducha przez... upragnienie... sprawiedliwości... i... wolności... Ach, prędko, prędko, bo krótkie są chwile moje... Gdzież jest gromnica?... Pogódźcie się... tu w obliczu mej śmierci!...
Stiepanow padł na kolana i ukrył łkającą twarz w opończę umierającej.
Beniowski po drugiej przyklęknął stronie.
Połączyła ich wyciągnięte ponad łożem ręce.
— Nie płaczcie... nie płaczcie! — szeptała. — Tam wolność, Maurycy... Tam wolność!... Wszystko się spełniło... jakeśmy marzyli... I jam... wolna... żyć będę w... waszej pamięci... Wgórze... modlić się będę przed tronem... za was... za powodzenie...
Pochyliła głowę i gasnącym wzrokiem śledziła miasto, które rosło, potężniało, otoczone lasem nieprzeliczonych masztów, mgłą okrętowych olinowań, uwieńczone kolorowemi banderami, powiewającemi z dumnych murów twierdzy.
Już widać było paszcze armat zwróconych na morze i figury żołnierzy w złotych hełmach na zębatych strażnicach.
— Grom...nicę!... Boże, bądź miłościw mnie... grzesznej... — szepnęła raz jeszcze umierająca.
Wetknięto jej w omdlałe ręce grubą świecę woskową, której blady płomyk wydawał się ulatującą z ust jej gwiazdą.
— Powie...trza!... Tchu!... Przestwo...rza!... Prze...stwo...rza!... — szeptała ledwie dosłyszalnie.
Na dany przez Medera znak zdarto zawieszony nad chorą namiot.
Chruszczów przerywanym głosem zaczął czytać modlitwę za konających. Załoga padła na kolana, a z dwu stron łoża umierającej klęczeli, pochyliwszy zalane łzami twarze i nie patrząc na siebie, dwaj nieprzyjaciele — nie śmieli ruszyć się, nie śmieli rozłączyć swych splecionych nad jej ciałem a przytrzymywanych przez nią rąk.
Ona już nikogo nie widziała, z jej ust płynęła koralowa struga krwi, a słupiejące oczy obróciły się ku błękitowi nieba.

Paryż, 22 kwietnia 1914 roku.
KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.