Ocalone miljony/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Ocalone miljony
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
MOGOLLONOWIE

Staliśmy na zboczu wierzchołka i spoglądali na obóz. Niestety, Białej Skały nie mogliśmy rozpoznać; po nocy wszystko czerniło się jednakowo. W obozie migały liczne światełka. Namioty rysowały się w niewyraźnych konturach.
Well, jesteśmy tutaj, — rzekł Dunker. — Ale co dalej?
— Nie można rozeznać namiotów — odparłem. — Tak, gdybyż to była pełnia i księżyc oświetlał każdy namiot zasobna. Wówczas moglibyśmy działać!
— Mrok ma swoje zalety.
— Rozumie się. Ale teraz przedewszystkiem trzeba nam wiedzieć, w jakim namiocie jest Melton, a w jakim lady.
— Wiem dokładnie, ale nie potrafię ani określić, ani wskazać. Ale gdybym mógł nawet, cóżby pan wówczas począł?
— Podkradłbym się do obozu.
— W jakim celu?
— Aby przynajmniej rozmówić się z lady, jeśliby niepodobna było jej wykraść.
— Byłby to jeden z tych świetnych porywów, które fama przypisuje tylko panu, lub Winnetou. Ale musi pan wiedzieć, że dokoła obozu rozstawiono gęste posterunki. Jakżeby się pan przedostał?
— Najzwyklejszą drogą, mianowicie przez wodę. Nie odejdę stąd, dopóki przynajmniej nie spróbuję pomówić z lady. Co to za namioty? Letnie, czy zimowe?
— Letnie.
— A zatem płócienne, umocowane na kołkach, które łatwo wyciągnąć. Czy oba namioty, których szukam, są bardzo oddalone od wody?
— Przeciwnie, stoją tuż nad rzeką.
— Dobrze więc, idę. Wróćcie do koni i oczekujcie mnie. Oto moja broń, mój pas i drobiazgi, które nie zniosą wilgoci.
— A może mój dobry brat nazbyt się naraża? — zapytał zatroskanym głosem Winnetou. — Lepiej będzie, jeśli Winnetou z nim pójdzie.
— Przecież i ty nie znasz namiotu.
Naraz zapytał Dunker:
— Wchodzi pan do wody?
— Naturalnie! Na jednym brzegu wznosi się skała, na drugim rośnie zagajnik. Pod ich osłoną, w ich cieniu, przejdę niepostrzeżony przez cały obóz.
— To mi odwaga, ba, nawet zuchwałość, ale przypada mi do serca, sir! Jak pan mniema, czy mógłbym panu dopomóc?
— Hm, nie znam pana do tego stopnia, aby sąd o nim wydawać. Czy potrafi pan pływać, nurkować i chodzić we wodzie?
— Wcale znośnie.
— Czy rzeczułka głęboka?
— Nie wiem.
— Czy bystra?
— Nie.
— Czy woda była dziś jasna, czy mętna?
— Mętna. Zamulona trawą i sitowiem.
— To nam bardzo na rękę. Spleciemy z sitowia pływające wysepki i pod niemi skryjemi się przed okiem Mogollonów.
— Wysepki? — zapytał ździwiony.
— Tak.
— Wyjaśnij mi to, sir! Nie mogę pojąć.
— Nic nad to prostszego. Każde dziecko potrafi związać sitowie, zlepić je mułem, aby pływało po rzece nakształt wysepki, unoszonej nurtem wody. Pośrodku wysepki sklepia się kopułę pustą wewnątrz i przedziurawioną w wielu miejscach. Skoro włażę pod wysepkę i trzymam głowę we wnętrzu kopuły, mam nietylko dosyć powietrza, aby oddychać, ale i widok wszechstronny poprzez dziury. A zatem, słyszę i widzę wszystko, sam niepostrzeżony przez nikogo.
— Dowcipny, nader dowcipny pomysł, sir! Tak, od Old Shatterhanda i Winnetou niejeden, nawet naszego pokroju wyga może się wiele nauczyć.
— Trzeba mieć łeb na karku, master Dunker. Nieraz od takich rzeczy zależy nietylko powodzenie przedsięwzięcia, lecz, co więcej, nietykalność własnej skóry. Co do mnie, to już nieraz takie sztuczne wysepki ocalały mi życie.
— Wysepki mają pływać; a więc trzeba pływać wraz z nimi?
— Pływać, kiedy głęboko; brnąć, gdy płytko. W ostatnim wypadku należy to się wyciągnąć, to znów przykucnąć, zależnie od stopnia płytkości. W pierwszym wypadku wygodniej jest pływać stojąco, co się nazywa chodzeniem we wodzie. Trzyma się głowę do góry, nogi wdół, wyciąga się nieco kolana i stąpa naprzemian to prawą, to lewą nogą, podczas gdy wyciągniętemi rękoma grzebie się w wodzie, ale nie tuż pod powierzchnią, gdzie łatwo się zdradzić. Pod żadnym pozorem nie wolno wywołać najmniejszej fali, bo czujny widz może się wybiegu domyślić. Czy mnie pan zrozumiał, master Dunker?
Yes, sir, bardzo dobrze, zupełnie dobrze! Ufam, że nie okryję swego imienia wstydem.
— Poczekajże, master! To nie wszystko. Trzeba przypuścić, że będziemy mieli uważnych i przenikliwych widzów. Pływa się naprzód i zatrzymuje w miejscach, w których się chce poczynić obserwacje. Nie wolno się szybciej poruszać, niż woda, niż wszystko, co pływa dookoła, a więc i wysepka. Nie należy iść przeciw nurtowi, ale zgodnie z prądem. W prądzie nie wolno się zatrzymywać, gdyż sprzeciwia się to prawom natury. W miejscach, gdzie są wiry, należy również wirować, a skoro się przybija do brzegu, to w miejscach stosownych, a więc tam, gdzie woda jest spokojna i gdzie wysunięty cypel brzegu może usprawiedliwić zatrzymanie się wysepki.
— Hm, trudniejsze to zadanie, niż sądziłem, sir!
— Zastanowienie i skrupulatność może opłacić brak wprawy. A zatem, czy starczy panu odwagi?
— Ależ naturalnie! Palę się do próby!
— Pięknie! Ale poczuwam się do obowiązku przestrzec pana, że kładziesz na szali życie. Jeśli nas spostrzegą, jeśli powezmą podejrzenia, to prawdopodobnie zginęliśmy.
— Nie tak prędko, i nie tak pewnie, jak pan mniema! Możemy się bronić.
— Czem? Wszak rozstajemy się z bronią palną — najwyżej możemy zabrać noże. Przy pierwszym alarmie setki Indjan skupią się nad brzegiem i rozpoczną palbę. Jeśli nawet wyskoczymy z wody i zechcemy rzucić się na nich z nożami, to prędzej padniemy przedziurawieni jak rzeszota, niż dosięgniemy wroga.
— Czy będą mieli broń wpogotowiu?
— Nawet gdyby nie mieli broni, to w stu na jednego zgnietliby nas gołemi rękami. A zatem, jestem szczery, zastanów się pan!
Pshaw! Nie mam się czego zastanawiać — idę! Chcę również tkwić raz w życiu pod pływającą wyspą i chełpić się, że nauczył mnie tego Old Shatterhand. Nigdy jeszcze takiej sytuacji nie doświadczyłem. Skoro więc nadarza się sposobność, nie chcę jej pominąć.
— Dobrze. Czy wie pan, w jakiej odległości są rozstawione straże?
— Tak, o ile nie zmieniono układu od południa.
— A więc może mnie pan prowadzić. Oczywiście, wejdziemy do wody daleko przed obozem, a wyjdziemy poniżej niego. Ponieważ później nie będę miał czasu, przeto powiem panu już teraz, jak się masz zachować. Lekkie mlaśnięcie językiem oznacza chęć porozumienia się z towarzyszem. Wówczas obie wyspy zbliżają się do siebie tak, aby można było mówić i słyszeć. Poza tem powinien pan trzymać się mnie i to samo, co ja, czynić. Skoro przybiję do brzegu, przybij pan również. Skoro odbiję, pójdziesz za moim przykładem. Tylko w tym wypadku nie naśladuj mnie, kiedy opuszczę wysepkę i wyląduję, aby podkraść się do namiotu.
— Do piorunów! Odważy się pan może na to?
— Nietylko może, ale na pewno. Zwróć moją uwagę na poszukiwane namioty, jeszcze zanim do nich dopłyniemy, gdyż nie wolno będzie się cofać. Zresztą, dla zachęty powiem panu, że nie taki straszny djabeł, jak go malują. Na tym brzegu rzeczułki, gdzie wznosi się skała, niema nikogo. Z tej strony więc nic nam nie grozi. Drugi zaś brzeg jest zarośnięty krzewami, które nas osłonią. Dodajmy ponadto zachmurzone niebo, mrok nocy dzisiejszej i drżenie ognia, które nie pozwala dostrzec wyraźnie w rzece żadnego kształtu. — A zatem naprzód! Przedewszystkiem zawiadomimy Emery’ego, a potem rozpoczniemy zawody pływackie.
— Czy nie lepiej poczekać, aż ogniska wygasną i czerwoni ułożą się do snu?
— Nie, bo cóż nam z tego przyjdzie? Wszak chcę się rozmówić z lady i podpatrzeć Indjan, aby dowiedzieć się jakichś szczegółów z wyprawy przeciwko Nijorom. Albo poważymy się na wszystko, albo zaniechamy zamiaru.
Niepotrzebne drobiazgi i przedmioty, na które woda źle działa, złożyliśmy w ręce Emery’ego. Za całą broń miały nam starczyć noże. Ponieważ Dunker nie miał własnego, przeto dostał nóż Apacza. Nie mogliśmy wyperswadować Winnetou, aby nie towarzyszył nam do rzeki. Chciał pomóc przynajmniej przy kleceniu wysp, na co zresztą chętnie przystałem dla zaoszczędzenia sobie czasu.
Oczywiście, z największą przezornością trzeba było się wziąć do dzieła. Wyminąwszy przedni, wysunięty nad obozem posterunek, szliśmy dalej naprzód, dopóki nie znaleźliśmy sitowia. Musieliśmy je ścinać tylko pod wodą, bo nazajutrz, w dzień, szczerby w zaroślach mogły się Mogollonom wydać podejrzanemi. Wśród pobliskich krzewów było wiele suchego drzewa; mając więc pod ręką potrzebne materjały, wzięliśmy się do budowania wysepek. Musiały być lekkie, ale mocne, gdyż zerwanie się lub rozpłynięcie którejś wystawiłoby pływaka na najwyższe niebezpieczeństwo. Kształt nie powinien był zwracać na siebie uwagi — jakgdyby nurt wody zniósł i sklecił w jedną całość poszczególne składniki wysepki. Na przygotowaniach zbiegła nam godzina; pierwszy wszedł do rzeki Dunker, aby dokonać próby, która się istotnie udała. Winnetou oddalił się, oświadczywszy, że będzie czuwał z moim sztućcem wpogotowiu, aby w razie potrzeby skoczyć nam na pomoc. Zanurzyłem się w wodzie, podpełzliśmy pod swoje wysepki i wsunęli głowy w kopulaste wydrążenia.
Nie jest przyjemne tkwić w wodzie w ubraniu. Wprawdzie zostawiliśmy u Emery’ego zbyteczny balast, ale ja, zwłaszcza z tego względu, że chciałem rozmówić się z Martą, miałem na sobie jeszcze tyle odzieży, że wnet zaczęła mi ciążyć i przeszkadzać w pływaniu.
Rzeczułka nie była szeroka, ale skoro tylko opuściliśmy brzeg, grunt uciekł nam z pod nóg i musieliśmy pływać. Przystosowałem się do prądu, towarzysz mój zaś poruszał się o kilka łokci za mną. Było ciemno, a jednak po przebyciu pewnej odległości zobaczyłem pierwszą placówkę na brzegu. Wyminęliśmy ją szczęśliwie; w strażniku, zwróconym twarzą ku rzece, oba skupienia gałęzi i sitowia nie wzbudziły żadnego podejrzenia. To mnie przekonało, że nasze wysepki wyglądają naturalnie, i mogłem się spodziewać, że również innym szczęśliwie zejdziemy z oczu.
Nie mieliśmy już przed sobą posterunków, prócz tego oczywiście, który zapewne stał za obozem. Niebawem ujrzeliśmy pierwsze oświetlone namioty. Stały, na lewym, ocienionym zaroślami brzegu. Gdybyśmy się zatem tego brzegu trzymali, obserwację utrudniałyby nam gęste chaszcze. Dlatego podpłynęliśmy do brzegu prawego. Mogliśmy tu przeprawić się przez rzekę i zaglądać skroś zagajnik, a poza tem mieliśmy pewność, że nikt na czatach nie stoi.
Teraz rzeka toczyła swe nurty wolniej, gdyż zakreślała daleki łuk na prawo, gdzie podmywała Jasną Skałę. Dzięki temu powstało wewnątrz łuku, po lewej od nas stronie, miejsce dla namiotów, które rozbito wpobliżu rzeki, aby wodę mieć pod ręką.
Wyminęliśmy już dwanaście, czy czternaście namiotów, gdy Dunker dał znak, że chce się ze mną porozumieć. Ponieważ pływał niedaleko ode mnie, więc zamiast się zatrzymywać, mogłem słuch jedynie natężyć.
— Wielki namiot, przed którym wbito dwie dzidy z lekami, to namiot wodza.
Ta wiadomość nie mogła mnie interesować. Ale spojrzałem w tę stronę i uczyniłem dobrze. Ognisko przed namiotem teraz zaledwie tliło; dlatego rozpalono opodal, gdzie więcej było miejsca, drugie. Kilku czerwonych siedziało dookoła tak, że można było przypuścić, iż nadejdą jeszcze inni i dopełnią kręgu. Więc zapowiadała się narada. Gdybyśmy mogli podsłuchać, wynieślibyśmy niewątpliwie wiele cennych wiadomości. Przybiłem do prawego brzegu, wślad za mną Dunker. Obie wyspy zbiły się w jedną, Byliśmy do siebie tak zbliżeni, że mogliśmy się porozumiewać szeptem.
Podsłuchiwać można było u lewego brzegu, ale zagajnik zasłaniał widok. Dlatego chwilowo przybiłem do brzegu prawego; stąd widzieliśmy, co się dzieje w obozie. Nogi znów natrafiły na grunt, co więcej, woda była tak płytka, że mogliśmy usiąść na miękkim, wygładzonym piasku i dosyć znośnie przetrwać tu tyle czasu, ile nam było potrzeba.
— Dlaczego się pan tutaj zatrzymuje, sir? — zapytał cicho Dunker.
— Czy nie widzi pan, — odrzekłem — że tam zanosi się na zebranie?
— Oczywiście! Czy chce pan podsłuchiwać?
— Tak, później, kiedy się rozpocznie narada. Tymczasem tu się zatrzymamy, aby zobaczyć, ilu i jacy wojownicy wezmą udział w zgromadzeniu. Czy nie widać stąd namiotu, w którym mieszka Melton?
— Nie. Jest to szósty, licząc od namiotu wodza poniżej.
— A namiot lady?
— Czwarty.
— A zatem sam już sobie poradzę, o ile się master nie przeliczyłeś. Poczekajmy i patrzmy, co się tam dziać będzie.
Narada tyczyła się ważnej wielce sprawy. Poznać to było z wielkości koła, które miano utworzyć, a i z natłoku zwykłych wojowników, którzy się zbiegali zewsząd, aby się przysłuchać naradzie swoich najwybitniejszych wojowników.
Pomyślnie się złożyło, że nie czekaliśmy długo. Staliśmy na kotwicy, a właściwie siedzieliśmy przeszło godzinę, gdy zobaczyliśmy wybujałego wzrostu atletycznego Indjanina, który wyszedł z namiotu wodza i skierował się ku zgromadzeniu.
— Silny Wicher — szepnął Dunker.
Był to zatem wódz. Za nim szedł Jonatan Melton od stóp do głów uzbrojony. Usiadł koło Silnego Wichru. Nietylko więc nie był uważany za jeńca, lecz miał uczestniczyć w naradzie. Widocznie doszedł do porozumienia z wodzem. Następnie, na głośny sygnał, nadeszło dziesięciu czy dwunastu starych doświadczonych wojowników i wnet zasiedli w kole.
Rozpoczęła się narada, wobec czego przepłynęliśmy jeden po drugim ku lewemu brzegowi, lecz tak wolno i ostrożnie, jakgdyby prąd unosił nasze wyspy. Przy brzegu zwarliśmy je ponownie ze sobą.
Minęło nieco czasu, zanim ułożyliśmy się znów wygodnie i mocno. Narada już się toczyła. Nie mogliśmy przeglądać skroś dosyć wysoki brzeg, ale zato słyszeliśmy donośny, grzmiący głos mówcy.
— Czy wie pan, kto mówi? — zapytał Dunker.
— Wódz.
Głos rozbrzmiewał tak wyraźnie, że słyszeliśmy każde słowo:
— ...aczkolwiek moi czerwoni bracia zamierzali wyruszyć za cztery dni, istnieją pewne powody, które przemawiają za wyruszeniem jutro rano. A następnie powiedział mi ten mężny biały, że w drodze możemy schwytać trzech słynnych mężów. Jeśli to prawda, wówczas po wszystkich namiotach i dolinach wpobliżu i zdala rozpowiadać będą o męstwie Mogollonów. Owi trzej wojownicy to Winnetou, wódz Apaczów, Old Shatterhand i jeszcze jeden wielki biały, który trupem położył wielu czerwonych wojowników.
Uff, uff, uff! — rozbrzmiało w kole i szeregi otaczających wojowników wtórowały temu okrzykowi radosnego zdumienia.
— Nasz biały brat — ciągnął dalej wódz — powtórzy moim czerwonym braciom to, co mnie był powiedział.
Temi słowy zagaił obrady. Przemawiał, stojąc, a teraz zapewne usiadł zpowrotem. Po kilku chwilach rozległ się głos Jonatana Meltona. Wygłosił drugą zaciekłą filipikę przeciwko nam. Opowiadał, że byliśmy u niego w pueblu, klęliśmy Mogollonów i wygrażali się, że pojedziemy do Nijorów i podjudzimy ich do napadu na Mogollonów. Ponieważ jest przyjacielem tego plemienia, przeto czemprędzej skoczył na konia, aby ich ostrzec. O jego lojalności mogą sądzić chociażby z tego, że przybył na spienionym i padającym ze znużenia rumaku. Teraz oto dowiedział się, że postanowiono wyruszyć na Nijorów, ale dopiero za cztery dni. Lecz przedtem Nijorowie prawdopodobnie na nich napadną. Trzeba raczej natychmiast zarządzić wymarsz, tem bardziej, że Dunkerowi udało się zbiec. Ten biały słyszał wszak, że gotuje się wyprawa, i należy przypuścić, że pośpieszy do Nijorów, aby ich ostrzec.
Przytoczył jeszcze inne powody i kłamliwe wymysły, a czynił to tak dowcipnie, że nie wątpiłem, iż uzyska poklask zgromadzenia. Istotnie, gdy skończył, rozległy się w szeregach czerwonych przychylne szepty i pomruki. Zapanowała krótka cisza, poczem rzekł wódz:
— Mój biały brat dowiódł, iż jest przyjacielem naszego plemienia. Dziękujemy mu. Niech mi tylko odpowie na kilka jeszcze pytań. Czy Winnetou i Old Shatterhand byli jeszcze w pueblu białej squaw, kiedyś stamtąd wyjechał, i czy wiadomo ci, kiedy pueblo opuszczą?
— Nie.
— Czy wiedzą dokąd pojechałeś?
— Nie.
— A więc nie należy się spodziewać, że odrazu puścili się za tobą w pościg. Być może, są jeszcze w pueblu?
— Istotnie, tak być może.
Udaremnimy ich zamiary, wysyłając oddział wojowników, aby ich schwytać. Wówczas nie zdołają dotrzeć do Nijorów.
— A jeśli już tam są?
— W takim razie istotnie musielibyśmy wyruszyć jutro rano. Jeśli Nijorowie naprawdę targną się na nas, to nie chcąc nakładać drogi, muszą przebyć Tikh Nastla[1]. Tam możemy na nich czekać i wytracić co do nogi. Jeśli starzy wojownicy pozwolą, wyślę pięćdziesięciu mężów natychmiast na spotkanie Winnetou i Old Shatterhanda; pozostali wojownicy wyjadą jutro rano pod moim dowództwem do Tikh Nastla. Powiedziałem. Naradzimy się nad propozycją!
— Chodźcie, idziemy! — szepnąłem Dunkerowi.
— Jeszcze nie — odparł. — Skoro podsłuchujemy, musimy czekać, aż się narada skończy. Najważniejsze rzeczy dopiero nastąpią.
— Mianowicie jakie?
— Uchwała ostateczna.
— Znam ją. Zresztą, skupiło się tu mnóstwo wojowników i namiot Meltona jest pusty. Muszę działać, zanim skończy się zebranie. A zatem, chodź master. Przybijemy do brzegu przy szóstym namiocie, gdzie zamierzam wylądować.
Popłynęliśmy dalej. Namiot stał, tak samo, jak wszystko inne, blisko brzegu i rzucał cień na krzewy i wodę. W cieniu tym zatrzymaliśmy się ponownie.
— Czekaj pan tutaj, — rzekłem do Dunkera — dopóki nie wrócę. W żadnym razie nie wyłaź z wody.
— Ale jeśli pan nie wróci, sir?
— Wówczas usłyszysz strzały Winnetou.
— A jeśli nie będzie strzelał?
— Na pewno będzie. Nie poddam się bez walki. Zgiełk, który wywołam, zawiadomi Apacza, że jestem w niebezpieczeństwie. Mogę pana upewnić, że nie będzie bąków zbijał na swoim posterunku. Skoro usłyszysz jego wystrzały, uciekaj czem prędzej. Płyń pod wysepką wdół, póki nie wyminiesz ostatniej placówki, poczem wróć do sir Emery’ego.
— A pan? Co będzie z panem?
— Głowa w tem moja i Winnetou.
— Sir, łatwo wymówić! Mam zmykać, podczas gdy pan zagląda śmierci w oczy?
— Tak. Pana podpora na nic mi się nie przyda, owszem, może mi tylko zaszkodzić. Zresztą, jestem pewien powodzenia. Poczekajże; wrócę niebawem.
Well! Ale powiadam panu, że drżę, a nie o własną skórę, tylko o pańską.
Przymocowałem wysepkę do krzaku, przy którym leżałem, i dawszy nura, wypłynąłem z pod niej. Następnie wślizgnąłem się ostrożnie między krzewy po pochyłości wybrzeża. Nie wystawiałem się na niebezpieczeństwo, gdyż za mną nikogo nie było, z obu stron zaś kryły mnie chaszcze, a przede mną stał namiot. Wpełznąwszy na brzeg, obejrzałem się dookoła. Żywej duszy nie było widać.
Teraz należało zbadać, czy jest kto w namiocie. Podkradłem się i przytknąłem ucho. Ani dźwięku. Wyciągnąłem kołek z ziemi i uchyliłem ostrożnie dolnego rąbka. Nawprost siebie ujrzałem wejście wpółotwarte. Blask ogniska wpadał tędy i oświetlał puste wnętrze.
Serce zabiło mi gwałtownie. Melton nosił przy sobie cały zrabowany spadek w skórzanej torbie. Nie miał jej na zgromadzeniu, a zatem zostawił w namiocie. Jednakże nie było jej widać. Uniosłem płótna i wlazłem do wnętrza. Ale torby, jak dotąd, nie zauważyłem. Może oddał ją wodzowi na przechowanie? To nie było prawdopodobne! Przysunąłem się do posłania z listowia, ściętej trawy i paru skór, podłożyłem pod nie rękę i grzebałem. Wówczas — — wówczas wyczułem ją, ową torbę. Ręka mi zdarżała. Cofnąłem i począłem się zastanawiać, aczkolwiek moje położenie, nader niebezpieczne, nie dawało mi czasu do namysłu.
Opanowało mnie ogromne podniecenie. Tu leżały miljony, za któremi uganialiśmy się po całym świecie! Czy miałem je wziąć? Pociemniało mi w oczach, mieszało się w głowie. Jakże musi się czuć przestępca, który, narażając życie, wyciąga rękę po cudzą własność! Wkrótce jednak zmusiłem się do spokoju.
Gdybym wziął torbę, to Melton niebawem spostrzegłby jej brak. Narobiłby hałasu. Szukanoby, znaleziono moje ślady, przetrząśnięto miejscowość i odkryto ślady moich przyjaciół. Ściągnąłbym na nas ogromne niebezpieczeństwo i, gdybyśmy nawet uszli, miałbym pieniądze, ale nie złodzieja.
A zatem nie powinienem był brać torby, ale otworzyć ją, wypróżnić, napełniając czem innem, aby Melton nie powziął podejrzeń. To wymagało czasu, jakiego przecież nie miałem. Bądź co bądź, nie należało się jednak cofać. Gdyby mnie zaskoczono, byłby to na pewno sam tylko Melton, a z nim jednym dałbym sobie radę. Koniec końcem, wyciągnąłem torbę z pod posłania. Kto wie, czy nie wyjął z niej cennej zawartości i nie chował przy sobie? W takim wypadku napróżno narażałem się na niebezpieczeństwo.
Była to torba skórzana z żelaznym kabłąkiem, wypchana i — — zamknięta. To pogarszało sytuację. Wyciągnąłem nóż i podważyłem zamek. Zadanie było łatwe, ale nasuwało wątpliwości, czy zamek równie łatwo da się zpowrotem zamknąć. Torba była otwarta — sięgnąłem ręką. Poczułem miękkie, drobne przedmioty. Potem wymacałem zwarty, napęczniały pugilares. Poza tem, nic innego. Wyjąłem pugilares. Aby przywrócić dawną objętość, ściąłem nożem pasmo płótna z namiotu u dołu i włożyłem na miejsce pugilaresu. Nacisnąłem zamek — trzasnął. Nie mogłem sobie wytłumaczyć, jak to nastąpiło, dość, że zamek był zamknięty!
Teraz musiałem się wycofać. Odwrót nie odbył się tak szybko, jak można mniemać, gdyż musiałem zacierać za sobą ślady.
Odzież na mnie była wprawdzie mokra, ale nie tak, aby miała pozostawić wilgoć w namiocie. Odłożywszy torbę na miejsce, wziąłem pugilares w zęby, wypełzłem z namiotu i wbiłem zpowrotem kołek. Posuwając się na klęczkach ku wodzie bardzo powoli, wyprostowywałem ręką trawę, którą uprzednio przygniotłem. Gdyby dziś w nocy padła na to miejsce rosa, nazajutrz nie byłoby już żadnego po mnie śladu. Skoro wreszcie dotarłem do brzegu, usłyszałem szept Dunkera, dobiegający z ukrycia:
— Bogu tysiączne dzięki!... Co to było za oczekiwanie!... Tyle razy dostawałem gęsiej skórki, że zostałbym bogaczem, gdybym znalazł na nią nabywcę.
— I mimo to musi pan jeszcze poczekać — odpowiedziałem.
— Jeszcze? Dlaczego?
— Przyniosłem coś, co muszę uchronić przed zmoknięciem — przymocować do swej wysepki.
— Cóżto takiego?
— Kilka miljonów dolarów.
— Co? A więc zagrabione pieniądze?
— Tak.
— Szczęśliwiec z pana! W torbie?
— Nie, w pugilaresie.
— Przymocuj go pan nader troskliwie, aby nie zatonął.
— Utworzę na wysepce ztyłu drugie wzniesienie. Odtąd będzie pan tylko na niem skupiał uwagę.
Potrzebne mi było drzewo, a nie mogłem odciąć gałęzi, gdyż białe karby mogłyby mnie nazajutrz wydać. Na szczęście, pełno tu było połamanych gałązek, które dostarczyły nam obfitej ilości materjału. Skoro tylko zabezpieczyłem pugilares, wsunąłem się pod wysepkę i popłynęliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się koło czwartego namiotu, poczem znów wylazłem na powierzchnię.
— Miej się pan na baczności! — ostrzegał Dunker. — Należy przypuszczać, że lady nie jest sama w namiocie.
— W takim razie siedzi przed namiotem — brzmiała moja odpowiedź.
— Tak. Dlaczego?
— Ponieważ taka kobieta, jak ona, dopóki może, korzysta ze świeżego powietrza, zamiast bobczyć ze staremi squaws w cuchnącym namiocie.
Wylazłem na wybrzeże. Istotnie, sprawdziło się moje przypuszczenie. O jakie trzy kroki ode mnie stał namiot, a przed nim, w dwóch krokach ode mnie, siedziała Marta, nieco z boku, gdyż przed wejściem usadowiło się parę Indjanek. Nie mogłem dojrzeć, czy dwie, czy trzy. Teraz należało do Mrs. Werner przemówić tak, aby się nie zlękła. Najlepiej więc było nazwać ją po imieniu w języku ojczystym:
— Marto! — szepnąłem.
Drgnęła i odwróciła się przerażona. Na szczęście, nie wydała okrzyku. Podniosłem głowę, że mogła ujrzeć moją twarz, oświetloną przez chwilę światłem dalekiego ogniska, i dodałem szeptem:
— Cicho! Nie mów nic. Czy poznała mnie pani?
— Tak — szepnęła, przysuwając się nieco do mnie. Indjanki skupiły uwagę na miejscu, gdzie odbywało się zgromadzenie.
— Przychodzę, aby pani powiedzieć, że jestem wpobliżu, — rzekłem.
— Bogu dzięki! — szepnęła, składając dłonie. — Ale jakaż to odwaga...
— Przedewszystkiem niech pani powie, jak się z nią obchodzą.
— Dosyć znośnie.
— A więc nic nie grozi pani życiu?
— A jednak... Jeśli Jonatan Melton — prawda, pan nie wie wcale, co nas — —
— Wiem wszystko. Dunker, wasz przewodnik — —
— Znikł!
— I spotkał mnie i Winnetou. Tkwi teraz tam w wodzie.
— Boże, i on się podkradł? A Franciszek, mój brat?
— Jest bezpieczny. Bawi u Nijorów.
— Tam nie jest bezpieczny! Mogollonowie mają napaść Nijorów. Melton powiedział mi też, że przyłącza się do wyprawy, aby pana schwytać.
— A więc spodziewa się naszego przybycia?
— Tak się zdaje. Groził mi. Kiedy będzie miał pana, Winnetou i Emery’ego, wówczas my wszyscy „zgaśniemy“. Tak się właśnie wyraził.
— To daje pewność, że chwilowo nic się złego nie stanie. Może pani być zatem spokojna. Co się tyczy wyprawy przeciwko Nijorom, to nasza głowa w tem, aby się nie powiodła. Zatem nie powinna się pani również lękać o los brata.
— Ale niech pan siebie oszczędza! Jakże się pan mógł tutaj podkraść i jak się stąd wydostaniesz? Umrę chyba z trwogi!
— Cicho, ciszej; stare Indjanki usłyszą panią. Jestem bezpieczny, jak u siebie w domu. Chwilowo nie mogę pani pomóc. Chciałem cię przynajmniej zawiadomić, że wkrótce będziesz wolna. Gdzie jest Murphy, ten nieostrożny adwokat?
— Tam dalej. Melton kazał go strzec surowo. Jakże się panu powiodło? Zdaje się, że pan nie znalazł szukanego zamku?
— Znaleźliśmy. Później pani opowiem. Oczywiście, to nie jest miejsce na gawędy. Harry Melton nie żyje. Jego brat Tomasz jest w naszej mocy, i tylko Jonatan czmychnął. Ale najpóźniej za dni kilka będziemy go mieli,
— A spadek? Jakże z pieniędzmi?
— Być może, już je mam.
— Ma pan — —
— Ciszej, o wiele ciszej! Za wiele już mówiłem i za długo bawię. Tyle tylko dodam, że byłem w namiocie Meltona. Przekradłem się i wydobyłem jego pugilares, który prawdopodobnie zawiera wszystko, co chcieliśmy odzyskać. To rzecz najważniejsza. Łotra złapiemy później. Teraz muszę umknąć. Wyzbyj się troski i spełnij, skoro odejdę, moją prośbę.
— Z radością. Ale jaką?
— Przejdzie się pani parokrotnie stąd do wybrzeża, aby zatrzeć mój ślad. Mogollonowie pomyślą, że to pani zmięła trawę, skoro jej stan spostrzegą.
— Chętnie. Ale spełnij także moją prośbę. Nie narażaj na szwank życia! Jeśli pana zabiją, to i ja jestem zgubiona.
— Pozostaną jeszcze Winnetou i Emery. Ale zapewniam panią, że nie narażam się zbytnio i że nic mi się nie stanie. Niech pani nie zwleka, nie trać otuchy, i bądź przekonana, że cię na pewno wydostaniemy, gdyż...
Umilkłem, gdyż w tej chwili rozdarł powietrze ostry krzyk. Stare Indjanki skoczyły na nogi i oddaliły się nieco w kierunku ogniska, tak że nie mogły mnie zauważyć.
— Cóżto jest? Co to znaczy? — zapytała Marta.
— Jest to apel indjański — wódz zwołuje wartę. Z tego wnioskuję, że została uchwalona propozycja Meltona. W każdym razie niebawem wyruszy przeciwko nam. Muszę iść. A zatem, odwagi! Bądź pani zdrowa!...
Był to szczególny traf, żeśmy mogli tak długo poruzumiewać się niepostrzeżenie. Podała mi rękę, poczem ześlizgnąłem się do wody. Chciałem popełznąć pod wysepkę, gdy usłyszałem z miejsca, w którem dopiero co się znajdowałem, znany mi dobrze, donośny głos:
— Mrs. Werner, przychodzę się z panią pożegnać. Wprawdzie jestem przekonany, że rozstanie się pani ze mną z ciężkiem sercem, ale mogę panią pocieszyć, że rychło, nawet bardzo rychło się zobaczymy!
Jonatan Melton przemawiał tonem tak nikczemnie szyderczym, że chętniebym wyskoczył na brzeg i wciągnął go do wody. Sytuacja była sprzyjająca: mogłem wraz z nim wymknąć się niepostrzeżenie z obozu, gdzie nie było już wartowników, ale należało pomyśleć nietylko o Marcie, lecz także i o Murphy’m i — — o pugilaresie. Skurczyłem się przeto w swej kryjówce i podsłuchiwałem. Melton dodał:
— Nie ja sam wyruszam. Pani także opuści obóz.
— Ah, — pomyślałem sobie — gdybyż była przebiegła! Bodajby go pociągnęła za język.
I w samej rzeczy Marta dokazała przebiegłości, pomyślała pewnie, że nie mogłem odbiec — daleko i chętniebym wysłuchał rozmowy. Zapytała więc:
— Ja? Kiedyż?
— Skoro świt, pojedzie pani wraz z Indjanami, którzy wyruszają na Nijorów. Chcę pani dać dowód, jak mało się lękam pani i jej miłych przyjaciół. Moja szczerość poświadczy, że już nie biorę was w rachubę. Czerwony Winnetou i tak zwany Old Shatterhand puścili się w pościg za nami. Pani i jej przemądry adwokat nie mogliście się doczekać rezultatu i pojechaliście również. To było wielkie głupstwo. Wszak Meltonowie niejednokrotnie udowodnili, że nic im nie zrobicie z całą waszą czczą mądrością. Pani wraz z adwokatem jesteście teraz w mojej mocy. Na czele oddziału, liczącego pięćdziesięciu wojowników, pojadę za kwadrans i wnet sprowadzę Old Shatterhanda, Winnetou i Anglika. Skoro przebywają jeszcze na „zamku”, to łatwo ich tam zaskoczymy; jeśli zaś wyjechali, spotkamy ich po drodze. W tym, czy drugim wypadku mamy ich jakgdyby już w ręku. Pani i adwokat pojedziecie jutro rano z czerwonymi, abym miał was wpobliżu. Spotkam się z nimi, a zatem i z wami w pięknej miejscowości, zwanej Mroczną Doliną. Jak pani sądzi, co się wówczas stanie?
— Wypuści pan nas na wolność?
— Na wolność? Tylko kobieta może tak mówić! Ja jestem spadkobiercą starego Huntera. Uważaj pani — ja! Nie powinno być innych spadkobierców — — czy wie pani, co to znaczy?
— Czyby chciał pan nas zabić?
— Zabić? Ah, tak, teraz mówi pani rozsądniej niż poprzednio! Jest pani tak bliska prawdy, jakbyś ją trzymała za czub.
— Sir, wszak może się zdarzyć inaczej, niż pan sądzi, jeśli nie spotkasz Winnetou i Old Shatterhanda.
— To niemożliwe. Albo są jeszcze w pueblo, a w takim razie tkwią w potrzasku, gdyż mogę się przebrać niepostrzeżenie do twierdzy, albo ścigają mnie, a w takim razie jest tylko jedna droga, na której musimy się spotkać. Tym przemądrzałym łajdakom nie przyjdzie na myśl, że ja, ścigany, mogę obrócić broń na ścigających.
— A następnie może się zdarzyć, że Nijorowie napadną na Mogollonów. A wówczas jeńcy wpadną do rąk zwycięzców.
Pshaw, babskie gadanie! Nijorowie nie mają wyobrażenia o tem, co się na nich gotuje. Wpadniemy znienacka, jak jastrzębie na stado gołąbków. Zarządziłem, aby pani i adwokata ani na chwilę nie spuszczano z oka. Przytroczę was do koni. Być może zresztą, że wódz łaskawie umieści panią w powozie, ponieważ nie umie pani dosiadać konia, a zatem będzie opóźniała jazdę. W żadnym razie nie spodziewaj się sennora, że będziesz mogła zbiec, lub że pani przyjaciele potrafią nam umknąć i ocalić panią. Wracaj pani do namiotu! Strażniczki nie wypuszczą pani aż do samego rana.
Usłuchała widocznie rozkazu, gdyż zaległo milczenie. Przeczekawszy jeszcze chwilę, odbiliśmy od brzegu i popłynęli dalej. Aczkolwiek wiedziałem, że wszystkie posterunki zostały ściągnięte, to jednak dla pewności wypłynęliśmy poza ich obręb i następnie dopiero wynurzyli się z wody. Wydobyłem z wysepki pugilares. Był zupełnie suchy.
Ognisko, płonące na górze, było nam w mrokach nocy drogowskazem. Za tem ogniskiem czekał na nas Emery.
— Sir, — rzekł Dunker podczas szybkiego marszu — to mi dopiero przygoda, którą będę z rozkoszą wspominał! Lepiej nie mogło się nam powieść.
— A zatem jest pan zadowolony?
Well! I jak zadowolony! Rozmowy pana z lady nie mogłem usłyszeć. Ale wkońcu Melton sam się zdradził — ze zbytniej dufności w siebie wypaplał się ze wszystkiem. Jak pan myśli, co teraz począć?
— Nietylko my będziemy o tem decydowali. Dobrze się stało, żeśmy się tyle dowiedzieli; ale jeszcze milszy mi pugilares. Melton niebawem wyruszy w drogę, nie należy się więc spodziewać, że zajrzy do torby i zauważy stratę. Nie sądziłem, że tak prędko dobiorę się do tych pieniędzy. Bądź co bądź spadek odzyskaliśmy.
— Czy istotnie są w pugilaresie pieniądze?
— Musiałbym się bardzo mylić, gdyby było inaczej. Skoro się rozwidni, zobaczymy.
Przystanąłem, ponieważ zdawało mi się, że widzę przed sobą ciemną postać. To nie mógł być Mogollon. Usłyszeliśmy głos Winnetou.
— Moi bracia mogą się zbliżyć. To nie wróg.
Trzymał sztuciec w ręku. Rzekł:
— Moi bracia weszli do wody, — musieli płynąć z nurtem — dlatego stanąłem na tem miejscu, gdyż stąd najlepiej mógłbym pośpieszyć z pomocą. Chodźcie ze mną do Emery’go.
— Czy nie napotkamy posterunku?
— Nie. Skoro rozległ się okrzyk, strażnicy wszyscy zbiegli się do obozu.
Emery promieniał z radości, kiedy nas zobaczył. Wyżęliśmy ubranie, jak mogliśmy, i zabrali wszystkie zostawione przed wyprawą przedmioty. Kiedy, opowiadając jej przebieg, zatrzymałem się nad pugilaresem, rzekł Winnetou:
— Mój brat nie powinien był go zabierać. Melton spotrzeże stratę.
— Niech tam!
— I domyśli się naszej obecności.
— Może otworzy torbę dopiero jutro, lub za kilka dni. A jeśli nawet zauważy zniknięcie pieniędzy, czy musi właśnie o nas pomyśleć? Czy nie mogli go okraść Mogollonowie wówczas, gdy lekkomyślnie zostawił torbę w namiocie? Kto wie, jak dawno do niej nie zaglądał. Może również pomyśleć, że już przedtem skradziono pieniądze. A jeśli nawet odrazu się połapie i rzuci na nas podejrzenie, to zawsze lepiej, że mamy pieniądze, niż żeby były w jego rękach, narażone na wszelkie przypadki losu. Może się wszak zdarzyć, że kiedy go schwytamy, już nie będzie ich miał przy sobie.
— Być może, zgodzę się z moim bratem, kiedy usłyszę dalszy ciąg przygody.
Opowiedziałem rozmowę Meltona ze śpiewaczką. Skoro skończyłem, rzekł ździwiony:
— Winnetou uważał tego człowieka za mądrzejszego, niż się okazał. Szyderstwo jest pokusą, której mężczyzna powinien się oprzeć. Zatem z pięćdziesięcioma ludźmi zabiega nam drogę? Cóż na to powie mój brat Shatterhand?
— To, coby każdy rozsądny człowiek powiedział. Z tak wielką nierozwagą nic się nie da zmierzyć. Jeśli przypuści, że mogliśmy wytropić, dokąd zbiegł, i że puściliśmy się za nim w pościg, to powinien pomyśleć, że możemy już być tutaj, albo przynajmniej wpobliżu. Dlatego popełnia głupstwo, zarządzając teraz wymarsz. Ciemności ukryją nasze ślady i zapobiegną spotkaniu. Powinien wyjechać dopiero rano, oczywiście uprzednio przetrząsnąwszy miejscowość.
— Mój brat ma słuszność. A następnie, skoro świt, mają Mogollonowie wyruszyć przeciwko Nijorom? Czy są już przygotowani? Wszak spodziewali się dopiero wyprawy za trzy dni. Trzeba się nietylko uzbroić, ale i zaopatrzyć w prowiant. Czy Mogollonowie są istotnie zaopatrzeni? Czy mój brat spostrzegł, żeby wędzili mięso?
— Nie widziałem ani rzemieni, ani płócien, na których zawiesza się mięsiwa.
— Wielki błąd popełnili. Ani w drodze, ani tam, dokąd dążą, nie znajdą mięsa.
— Czyż niema zwierzyny w Mrocznej Dolinie?
— Albo wcale nie, albo bardzo niewiele. A czy wojownicy, którym każdej chwili grozi napaść, będą mieli czas na łowy i przyrządzanie mięsa?
— Nie. To też ich błędy korzyść nam przyniosą. Czy wódz Apaczów zna Mroczną Dolinę?
— Tak.
— Jak daleko stąd?
— Jeśli zwykły jeździec rano wyjedzie i przenocuje po drodze, przybędzie następnego dnia w południe. Zaprowadzę tam moich braci.
— Jest inna ewentualność: zostać tu, aby uwolnić jeńców, kiedy wojownicy odjadą. To byłoby dla nas łatwo.
— Czy mój brat pomyślał o skutkach?
— Tak. Trzeba się dobrze zastanowić. Teraz nie wiedzą, gdzie nas szukać, ale potem będą wiedzieli.
— Tak. Wyślą gońców natychmiast i zawiadomią wojowników o zdarzeniu. Ale jeszcze coś: będziemy skazani na powolną jazdę.
— Tak. Lady i adwokat będą nam kulą u nogi.
— Po pierwsze, nie będziemy mogli pośpieszyć Nijorom z pomocą, po wtóre, nie zdołamy umknąć przed Mogollonami, którzy rzucą się za nami ławą. Czy mój brat myśli, że jeńcom się co złego stanie pod nieobecność wojowników?
— Nie. Lękać się o nich należy dopiero po powrocie Meltona.
— A więc mogą pozostać. Są tu bezpieczniejsi, niż gdybyśmy się mieli wlec z nimi i opędzać przeważnej liczbie wrogów. Jedziemy do Nijorów, aby ostrzec i wspierać. Jeśli Mogollonowie klęskę poniosą zmusimy ich, aby wydali nam nietylko lady i adwokata, ale także Meltona.
— Dobrze! Kiedyż jedziemy?
— Kiedy Melton odejdzie ze swym oddziałem. Gdybyśmy już teraz pojechali, to, dążąc za nami, odkryłby nasz ślad.
— Czy nie możemy obrać innej drogi?
— Tak, ale czy nie lepiej jest zostać, dopóki nie przekonamy się, że Melton istotnie wyruszył?
— Nie. Jestem święcie przekonany, że się tak stanie, jak zapowiedział. Skoro wyruszymy po nich, będziemy musieli dreptać im po piętach i marudzić, gdyż nie będą jechali tak szybko, jak my powinniśmy, o ile mamy zawczasu ostrzec Nijorów. Wszak po drodze muszą się za nami rozglądać. Proponuję więc, albo natychmiast opuścić to miejsce, albo zostać tutaj i odbić jeńców.
— Mój brat Old Shatterhand ma słuszność. Co powie mój brat Emery?
— Natychmiast jechać! — oświadczył Englishman. — Pieniądze już mamy; teraz musimy bezwarunkowo schwytać kochanego Jonatana. Jeńcom nic złego się nie stanie. Jeśli zwyciężą Nijorowie, zmusimy Mogollonów do wydania jeńców, a jeśli walka przyjmie niepożądany obrót, to w każdym razie możemy się tutaj przekraść, aby dokonać tego, czego teraz zaniechamy.
Zapytaliśmy również Dunkera, raczej z uprzejmości, niż dla zasiągnięcia rady. Nie mogliśmy mu zawierzyć decydującego głosu. Zgodził się z nami, ale wyskoczył jak Filip z konopi:
— Musimy się strzec czerwonych, których wysłano w pościgu za mną.
— Czyż nie wrócili już do obozu? — zapytał Emery.
— Nie wiem na pewno, ale raczej powiedziałbym, że nie. Ścigali mnie, póki było jasno. U źródła, gdzieśmy się spotkali, zauważą, że natknąłem się na kilku jeźdźców, poczem wróciłem wraz z nimi do Białej Skały. Z taką wieścią przyjadą do obozu. Można sobie wyobrazić, jaki podniosą alarm.
— Nie przyjadą z taką wieścią — wtrąciłem. — Miarkuj pan to sobie, master Dunker. Od kwadransa wieje silny wiatr; z góry zaczyna kropić. Trzeba dodać, że już się ściemniało, kiedyśmy opuścili źródło. Prześladowcy pana nie byli tam jeszcze. Noc zapadła, zanim mogli nadejść. Aby nie zgubić pańskiego tropu, musieli się tam zatrzymać, gdzie ich noc zastała; gdyby, mimo to, pojechali do źródła, bądź w przypuszczeniu, że tam pana schwytają, bądź poto, aby napoić konie, to już nie zdołają rozpoznać naszych śladów. Ognia nie mieli przy sobie, czy też nie zapalali. Nie mówię o tem, że koń, na którym pan umknął, jest najlepszy i najśmiglejszy, jak przypuszczam, a zatem sami rozumieją, że nie zdołają pana doścignąć. Zachodzą dwie możliwości: albo zawrócili z drogi i znajdują się już w obozie, zaniechawszy pościgu, albo zatrzymali się na pańskim tropie, ale nadaremnie, gdyż, zanim dzień nastanie, deszcz, który pada coraz gwałtowniej, zatrze i zmyje wszelkie ślady.
Well, bardzo słusznie, sir!
— Sądzę więc, że nie trzeba zwracać na nich uwagi.
— Jest tak, jak rzekł Old Shatterhand, — potwierdził Winnetou. — Za kwadrans spadnie ulewa. Znikną również ślady, które po nas zostały. Dosiądźmy koni!
— Czy Winnetou potrafi tak nas prowadzić, aby Mogollonowie nie deptali nam po piętach?
— Tak. Oni pojadą drogą, którą przebyliśmy wczoraj do źródła. Jeśli skręcimy nieco na prawo, to nas nie wytropią.
Znaczyło to, że mamy jechać równolegle do drogi Mogollonów. Tak się też stało. Mogła być druga w nocy, kiedyśmy opuścili miejscowość, w której doznałem ciekawej przygody pływackiej. Jazda stawała się dosyć nieprzyjemna, gdyż wiatr wzmagał się, a deszcz padał tak ulewny, że już po krótkim czasie nie zostało na nas suchej nitki. Dunkerowi i mnie było to obojętne: już i tak poprzednio przemokliśmy do skóry, głębiej zaś deszcz nie mógł docierać. — — —





  1. Mroczna Dolina.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.