Obrona niedorzeczności, pokory, romansu brukowego i innych rzeczy wzgardzonych/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Keith Chesterton
Tytuł Obrona niedorzeczności, pokory, romansu brukowego i innych rzeczy wzgardzonych
Wydawca Towarzystwo wyd. „RÓJ“
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Baczyński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


G. K. CHESTERTON
OBRONA
NIEDORZECZNOŚCI
POKORY
ROMANSU BRUKOWEGO
I
INNYCH RZECZY
WZGARDZONYCH
1927
TOWARZYSTWO WYD. J“
WARSZAWA



ODBITO 2.000 EGZEMPLARZY
W DRUKARNI LITERACKIEJ
W WARSZAWIE
NOWY ŚWIAT 22
Tel. 281-88
Z oryginału angielskiego z upoważnienia autora przełożył
STANISŁAW BACZYŃSKI
Przekłady nieuprawnione będą ścigane sądownie






PRZEDMOWA TŁUMACZA

W duszach współczesnych zamiera kult piękna i miłości. Człowiek dzisiejszy traci z oczu ziemię, nieba jeszcze nie dosięga. Sprawdza się tu odwieczna mądrość ludów wszelkich ras i religij, że przez przyrodę i byt ziemski wiedzie jedyna droga do nieskończonej szczęśliwości raju. Związek bowiem istoty ludzkiej z ziemią nie jest przekleństwem, ale błogosławionym szlakiem radosnej pełni życia, dokonania przeznaczeń naturalnych człowieka.
Prawdy to stare, ale treść ich zawsze na nowo dusze pokoleń niepokoi. Oderwany od nich duch błądzi między błękitem nieba a wielobarwnym oceanem urody ziemi. W położeniu takiem jest dusza współczesnego inteligenta.
Porwany tętnem cywilizacji zatraca on poczucie piękna kształtów ziemskich, widzi na niebie w dzień tylko szaro-siną barwę, a w nocy świecące punkty gwiazd, pozbawione uroku i poezji, którą posiadały niegdyś dla oczu człowieka pierwotnego. Potęga duszy czującej i uroda życia maleje w prostym stosunku do rozwoju cywilizacji, nie przez ubóstwo nowoczesnego bytu, lecz wskutek postępowego zanikania poezji w duszach tych, którzy byli jej dziedzicami z tradycji i powołania w ciągu wieków. Nie winna temu wspaniała cywilizacja, dająca poecie równie bogaty materjał jak wszelkie inne zjawisko, lecz dusza, która ugięła kolana przed bałwanem tej cywilizacji, przed konwenansem.
W miarę wzrostu szablonów, zwanych kulturą nowoczesną, zanika zdolność rozumienia świata poza kategorjami banalnemi i konwencjonalnem pojęciem piękna. Wszystko niepowszednie, samorzutne, żywiołowe staje się przez kontrast w takiej atmosferze — brzydotą. Wszelka poezja, płynąca z odwiecznych dążeń ducha do niezwykłości i szlachetnego gestu, zasycha w zielniku herboryzujących dziejopisów, Piękno bowiem wyraża się dziś nie przez sugestywną moc życia, ale przez nałóg lub frazes.
Inteligent dzisiejszy zapomniał o wzniosłości, nazwał ją patosem, stracił miarę wielkiego gestu, ośmieszył go jako pretensjonalność, odwykł od silnych wzruszeń, nazwał je przeczuleniem — słowem, każdą niemal, istotnie cenną, wynikającą z ludzkiej przyrody właściwość określił mianem pogardliwem lub ironicznem, wywyższył się ponad bezpośredniość, ugrzęznął w spokoju, w kwietyźmie duchowym i nazwał to kulturą.
W powszechnej pogardzie dla żywiołu zabrakło wprost miejsca na wielkoduszność, pozostała formalistyka, wyblakła, jak oblicze młodzieńca „z dobrego domu“. Obawa ruchu, konserwatyzm pozorów obok skrzętnej ekonomji fantazji tkwi pod powłoką arystokratyzmu warstwy, monopolizującej dziś prawo do kultury. Sprowadzenie tajemnicy życia do systemu, pozbawiło je już w zaraniu organów poezji: zdrowej ciekawości i entuzjazmu. Stąd też pogarda dla tłumu, dla mas ludowych, dla odwiecznego źródła postępu i nowości. Poniża się je zamiast kochać, pogardza zamiast wyszlachetniać. Dusza pospólstwa miast pociągać przeraża nas niecierpliwością swej zachłannej wyobraźni, razi zawiędłe w gabinetach duszyczki, zwietrzałą w bezruchu arystokrację. Lecz niewiadomo, czy z tej masy, której odmawiany wszelkich wartości, poza fizyczną siłą i złym instyktem, nie wyjdzie jak ongiś nowy prorok. Podobnie jak cieśla z Nazaretu odda on klucze przyszłości pogardzonym tłumom i powtórzy słowa wiecznie żywe: „Błogosławieni poniżeni, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie.“
Przeciętnemu czytelnikowi naszemu książka Chestertona, obrońcy pogardzanych mas, może się wydać paradoksem, podobnie jak niegdyś Wilde’a „Djalogi o sztuce“. Dziedziczne obciążenie kategorjami nałogowemi, kulturą pozorów, nie pozwoli może dojrzeć tu prostoty i szczerego do życia stosunku, konwenans nie uzna swego przeciwieństwa, pozór uśmiechnie się z ironją na widok prawdy. Lecz w oświetleniu pozorów każda prawda musi wydać się paradoksem, każda rzecz nowa sensacją. To też sama dążność Chestertona do szukania poezji nowoczesnej w duszy tłumu wydać się musi paradoksem. W życiu jednak paradoksów niema, chyba podczas spirytystycznych seansów, istnieją one tylko w literaturze. Książka zaś Chestertona jest dziełem życia. „Obrona rzeczy wzgardzonych“ jest manifestem przyszłości raczej, niż literacko-adwokackiem roztrząsaniem kontrastów współczesnego życia. Nie walczy Chesterton mieczem, lecz miłością. Zwietrzałe bałwany rozsypują się same w jego łagodnej dłoni. Jest on optymistą rewolucyjnym wielkiego stylu, gdyż kocha człowieka, jak przyrodę, za pracę i namiętność, za miłość i nienawiść, za wiarę i twórczy żywioł. Zwalcza w nim tylko jedno: obojętność. Świat jego pełen jest mądrej pogody i nieogarnionej poezji kosmosu. W tem znaczeniu jest Chesterton poetą, jednym z nielicznych, którym objawiła się prawda życia, nie w sferze złudzeń ale w rzeczywistości codziennej, w wiekuistym ruchu wyobraźni najnędzniejszych nawet parjasów ludzkich, w oceanie i przydrożnej kałuży.
Na nic zda się bowiem wykrętna mądrość sofistów, gdy życie staje się cudem.

S. B.
WSTĘP

Na rozdali wzgórzystych okolic, podobnych do płaszczyzny wyżartej liszajem — lub do wiszarów, które przeczą zda się samej możliwości istnienia równin, nie pozwalając zapomnieć o stromej powierzchni naszej planety — w krainach takich spotykamy nieraz całe doliny, pełne skał rozlicznych i głazów tak potężnych, że wydają się resztkami strzaskanych gór. Całość dałaby się tu porównać do nieudanej i zarzuconej próby stworzenia. Trudno wprost uwierzyć nieraz, że pomiot ten kosmiczny nie jest dziełem rąk ludzkich. Najdogodniejszem jednak i najwłaściwszem wytłómaczeniem byłaby myśl, że okolica taka stanowiła widownię jakiejś walki gigantów. W duszy mojej zaś krajobraz ów kojarzy się z nieodpartą i natarczywą, całkiem instynktowną ideą, iż miejsce to było świadkiem sceny kamienowania jakiegoś przedhistorycznego proroka, proroka potężniejszego od wieszczów późniejszych o tyle, o ile głazy są większe cd krzemyków. Wyrzekł on zaledwie słów kilka, które wydały się światu tak potworne i straszliwe, że pogrzebał go w kamiennej dziczy. Okolica ta stanowi tedy pomnik odwiecznej pratrwogi.
Ulegając dalej temu kaprysowi wyobraźni, z trudnością jedynie zdołalibyśmy przedstawić sobie ów dziki obraz wszechświata, który tę scenę prześladowania wywołał, zrozumieć znaczenie straszliwe samego czynu, oraz myśl niespodziewaną, której te groźne skały są grobowcem. Albowiem bluźnierstwa wyświechtały się zupełnie w czasach dzisiejszych. Pesymizm stał się dziś tem, czem był zresztą oddawna, mówiąc otwarcie bardziej komunałem, niż pobożnością. Bezbożność zaś jest dziś czemś więcej niż afektacją — równa się obojętności. Wyklinanie Boga należy do I-go, kursu elementarnego poezji podlejszego rzędu. Nie dla tak dziecinnej zapewne sprawy ukamienowano w zaraniu dziejów naszego domniemanego proroka. Zważywszy zaś tę okoliczność na nieomylnej szali wyobraźni i przekonawszy się do czego jest zdolna ludzkość dla własnej uciechy, dojdziemy do wniosku, że prorok nasz ukamienowany został za twierdzenie, iż trawa jest zielona, a ptaki śpiewają na wiosnę; albowiem posłannictwem wszystkich proroków od początku świata jest nietyle ukazywanie nieba i piekła, ile raczej zwracanie uwagi człowieka ku ziemi.
Religja przeto musiała zdobyć najdłuższą i najcudowniejszą z lunet — lunetę, za pomocą której można oglądać gwiazdę przez nas samych zamieszkaną. Dla oczu bowiem i rozumu przeciętnego człowieka świat nasz jest zaginiony tak samo, jak raj i, zatopiony, jak Atlantyda. Dziwaczne prawo przenika odwieczne dzieje ludzkie — oto człowiek dąży usilnie do poniżenia samego siebie, swego otoczenia i jego szczęścia. Wielkim grzechem ludzkości, znamiennym już w upadku Adama jest dążenie nie do potęgi, ale do niezwykle ohydnego upodlenia.
Jestto upadek wielki, upadek, który każe zapominać rybie o morzu, wołom o łące, kupcowi o mieście — każdemu o własnem środowisku, zaś w najpełniejszem i najgłębszem znaczeniu każe zapominać o sobie. Właściwy upadek Adama i katastrofa ducha tu właśnie się kryje. I rzecz znamienna: mężowie natchnieni, jak jenerał Gordon, poświęcali wiele czasu dokładnemu oznaczeniu miejsca ogrodu edeńskiego. Najprawdopodobniej zaś przebywamy do tej pory w Edenie. Tylko oczy nasze się zmieniły.
Pesymista uchodził zazwyczaj za buntownika. Nie jest to prawda. Po pierwsze, do wytrwania w buncie potrzeba pewnej pogardy ducha, po drugie, pesymizm odwoływa się do naszych stron najsłabszych a działalność pesymisty równa się hałaśliwej pracy szynkarza. Rzetelnym buntownikiem jest tylko optymista, który żyje i ginie przeważnie w zabójczym i wątpliwym trudzie przekonywania innych o własnej ich dobroci. Po stokroć razy udowodniono, że chcąc podjudzić i doprowadzić lud do zupełnego zdziczenia trzeba głosić, iż wszyscy jesteśmy dziećmi Boga. Jezus Chrystus, o ile wiemy, został ukrzyżowany nie za to, co twierdził o Bogu, lecz za karę; głosił bowiem jakoby człowiek mógł w trzech dniach świątynię zburzyć i odbudować. Od Izajasza do Shelley‘a wszyscy wielcy rewolucjoniści byli optymistami. Byli oni niezadowoleni nie z ułomności bytu, ale z ludzkiego lenistwa w odkrywaniu dobrych stron tego bytu. Ukamienowany prorok nasz nie był przeto warchołem i kłótnikiem. Był on poprostu odtrąconym kochankiem. Cierpiał wskutek poświęcenia się sprawom ludzkim bez wzajemności.
Coraz wyraźniej okazuje się, że światu grozi ciągłe niebezpieczeństwo fałszywego pojmowania. A że nie jest to myśl ciemna i dziwaczna, dowiodą przykłady. Dwa bezwzględnie podstawowe określenia „dobry“ i „zły“, wyrazy dwu istotnych, niedostępnych tłumaczeniu wzruszeń, są stale używane nieodpowiednio. Rzeczy złych nie nazwie dobremi ten, kto ich spróbuje, ale rzeczy dobre w powszechnym sądzie ludzkim nazywa się często złemi.
Pozwólcie mi to wyjaśnić! Pewne sprawy, jak wiadomo, są złe n. p. ból zębów, i nikt nawet warjat nie nazwie ich czemś dobrem; lecz nóż, który kiepsko kraje nazywamy złym, co jest nieprawdą. Jest on tylko nie tak dobry, jak inne noże, do których ludzie przywykli. Nóż nie może być zły, chyba wówczas, gdy rozmyślnie i sprawnie zostaje wbity w czyjeś plecy. Najpodlejszy i najbardziej tępy nóż, łamiący ołówek miast go zaostrzyć, stanowi rzecz dobrą, o ile tylko jest nożem. W epoce kamiennej byłby on cudem. To zaś, co nazywamy nożem złym, jest tylko nożem dla nas niedość dobrym; zły kapelusz dla nas jest zamało dobry, zła cywilizacja jest cywilizacją dobrą, ale niedostatecznie dobrą dla nas. Lubimy nazywać obszar dziejów ludzkich złem, ponieważ sami jesteśmy lepsi. Jest to jednak zasada błędna, gdyż kość słoniowa nie może być coprawda tak biała jak śnieg, ale nawet cały ląd arktyczny nie zdoła jej poczernić. Jasnem staje się tedy, że ludzkość trudni się stale określeniem jako złych wszystkich rzeczy, które były niegdyś dostatecznie dobre, aby udoskonalić inne. Słowem lubi spychać drabinę, po której sama się wspięła. W związku z tem przychodzi mi na myśl, że postęp mógłby być czemś innem, niż ciągłem ojcobójstwem; dlatego przeszukałem śmietniki ludzkości i znalazłem w każdym z nich skarby. Odkryłem prawdę, że ludzkość nie przypadkowo, ale planowo, od wieków zajęta jest wrzucaniem złota do rynsztoków i djamentów do morza. Przekonałem się, że każdy człowiek jest skłonny do nazywania n. p. zielonego liścia o wiele mniej zielonym, zaś śniegu na Boże Narodzenie o wiele mniej białym, niż to jest w istocie; i dlatego wmówiłem w siebie, że głównem powołaniem nawet najmądrzejszej jednostki jest obrona. Zrozumiałem potrzebę obrońcy zwłaszcza w chwili, gdy mieszkańcy świata pogardzają światem; a rzecznik obrony nie byłby zapewne na miejscu niewłaściwem w tych dniach straszliwych, gdy słońce zaćmiło się nad Kalwarją i Syn Człowieczy został przez ludzi odepchnięty.

G. K. Chesterton


OBRONA ROMANSU BRUKOWEGO
Nasz stosunek do literatury popularnej, zwanej pospolicie wulgarną, świadczy najwymowniej, jak dalece niedoceniamy życia codziennego. Chłopięca książka z przygodami może bowiem nie dorastać do wymagań literackich, ba! stawianie ich jej byłoby tak samo dziwaczne, jak żądanie od powieści współczesnej wiadomości z chemji, astronomji lub nauk ekonomicznych; zresztą książka tego typu nie ma zazwyczaj nic wulgarnego w sobie, odwrotnie jest ogniskiem skupienia dla niezliczonych i płomiennych wyobraźni.

Ludzie wykształceni nie mieli dawniej nawet pojęcia o literaturze popularnej. Skutkiem tego nie dochodziło do jej lekceważenia. Coś, czego nie znam, coś całkowicie obojętnego nie daje mi powodu do wywyższania się. Dlatego też nikt do tej pory nie kroczy dumnie ulicami i nie podkręca z zadowoleniem wąsa, myśląc o swej wyższości nad jakimś gatunkiem ryb głębinowych. Z podobnego oddalenia patrzył również dawniejszy świat wykształcony na literaturę popularną.
Dziś zasada ta uległa zmianie. Gardzimy coprawda literaturą wulgarną podobnie jak czyniono to dawniej, ale już jej nie ignorujemy. Przejęliśmy się bowiem badaniem trywjalności do tego stopnia, że aż grozi nam strywjalizowanie; w głębi zaś czyha straszliwe prawo Kirki, które nie dozwala duszy, zniżającej się dla wiedzy, wznieść się napowrót do wyżyn pierwotnych. Żaden rodzaj wydawnictw popularnych nie wywołał tak śmiesznej przesady i tylu nieporozumień, co najgorszego typu literatura chłopięca. Rodzaj ów istniał prawdopodobnie zawsze, istnieć musiał. Nie ma on potrzeby pretendować do miana literatury dobrej, podobnie jak jego czytelnicy nie mają pretensji w swych codziennych gawędach do wielkiego talentu oratorskiego lub też uważania swoich izb i klas za arcydzieła budownictwa. Niemniej jednak muszą oni mówić, mieszkać nadal w swych domach i mieć własną lekturę. Zwyczajna potrzeba jakiegoś świata idealnego, w którym zmyślone postaci mogłyby bez przeszkód działać, wrosła głębiej i starsza jest, a przytem nierównie ważniejsza, od wszelkich reguł sztuki. Każdy z nas w dziecięctwie powoływał do życia takie niewidzialne dramatis personae ale niańkom naszym ani przyszło do głowy poprawianie tych kompozycyj w zestawieniu z dziełami Balzaka.
Na Wschodzie zawodowy bajarz wędruje z Dywanikiem od wsi do wsi; pragnąłbym, aby ktoś u nas w kraju, zdobył się na odwagę i rozpostarłszy taki dywanik w Warszawie lub Krakowie zasiadł na nim. A jednak opowiadania takiego bajarza dałyby się z trudnością ocenić według wysokiej literackiej miary.
Literatura i bajanie to dwie rzeczy różne. Literatura jest zbytkiem, bajanie koniecznością. Dzieło sztuki nie może być za krótkie, gdyż na jego zwartości polega jego wartość. Bajdy natomiast nie mogą być nigdy za długie, gdyż z żalem oczekujemy zawsze ich bliskiego zakończenia; gdy artysta dąży do coraz większej treściwości, wszystkich naprawdę romantycznych gawędziarzy cechuje wielka rozlewność.
Rozstrzygając te zagadnienia, zamiast wyjść z założeń najprostszych, iż chłopcy z ludu oddawna pochłaniają literaturę romantyczną, a dopiero w następstwie troszczyć się o ich uzdrowienie, zaczynamy od potępienia w czambuł całej literatury tego pokroju — przyczem zadziwia nas i oburza obojętność uliczników dla „Pokrewieństw z wyboru“ lub „Budowniczego Solnessa“. Jest to zwłaszcza cechą sądowników, którzy kładą większość zbrodni wielkomiejskich na karb szkodliwej lektury. Gdy ulicznik-włóczęga skradnie jabłko, zaraz dowodzi się, że wiedzę o smaku jabłek zdobył on z niezdrowych książek. Ba! sami chłopcy w momentach skruchy, powołują się często na czytane straszne historje, co zresztą w ich sferze, obdarzonej pewnym humorem, nie jest niespodzianką. Większość jednak ludzi żywi głębokie przekonanie, iż ulicznicy czerpią główne pobudki do swych czynów z drukowanych książek.
To oskarżenie, tak chętnie wysuwane przez sądowników, nie dotyczy wcale literackiej nędzy wspomnianych utworów. Drukowanie źle napisanych książek nie stanowi zbrodni. W przeciwnym razie wielu stylistów siedziałoby w więzieniu. Wychodzi się natomiast z założenia, iż cała literatura uliczna jest marna, zbrodnicza, schlebia najniższym instynktom i okrucieństwu.
Doświadczenia moje, zdobyte w najbardziej zaczytanych bibljotekach najuboższych dzielnic miasta, są takie: cała literatura wulgarna chłopców składa się z licznych podróży i przygód bez związku, gdyż niema w niej żadnych namiętności i charakterów. Wszystko obraca się dokoła lokalnych i zapożyczonych typów: średniowiecznego rycerza, pojedynkowicza z 18 wieku i współczesnego wychodźcy, poszukiwacza szczęścia w kopalniach złota Kalifornji.
Jest coprawda pośród tych historyj mnogość opowieści z życia zbójców, zbiegów, piratów, opowiadań, oświetlających romantycznie złodziei i morderców. Lecz cóż innego czynią romanse Walter Scotta lub Byrona „Korsarz“, albo też wiele innych dzieł, rozdawanych, jako „nagrody“ czy upominki gwiazdkowe? Nikomu nie przyjdzie na myśl, że „Zbójcy“ Schillera lub „Bielecki“ Słowackiego, mogłyby skłonić jakiegoś chłopca do dzikich wybryków. Godzimy się w naszej sferze na czytanie przez młodzież przygód romantycznych nie dlatego, że są bliskie jej życiu, lecz dlatego, że są od niego dalekie. W ten sposób możnaby również sądzić, że jakiekolwiek przyczyny skłaniają uliczników do czytania Nick Cartera i t. p. nie płyną one z faktu, iż lektura ta tryska krwią ich przyjaciół i krewnych. W tym i temu podobnych wypadkach mijamy się zupełnie z właściwym punktem widzenia, mówiąc o „niższych warstwach“, przyczem mamy na myśli całą ludzkość oprócz siebie samych. Trywjalna skłonność romantyczna nie jest wyłącznością plebejską; jest ona poprostu ludzka. Patrzymy na cały kram pewnego rodzaju książek, jak na chorobliwą potworność, gdy stanowi on tylko głupią, zdrową właściwość człowieczą. Ludzie przeciętni będą zawsze ciążyli do sentymentalizmu; każdy z nich pełen uczucia, pozbawiony doskonalszych środków jego wyrażania, musi być sentymentalny. Niema przeto w tych popularnych utworach elementów zła. Wyrażają one tylko heroiczne lub sangwiniczne komunały, na których wspiera się cywilizacja, gdyż tyle przynajmniej wiadomo, że cywilizacja stoi na komunałach, w przeciwnym bowiem razie nie posiadałaby wcale fundamentów. Jakież bezpieczeństwo zapewniałaby obywatelom społeczność, traktująca ustawę sterników państwa, uważającą mord za zbrodnię, jak świetny i oryginalny paradoks? Gdyby autorzy i wydawcy sensacyjnych romansów wzięli pod kuratelę sfery oświecone i zaczęli konfiskować nasze powieści, nam zaś dawać radę, abyśmy zaczęli lepszy tryb życia, patrzylibyśmy na to krzywo. A jednak mieliby oni do tego większe prawo, ponieważ przy całej swej głupocie są ludźmi normalnymi, my zaś jesteśmy nienormalni, a literatura najnowsza warstw oświeconych właśnie, nie niższych, stanowi czynnik jawnie i agresywnie zbrodniczy. We wszystkich naszych salonach leżą książki, szerzące pesymizm i bezwstyd, książki, przed którymi zadrżałby wielkoduszny ulicznik. Gdyby obdarty handlarz zechciał trzymać w swym kramiku książki, propagujące samobójstwo i bigamję, policja skonfiskowałaby mu cały nakład. Albowiem rzeczy te znosi się tylko jako artykuł zbytku. Ze złośliwością i naigrawaniem dowodzimy ulicznikom ich niemoralności. Potępiamy literaturę sensacyjną za to, że pobudza jakoby lud do rabunku własności bogaczy, a równocześnie sami szerzymy pogląd, iż własność jest grabieżą. Obwiniamy (zgoła bez podstaw) książki niemoralne, a interesujemy się systemami filozoficznemi, które apoteozują wszelkie nadużycia; przypisujemy książkom częste wypadki samobójstw młodzieży, zastanawiając się równocześnie, czy życie jest cokolwiek warte. Tak, my właśnie stanowimy chorobliwe wyjątki, zasługujące na miano zbrodniarzy. Ale niech to nas tylko pocieszy. Olbrzymia większość ludzkości wraz z bezużytecznemi książkami i słowami nie zwątpiła nigdy i nigdy nie wahała się twierdzić, że odwaga jest czemś wspaniałem, wierność czemś szlachetnem i, że bronić należy uciśnionych kobiet, zaś wrogów zwyciężonych oszczędzać. Mimo to istnieje wielu ludzi wykolejonych, którzy wątpią o rzeczach tak zwyczajnych, podobnie jak istnieje wielu ludzi, uważających się za prezydenta państwa lub króla Edwarda; przypuszczam, że obie te kategorje mogą żywić bardzo interesujące poglądy. Normalnie jednak ze zwykłych, przesadnych romansów rynsztokowych płynie zdrowszy i lepszy morał, niż z błyskotliwych paradoksów etycznych, zmieniających się w świecie wytwornym tak łatwo jak moda. Zastrzelenie „wytrawnego złoczyńcy“ dowodzi dość prymitywnej moralności, ale z pewnością ma większą wartość, niż tendencje niektórych koncepcyj etycznych współczesnych, od książek d’Anunzia począwszy. Dopóki świeża warstwa popularnej romantyki pozostanie nietknięta przez nędzną kulturę, dopóty nie stanie się niemoralną. Stoi ona na uboczu życia. Biedacy, niewolnicy, uginający się w rzeczywistości pod ciężarem bytu, bywają często szaleni, dzicy i okrutni, ale nigdy nie są pozbawieni nadziei, ponieważ to jest przywilejem tylko ludzi wykształconych, podobnie jak dobre cygara. Literatura popularna zaś, ze swemi „piorunami i krwią“ zostanie zawsze rzeczą tak naturalną, jak pioruny na niebie i krew w żyłach ludzkich.




OBRONA NIEDORZECZNOŚCI
Od wieków istnieją dwa sposoby patrzenia na ten nasz świat mierzchnący; mrok ów można uważać na zmierzch lub świtanie; we wszystkiem aż do żołędzi widzimy pierwowzór lub następstwo. Bywają chwile, gdy dech nam zapiera nietyle ogrom zła, co ilość dobroci ludzkiej, i uznajemy w sobie dziedzictwo potężnych bohaterskich czynów. To znów wydaje się nam wszystko, jakby dopiero w zalążku, gwiazdy wiekuiste są iskrami dziecięcego fajerwerku, a świat cały wygląda tak młodo i świeżo, iż nawet śnieżne włosy starców, mówiąc językiem biblji, są jak kwiaty migdału lub głóg na wiosnę. Godzimy się wszyscy na zbawienność uznania w sobie dziedziców wszechczasu. Mniej popularny, lecz równie ważny, jest pogląd, iż zbawienna może być wiara nietylko w rolę potomka ale i prarodzica; dobrze to czasem zastanowić się, czy też naprawdę jesteśmy bohaterami i snuć wzniosłe refleksje, czy nie jest się tylko mitem słonecznym.

Bezpośredniość i nagłość, oto co we wszystkich epokach świadczy najdobitniej o wiecznej dziecięcości świata i, gdyby mnie pytano o dowody na młodzieńczość żądną przygód 19 wieku — to mimo całego szacunku dla jego zdobyczy naukowych i filozoficznych — wskazałbym popularne wierszydła i literaturę niedorzeczną. Jest coprawda faktem, iż najwięksi pisarze wszelkich czasów, jak Arystofanes, Rabelais i Heine — pisali niedorzeczności, ale głupstwo ich było innego pokroju, miało charakter satyry, było symboliczne i stanowiło coś w rodzaju pląsów dookoła prawdy. Instynkt satyryka, który widzi typową cechę człowieka w wąsach Naczelnika Państwa i wydłuża je celowo, różni się od instynktu błazna, wyobrażającego sobie, jak te wąsy wyglądałyby np. na twarzy arcybiskupa, gdyby tam nagle wyrosły. Traktowanie niedorzeczności, jako odrębnego rodzaju literackiego (rzekłbym swoiste pojmowanie) byłoby zgoła bezpodstawne, gdyby stanowiło tylko kaprys estetyczny. Nigdy potężny twór artystyczny nie wykwitnął z czystej sztuki podobnie, jak rzecz nawet najbardziej rozumna z czystego rozumu. Każdy rozkwit estetyczny wyrasta z bogatej gleby etycznej. Zasada l‘art pour l‘art jest dobra wówczas tylko, gdy pragnie zaznaczyć istotną różnicę między ziemią a drzewem, które tkwi w tej ziemi korzeniami; zła jest, gdy usiłuje twierdzić, że drzewo mogłoby rosnąć równie dobrze, gdyby korzenie jego wisiały w powietrzu. Wszelka literatura potężna była pierwotnie alegoryczna — alegoryczna dla pewnego określonego na świat poglądu. Iliada tylko dlatego jest wielka, ponieważ życie całe stanowi w niej bitwę, Odyssea, gdyż życie w niej jest wędrówką. Pewni ludzie stoją wobec życia w postawie, którą możnaby nazwać uduchowioną, życiu innych odpowiadałoby natomiast określenie: „Sen nocy letniej“. Nawet najtrywjalniejsze dramaty i historje kryminalne mogą być pożyteczne, gdy zawierają coś z draźniącego smaku niezwykłych możliwości, coś ze zdrowej trwogi, która ogarnia nas w nocy na pustych drogach. Jeśli przeto niedorzeczność ma być treścią literatury przyszłości, musi ona zdobyć własny pogląd na Kosmos, a świat cały powinienby stać się nietylko tragiczny, romantyczny i religijny, ale także niedorzeczny. Teraz dopiero wierzę w skojarzenie się niedorzeczności z całokształtem pojmowania rzeczy. Religja, budząc w ludziach podziw dla cudów stworzenia, nie zauważyła przez setki lat, że coś wyłącznie zmysłowego nie może stać się rzeczą całkowicie cudowną. Drzewo nie wywoła w nas specjalnego zdumienia, dopóki nie ujrzymy w niem jego istoty ponadzmysłowej. I dopiero dostrzegłszy w niem tajemną falę życia uczuwamy trwogę przed opiekunem lasu. Wszelka rzecz posiada w istocie dwie strony, jak księżyc patron niedorzeczności. W ptaku można widzieć kwiat oderwany od łodygi, w człowieku czworonoga „żebrzącego“ na dwu łapach, na dom patrzeć można jak na olbrzymi, chroniący nas od słońca kapelusz, na krzesło jak na aparat z czterema nogami dla kaleki o dwu tylko nogach.
Oto strona rzeczy odwrotna, wiodąca nas drogą najpewniejszą do cudów ducha. Znamienne jest, że w największem poetyckiem dziele religijnem na bezbożnika działa nie myśl o świecie, jako uporządkowanym systemie Stworzyciela, lecz sam obraz potwornej, zagadkowej bezmyślności tego świata. O Panie! zesłałeś „deszcz na ziemię, na której nikt nie mieszka i na pustynię, gdzie niemasz człowieka“. Ów naiwny podziw dla układu życia i jego tajemniczej niezależności od naszych przesłanek intelektualnych i trywjalnych definicyj stanowi źródło spirytystyczne i podstawę niedorzeczności. Niedorzeczność i wiara (tak sprzeczne) to dwa najdobitniejsze dowody na zasadę, że poznanie istoty rzeczy zapomocą syllogizmu jest tak samo niemożliwe, jak złapanie wieloryba na wędkę. Dobra dusza, która, pragnąc zbadać tylko logiczną stronę rzeczy, doszła do wniosku, że wiara jest niedorzecznością, sama nie wie, jak trafnie sądziła; z czasem przekona się może, iż niedorzeczność jest wiarą.




OBRONA PLANET
Uwagę moją przed laty zajęła książka p. t. „Terra Firma: Ziemia nie jest planetą“. Autorem jej był niejaki Dr. W. Scott, cytujący z całą powagą zdania szeregu zupełnie nieznanych, lecz zapewne bardzo ważnych osobistości; n. p. pewien pan Beack z Southsea twierdzi, jakoby ziemia była płaska; możliwe, że jest ona taka w Southsea. Nie chcę przytaczać tu szczegółowych argumentów p. Scotta. Możnaby bowiem udowodnić równie dobrze płaskość ziemi, jak jej kształt trójboczny. Stawiam słaby tylko opór, słysząc twierdzenie, że jeśliby ziemia była kulą, koty nie miałyby czterech nóg. Ale wobec twierdzenia, że gdyby ziemia była kulą, koty musiałyby posiadać pięć nóg, składam broń. Jak zaznaczyłem, wartość naukowa tej teorji wcale mnie nie zajmuje. Interesuję się różnicą między ziemią płaską a kulistą tylko w odniesieniu do sztuki i wyobraźni. Dziwnym trafem bowiem, żaden z nas nie stosuje teorji Kopernika w patrzeniu na rzeczy. Rozum przekonał nas, że mieszkamy na niepozornej, prowincjonalnej planecie, mimoto jednak nie czujemy się wcale ludźmi z prowincji. Podobnie: wielu mężów nauki zwalczało w biblji niezgodność jej z prawdziwym systemem astronomicznym; ortodoksom natomiast mógłby posłużyć argument niezawodny, że gdyby nawet ta zgodność istniała, nie mogłaby nigdy nikogo przekonać.

Jeden wiersz lub jedno opowiadanie przeniknięte ideą kopernikowską, stałoby się prawdziwą zmorą. Bo czyż można wyobrazić sobie krajobraz górski, w ciszy uroczystej, i proroka w zachwyceniu, porwanych równocześnie jak kółko z najwyższą szybkością w ruch wirowy? Czyż można wystawić sobie potężnego władcę, który podczas ogłaszania ważnych ustaw ma świadomość, że sterczy równocześnie w pustej przestrzeni głową na dół? Dałaby się tu stworzyć bajka niesamowita o człowieku przeklętym, obdarzonym okiem Kopernika, który widziałby ludzkość w takim ruchu, jak pędzone siłą magnesu żelazne opiłki. Cóżby to był za obraz nadzwyczajny: mowa o wspaniałości i boskości człowieka, wiszącego na podeszwach u powierzchni planety? Albowiem mimo wstrętu Pana Scotta do newtońskiej astronomji, do jej niezgodności z biblją, cały ów rozdźwięk daje doskonały przykład różnicy między duchem a literą. Litera Starego Testamentu stoi w sprzeczności coprawda z teorją systemu słonecznego, duchowo jednak jest jej bardzo bliska. Autorzy Genezis nie znali nauki o ciążeniu, co jest rzeczą tak prostą jak to, że nie mieli parasolów. Mimo to w teorji grawitacji skrywa się dziwnie biblijny pierwiastek — pierwiastek pewności, a równocześnie zależności: zmaganie się o jednię, wskutek czego wszystkie rzeczy wiszą na nitce. „Zbudowałeś świat na niczem“ rzekł autor księgi Hioba. W sentencji tej zawarta jest całkowicie straszliwa poezja nowoczesnej astronomji. Obraz kulistej ziemi w ruchu wirowym daje potężne wrażenie cennej kruchości wszechświata, uczucie, że w każdej chwili może on ulec zagładzie dla dobrodusznego ateisty. Płaska ziemia pana Scotta byłaby tu terenem o wiele odpowiedniejszym. Starożytnym Żydom jednak obojętne było zagadnienie, czy chodzimy prosto, czy też głową w dół, nie posiadali oni spaczonych pojęć o ludzkiej godności.
Ciekawem jest pytanie, czy świat mógłby kiedyś stworzyć kopernikowską poezję i przyjąć na codzień kopernikowski sposób wyrażania się; czy będziemy kiedyś mówili o „porannym biegu ziemi“ zamiast o „porannym wschodzie słońca“ lub o wspinaniu się do kwiatu złocienia i o schodzeniu do gwiazd? Gdyby przyjść miało do tego, posiadamy w perspektywie zaiste fantastyczne i monumentalne rzeczy, właściwie powołanie do życia nowej mitologji. I tak pan Scott np. z naiwną, jakkolwiek nieświadomą siłą wyobraźni wykazuje, że według astronomów „morze byłoby wielką górą, tyle a tyle mil wysoką“. Odkrycie takiej góry z ruchomego kryształu, w której ryby gnieździłyby się jak ptaki, równałoby się odkryciu nowej części ziemi, a co więcej odmłodzeniu starej ziemi. W tej nowej poezji, którą proponujemy, młodzi turyści próbowaliby wdzierać się dzielnie na szczyt morza. A gdybyśmy wyobrazili sobie cały glob nasz w ten sposób, znaleźlibyśmy się w krainie cudów i odkrylibyśmy nową planetę, odkrywając własną ziemię. Pośród rzeczy godnych pamięci, o których jednak zapomnieliśmy, najogólniejszym i najbardziej płodnym błędem był ten, który pozwolił nam zapomnieć, że zamieszkujemy gwiazdę.
Odkryciu prawdy przyrodniczej w dawniejszych czasach, towarzyszyło natychmiastowe jej spopularyzowanie, jako prawdy poetyckiej. Gdy człowiek zbudził się do prawdziwej świadomości i zaczął poznawać błękitność nieba i zieloność trawy, wiedza ta stała się dla niego wkrótce symbolem. Błękit nieba został symbolem niebiańskiej świętości; zieleń trawy wniknęła do języka, jako znamię graniczącej wprost z głupotą świeżości. Gdyby danem nam było żyć w świecie o trawie błękitnej a niebie zielonem, symbolika byłaby inna. Wskutek jakiejś tajemniczej przyczyny nałóg przenoszenia faktów naukowych w dziedzinę poezji zaniknął z postępem wiedzy, wszelkie zaś objawienia przemożne uderzały odtąd o uszy ogłuchłe. Stało się to, jakkolwiek nauka ukazywała oczom świat, wobec którego Apokalipsa ze swemi spadającemi gwiazdami była czystą idyllą. I chociaż badacze ustalili, że wirujemy z szumem w pustce, przyczepieni do kuli ziemskiej, poeci ignorują to, jak zwykłe postrzeżenie o pogodzie. Nauka mówi, że niewidzialna potęga utrzymuje nas w naszych fotelach, podczas gdy ziemia pędzi, jak bumerang w przestrzeń gwałtownemi skokami; a tu tymczasem ludzie, by dowieść miłosierdzia boskiego, grzebią w zapylonych aktach. Głoszą oni, że potworna wizja pana Scotta o spiętrzeniu wód, wznoszących się, jak szklana góra z bajki, jest prawdą, a mimoto wracamy jeszcze do baśni. Do jakichto doszlibyśmy poetyckich obrazów, gdyby przeżywano nadal wiedzę przyrodniczą w poezji; ludzka wyobraźnia igrałaby podobnie swobodnie planetami, jak dawna poezja kwiatem. Powstałby patrjotyzm planetarny, w którym zielony liść pełniłby rolę kokardy, zaś morze stałoby się wiecznie huczącym bębnem. Bylibyśmy dumni ze wszystkich faz, przebytych przez naszą planetę i dzierżylibyśmy z pietyzmem wysoko jej sztandar w ślepej wędrówce sfer. Możemy to wszystko jeszcze teraz uczynić, gdyż mimo całej, nagromadzonej przez nas wiedzy, nikt naprawdę nie wie jednej rzeczy: czy świat jest młody, czy stary?




OBRONA FARSY
Nie pojmuję, dlaczego pewne rodzaje sztuki uważamy za niższe, trywjalne i godne pogardy. Mówi się np. o jakiejś komedji, że „wyradza się w farsę“, słuszniejszem byłoby określenie o „przechodzeniu w farsę“, co zaś dotyczy „wyradzania“, to z równą słusznością dałoby się powiedzieć, że coś „wyradza się w tragedję“. O innej znów historii opowiada się, iż jest „melodramatyczna“ i rzecz dziwna, nie uchodzi to wcale za opinję pochlebną. Zjadliwa krytyka, Bóg wie dlaczego, szafuje obojętnie etykietami „sensacyjny“ i „pantomimiczny“, pomijając fakt, że każdy artystyczny wysiłek stanowi sensację, dobra zaś pantomima (w istocie nieistniejąca) byłaby najmilszą, dającą się pomyśleć sensacją. Często słyszy się zdanie: „dobre to, jak na romans kryminalny“, podobnie jak się mówi „dobre to, jak na epos“.

Jakiekolwiek wady i zalety posiada tego rodzaju klasyfikacja, wywiera ona w każdym razie wpływ szkodliwy. Formom artystycznym lżejszym i mniej poważnym odbiera wszelką godność, obdzierając je z wyższych zadań, co grozi im, iż staną się tak złe, za jakie się je uważa. Są one podrzutkami wielkiej matki, wychowanymi w ukryciu, w brudzie i nieukształceniu, którym jeśli uda się nawet rzecz dobra, należy ją przypisać raczej przypadkowi, niż działaniu wrodzonego instynktu. Zwyczajne opowiadanie detektywne, z tajemniczemi morderstwami, jest dla rozsądnego czytelnika tylko niezwykłym sposobem patrzenia na planetę, zamieszkaną przez samych durniów, poszukujących swego nosa i niezdolnych do przeniknięcia charakteru własnych żon. Zwykła pantomina może być dla nas satyrycznym wizerunkiem wstrętnego świata bez przyczyn i skutków, pełnego zwalczających się atomów, może stać się przewlekłą torturą duchową. Zwyczajna farsa wyda się znów światem nędznej trywjalności. Nie da się temu zaprzeczyć, ale błąd tkwi tu nie gdzieindziej, tylko w naszej postawie, scharakteryzowanej na początku niniejszego rozdziału. Bezwątpienia inne dziedziny sztuki upadłyby również, gdybyśmy niemi od początku ich istnienia pogardzili. Gdybyśmy mówili tym samym tonem o sonetach, co o piosenkach z Café chantant, sonet stałby się czemś tak straszliwem i niesamowitem, że szkoda wprost, iż brak takiego przykładu. Gdyby twierdzono, że epika jest literaturą dla dzieci i nianiek, możliwe, iż „Raj“ Miltona zaliczanoby dziś do pantomin. Tytuł brzmiałby wówczas „Maciek w piekle“. Któż zresztą uważałby za stosowne doprowadzać dzieło swoje do doskonałości, gdyby doskonałość sama przez się była czemś groteskowem? Pocóż miałby Szekspir pisać „Otella“, gdyby całkowity triumf jego miał się zawrzeć w pochwale: „Pan Szekspir nadaje się do rzeczy wyższych, niż pisanie tragedyj“. Dlatego to sposób odnoszenia się do farsy i jej dzikszych odmian musiał wywołać skutki fatalne.
W tem bezwzględnem poniżeniu utworów artystycznych tak wysokiej miary i tak popularnych, tkwi prawdopodobnie wiele przyczyn: ja natomiast ze swej strony pewien jestem, że wynikło ono z ogromnego braku wiary i radości życia wśród estetów naszych, którzy zarazili tem nawet rewolucjonistów (ludzi niegdyś najlepsze rokujących nadzieje). Doszło do tego, że nawet ci, którzy mogliby nawoływać do strącania gwiazd w morze, są niepewni, czy znalazłyby się one tam na miejscu właściwem. Każda estetyczna forma literacka powinna być symbolem pewnej fazy ludzkiego ducha, ale gdy faza sama przez się działa dostatecznie przekonywująco, ta, zanim skrzepnie w artystyczny wyraz, musi ulec pewnej stylizacji i zaostrzeniu, wzamian za swój ułudny charakter. Starzec, siedzący samotnie u ogniska może np. ucieleśniać całą wielkość tragiczną króla Leara lub ojca Goriota, lecz zanim zużytkowalibyśmy go literacko, musiałby on uczynić coś więcej, niż utkwić wzrok w ognisku. Usprawiedliwienie racji bytu farsy i pantominy powinno wyrastać z żywego ruchu umysłów, ruchu, w którym, pośród skłonności modernistycznych, jak do tej pory widać tylko bolesne strony życia, przesadzone do wprost niewiarygodnego stopnia.
Powiada się, że cierpienie jest w życiu pierwiastkiem przeważającym, ale jest to słuszne zaledwie w dość ciasnem znaczeniu. Cierpienie, mroczna i straszliwa strona życia, wywiera wpływ pociągający tylko na młodego artystę, podobnie jak na ucznia rysowanie w książkach szkolnych djabłów i wisielców. Rozkosz natomiast stanowi rzecz o wiele subtelniejszą, nęcącą, gdyż jest ona w życiu pierwiastkiem podstawowym, który przesyca każdy nasz oddech i każdą wypitą szklankę herbaty. Literatura rozkoszy przedstawia nieskończenie więcej trudności, jest rzadsza i bardziej zwycięska, niż literatura cierpienia; z pośród rozmaitych zaś jej postaci na największy szacunek i opiekę zasługuje tak zwana farsa.
Najcichszego i spokojnego człowieka napada nieraz nagły i ślepy głód zaznania możliwości i niemożliwości bytu; wówczas zapytuje on bez ogródek, coby się stało, gdyby np. czajnik zawierał słoną wodę lub miód, gdyby zegar wskazywał naraz wszystkie godziny, gdyby świeca zaczęła płonąć zielono zamiast czerwono, a brama domu wychodziła na morze lub kartoflisko, zamiast na ulicę w Londynie. Kto czuje, że nawiedziła go ta nieokreślona anarchja, tego opanował chwilowo duch farsy. Kuba rozcinający jednym ciosem żandarma na dwoje (nie należy mieć tu nic zdrożnego na myśli) urzeczywistnia jedno z naszych marzeń. Właściwość tę podtrzymuje i uzmysławia właśnie krajobraz i architektura cechująca zwykle farsę. Gdyby cała akcja nie rozgrywała się w atmosferze odrębnej, gdyby na gruszy nie wisiały jabłka, a czerwona rzeka i dziwaczny krajobraz nie stały w perspektywie, działanie byłoby całkiem odmienne. Ulice, budy, rynsztoki farsy, rzeczy dla przeciętnego estety tak zwyczajne, stają się tu główną częścią składową estetycznego założenia. Chcąc doznawać stale nowych wrażeń widz pragnie ujrzeć tutaj naprawdę drzwi nowoczesne, które się podnoszą i opadają; zobaczyć prawdziwego piekarza, którego kukiełki same latają w powietrzu; inaczej bowiem nie możnaby zauważyć, w tem całem napięciu wewnętrznem, wywołanem przez napływ cywilizacji, nagłego wystąpienia krasnoludka, czy Wyrwidęba. Gdy runie obecny ciasny kierunek estetyzujący, wówczas dopiero farsa osiągnie uznanie i szacunek. Gdy ludzie przestaną malować mieszkania swe na szaro i zielono, dekorować je japońskiemi różami, wtedy nawet esteci wybudują domy w stylu pantominy, gdzie wszystkie klamki i kołatki będą od wewnątrz, domy z zapadającemi się schodami i z komicznemi obiadami, ukazującemi się nagle z wzgłębienia, jak „stoliczku nakryj się“. W każdym razie urządzenie trybu naszego życia według tego rodzaju sztuki będzie równie mądre, jak według którejkolwiek innej.
Całe to pojmowanie farsy i pantominy może wydać się zgoła bezsensem, lecz, możliwe, iż właśnie jesteśmy pozbawieni sensu. Nic bowiem w epoce naszej nie zdarza się tak rzadko, jak wesołość. Nawet ludzie najbogatsi duchowo, gdy wypada im napisać rzecz komiczną, czynią to w błędnem założeniu, iż literatura humorystyczna należy do rzeczy płytkich. A przecież, powracając z przedstawienia „Snu nocy letniej“, czujemy tak samo podniosły nastrój, jak po „Królu Learze“. Wesołość bowiem rzeczy tych starsza jest niż ból, ich głupota zdrowsza niż mądrość, miłość silniejsza od śmierci. Dawni mistrze tej zdrowej niedorzeczności Arystofanes i Rabelais albo Szekspir mieli prawdopodobnie niejedno starcie z ascetami i rygorystami swego czasu, jakkolwiek czuli niewątpliwie respekt przed szanowną surowością obyczaju i askezą. Z jakiem jednak kolącem szyderstwem i niesłychanem naigrawaniem ścigaliby oni te estetyczne typy i kierunki, które widząc w niemoralności swój sztandar, nie znalazły w tem nawet zadowolenia własnego i będąc niedorzeczne, nie zdobyły się na zuchwalstwo włożenia czapki błazeńskiej bez dzwonka.




OBRONA POKORY
Podejmując w dzisiejszych czasach obronę jednej z cnót kardynalnych, doznajemy takiego podniecenia, jakby chodziło o grzech. Moralne komunały bowiem są dziś zachwiane do tego stopnia, iż skrzyć się poczynają niby błyskotliwe paradoksy. Wogóle każdy, usiłujący bronić pokory, wśród współczesnej apoteozy jaźni (ego), ma w sobie coś nieopisanie łotrowskiego. Ja osobiście, nie chcę tutaj bronić pokory ze względów praktycznych. Praktyczne względy są mało zajmujące, jakkolwiek pokora sama zaleca się z powodów praktycznych. Zgadzamy się wszyscy, że „boska glorja jaźni“ jest plagą społeczną i zazwyczaj cenimy przyjaciół swych za skromność, prostotę i dobroduszność. Niezależnie od pobudek, żywimy gorące uznanie dla pokory innych ludzi.

Zbadajmy jednak tę sprawę głębiej. W oświetleniu społecznem obrona pokory mogłaby wyglądać zupełnie inaczej, przyczem egoiści zyskaliby podstawę do pozy na szlachetnych męczenników, walczących o wyższe ideały. To też dałby się wysnuć dość trafny wniosek z ich stosunkowo skromnej niechęci do świata. W badaniu pokory jednak należy przedewszystkiem skupić uwagę na wewnętrznej stronie rzeczy. Nowa filozofja samo-wartościowania i samo-potwierdzenia uważa pokorę za grzech. Jeśli nawet jest tak naprawdę, należy ona bezwątpienia do grzechów, stanowiących część składową grzechu pierworodnego. Czyli słowem wynikają z niej wszystkie rozkosze bytu. Każdy zakochany święci wprost orgje pokory. Wszyscy ludzie z temperamentem i szczerzy kosztują pokory już jako uczniacy, z chwilą zainteresowania się jakimś bohaterem. Głosiciele i wrogowie chrystjanizmu zaznaczają w pokorze specjalne chrześcijańskie pierwiastki, pomijając jednak często prawdziwe tego przyczyny. Poganie ciążyli do mocnego samopotwierdzenia jaźni, co było w związku z istotą ich wiary; bogowie ich byli coprawda silni i sprawiedliwi, ale przytem zmienni, kapryśni i obojętni. Istotą chrystjanizmu zaś był dosłownie Nowy Testament — przymierze z Bogiem, który ukazał człowiekowi jasną perspektywę wyzwolenia. Ludzie poczuli się bezpiecznymi, a wówczas, pewni przysięgi Najwyższego, zaczęli żądać pałaców ze srebra i pereł, uznali, mocą jakichś nieodwołalnych obietnic, swe prawo do wznoszenia się ponad gwiazdy i równocześnie odkryli pokorę. Powstał w ten sposób nowy dowód na nieodmienny paradoks, że właśnie ci najpewniejsi siebie, świadomi, są pokorni. Przykładem tego są fanatycy, umacniający swą ideę ewangeliczną na publicznych drogach. Są dość niemili, ale kto poznał ich naprawdę, nie może zaprzeczyć, iż budzą wstręt z dwu głównie powodów: z powodu swego rażącego rozradowania i swej drażniącej pokory. To zespolenie radości i poniżenia zbyt jest uderzające, by dało się przeoczyć...
Należy zaznaczyć także, iż z chwilą zdyskredytowania pokory jako cnoty, odczuwa się silny odpływ radości z literatury i filozofji. Ludzkość wróciła do dawnego samopoczucia starożytnych Greków, ale zarazem do całej goryczy pesymizmu greckiego. Powstała literatura, która, uczyniwszy ubóstwienie jaźni wymagalnikiem, przedstawiała ludzi, jako najnędzniejszych szaleńców, zasługujących niby psy na uwiązanie do łańcucha. Sytuacja zaiste dziwna: radując się z całej duszy, nie uważamy się za godnych szczęścia; uznając boską emancypację własnej jaźni, wydajemy się sami sobie zgoła bez wartości. Wyjaśnia to jedynie fakt, że pokora zapuściła o wiele głębiej korzenie, niż sądzą współcześni, i stąd możnaby ją nazwać cnotą metafizyczną, nieomal matematyczną. Dowodzi tego najlepiej obserwacja ludzi, zarzekających się jawnie pokory, głosicieli samouznania i nieskrępowanego rozwoju jaźni, jako cnoty głównej. Ludzie ci, rzecz prosta, dążą do możliwie najwyższego udoskonalenia swych wrodzonych darów duchowych, unikając wszystkiego, co ma bodaj pozór niższości. Odsuwanie się takie nie ma racji, dowodzi tylko, iż od czego odsuwamy się, od tego bywamy również odsuwani. Zatrzaskując drzwi od wiatru mogę z równą ścisłością twierdzić, że mi wiatr drzwi zatrzasnął.
Jakiekolwiek przeto byłyby cnoty, do których skłania nas triumfujący egoizm, w żaden sposób nie da się racjonalnie stwierdzić, że popycha on nas do głębszego poznania. Można usprawiedliwić wyrzucenie żebraka za drzwi, lecz przesądzanie z góry, że zna się wszystkie historje, które mógłby on opowiedzieć, wydaje się czystą głupotą, a to jest właśnie pretensja właściwa egoizmowi: mniema on, że przez samopotwierdzenie zdobywa wiedzę. Chrząszcz może być lub nie być niższy od nas, lecz gdyby nawet, to po tysiąckroć razy prawdą będzie zawsze, iż istnieje „chrząszczowe“ pojmowanie prawdy, o którem nigdy się nie dowiemy. Kto zechce to zrozumieć, nie będzie szumnie się puszył, że nie jest chrząszczem. Nietzsche, najświetniejszy przedstawiciel szkoły egoistycznej, dowiódł z nieomylną logiką i szacowną miłością prawdy, iż filozofja samozadowolenia doprowadziła do wyniosłości wobec słabszych, tchórzów i nieoświeconych. Patrzenie z góry może być wielką przyjemnością, lecz z aeroplanu nie widzi się nic w postaci rzeczywistej, począwszy od szczytu górskiego do główki kapusty. Filozof egoistyczny może spoglądać z niebiańskiej i przejrzystej wyżyny, lecz zobaczy wszystko w skrócie i zniekształcone.
Gdyby ktoś zechciał naprawdę, w granicach możliwości ujrzeć postać rzeczywistą świata, doszedłby do całkiem innej prawdy. Dążyłby do chwilowego wyzbywania się właściwości osobistych, oddalających go od przedmiotu badań. Chcąc poznać dokładnie rybę, nie można myśleć o własnych nogach, jako o największej ozdobie swej osoby. Poważny badacz moralności rybiej będzie abstrahował od swoich nóg. Tak samo miłośnik ptaków wyeliminuje swe ramiona; miłośnik żab zapomni o własnych zębach, słowem, kto pragnie zgłębić wszystkie nadzieje i cierpienia musi ograniczyć swoją osobowość, aż do zatrważającego stopnia. Ciało nasze, z którego tak słusznie jesteśmy dumni, faktycznie zaczyna nam przeszkadzać, gdy chcemy oceniać rzeczy w ich rzeczywistem bytowaniu; odbywa się w nas podczas docierania do jądra spraw proces duchowej askezy, kastracja całej istoty. Zdolność zmieniania się w coś jeszcze bardziej przejrzystego i niewidzialnego niż szyba, może tutaj oddać nam tylko przysługę.
W pewnej bardzo zajmującej książce dla dzieci jest zdanie, że punkt nie zajmuje przestrzeni i nie dzieli się na części. Pokora jest tą sztuką zbytkowną, która redukuje się sama do punktu; nie do rzeczy wielkiej lub małej, lecz do rzeczy niepotrzebującej objętości, wobec której wszystkie przedmioty kosmiczne są tem, czem są istotnie — bezgranicznemi wielkościami. Przez czysty przypadek drzewa są wysokie a trawa krótka; ma to znaczenie tylko w stosunku do naszej miary. Lecz dla tego, który zdołałby bodaj na moment wyzbyć się tej przymusowej miary, będzie trawa wiecznym lasem, słupki przydrożne zagadkowemi górami; mlecz stanie się gigantycznem ogniskiem radości, zaś jaskry na łodygach, jak gwiazdy niebiańskie jedna ponad drugiemi. Między jednym a drugim kołkiem w płocie są nowe, dreszcz budzące krajobrazy: tu pustynia, ze sterczącą brzydką skałą; tam las cudowny z drzewami dźwigającemi korony, błyszczący wszystkiemi barwami zachodzącego słońca; tam znów jezioro potworów pełne, których nie odważyłby się uroić sobie nawet sam Dante. Są to wizje człowieka, który jak dziecko w bajce, trwoży się rzeczy nawet najmniejszych. Inny zaś sposób, droga zarozumiałości i wielkości, równałby nas z olbrzymem, który staje się coraz to większy i większy, co znaczy, iż gwiazdy są coraz mniejsze i mniejsze. Światy jeden za drugim rozpadają się przed nim; namiętne, „zawikłane życie codzienne“ ginie mu z oczu tak, jak życie wymoczka człowiekowi patrzącemu nań bez mikroskopu. Przechadza się wśród pustych wieczności; może stwarzać nowe systemy i zapominać o nich, może odkrywać nowe ziemie i znów je porzucać. Lecz płomienna, wzniosła wizja rzeczywistości: olbrzymi jaskier, ognisty mlecz, cała odysea wśród dziwnie barwnych oceanów i drzew fantastycznych — ta wizja rozproszy się wraz ze śmiercią ostatniego człowieka pokornego.




OBRONA NIEROZWAŻNYCH ŚLUBÓW
Gdyby solidny człowiek współczesny zobowiązał się wobec swoich chlebodawców i przyjaciół, że policzy drzewa w Aleji Ujazdowskiej, że będzie skakał na jednej nodze w czwartek po mieście, przeczyta „Raj Utracony“ siedemdziesiąt sześć razy, zbierze na polu należącem do jakiegoś pana Grabowskiego trzysta mleczów, przez trzydzieści sześć godzin będzie przytrzymywał ręką swe lewe ucho i wyśpiewa imiona swych ciotek według wieku z okienka omnibusu, lub podejmie się wogóle czegoś niezwykłego w tym rodzaju — natychmiast wywnioskowaliśmy, iż człowiek ów jest albo warjatem, albo, jak się to mówi, aferzystą. A jednak przyrzeczenia te nie byłyby bardziej niezwykłe od ślubów czynionych w średniowieczu i w tym podobnych okresach, nie tylko przez fanatyków, lecz i ludzi najwybitniejszych w życiu obywatelskiem i narodowem, przez królów, sędziów, poetów i kapłanów. Ktoś ślubował, że skuje łańcuchem dwie góry i podobno wielki łańcuch wisiał gdzieś tam przez wieki, jako pomnik zagadkowej głupoty. Ktoś inny znów obiecał odnaleźć z zawiązanemi oczami drogę do Jerozolimy i umarł w czasie tego poszukiwania. Niełacno udowodnić, że dwa te czyny bohaterskie, ze stanowiska ściśle racjonalnego, były pod niejednym względem rozumniejsze, niż wymienione poprzednio. Góra jest zazwyczaj przedmiotem stałym i pewnym, którego nie trzeba przywiązywać na noc jak psa. I na pierwsze wejrzenie nie łatwo zgodzić się, że człowiek okazuje świętemu miastu wielką cześć, gdy wyrusza doń pod warunkiem, który dojście do celu czyni rzeczą w najwyższym stopniu nieprawdopodobną.

Należy tu uwzględnić jednak pewną szczególną okoliczność. Gdyby ludzie naszych czasów chcieli się zachowywać w podobny sposób, patrzylibyśmy na nich jako na „przejaw dekadencji“. Ale ludzie czyniący te rzeczy dawniej nie byli dekadentami. Należeli oni przeważnie do najsilniejszych postaci swego czasu, który zresztą powszechnie uchodzi za okres siły. Tu znów, powie ktoś, że jeśli zupełnie normalni ludzie czynili takie śluby, odbywało się to pod pręgierzem bezwstydnego systemu religijnego. Lecz i to nie jest słuszne, gdyż szalone te śluby i czyny, ta sama nienormalna wyobraźnia, a zarazem zdumiewające poświęcenie cechuje książąt średniowiecznych nietylko w dziedzinie religji, ale i w życiu ziemskiem, ba! w sprawach zmysłowych nawet, w rozkoszy i miłości. Oto sprzeczność, dla której wyjaśnienia musimy przemyśleć od początku istotę ślubowania.
Rozważywszy zaś poważnie i rzetelnie istotę ślubów, dojdziemy, o ile nas wszystko nie zawiedzie, do wniosku, że ślub skucia dwóch gór jest całkiem normalny, a nawet zrozumiały i, że o ile jest w tem wogóle szaleństwo, szaleństwem byłoby nie robić takich rzeczy.
Człowiek składający ślub, odnajduje związek swój z jakąś rzeczą daleką lub momentem czasu. Całe niebezpieczeństwo tkwi w nieutrzymaniu tego związku. Ów zastraszający wzrost obawy przed sobą, przed słabością i zmiennością jaźni w naszych czasach stanowi właściwą przyczynę zwalczania wszelkich ślubów. Człowiek współczesny trzyma się na wodzy przed ślubowaniem — np. policzenia liści w Alejach na co trzeciem drzewie, nie dla tego by był za głupi, czyni bowiem rzeczy o wiele głupsze, ale ponieważ święcie jest przekonany, że zanim doszedłby do siedemdziesiątego dziewiątego liścia na pierwszem drzewie, miałby całej historji dość po uszy i poszedłby do domu na herbatę. Innemi słowy: obawiamy się, według pospolitego, lecz obrzydliwie trafnego określenia, że stałby się tymczasem innym człowiekiem. Duszę dekadencji wyraża straszna baśń o człowieku, zmieniającym się corazto w kogo innego. To, że pan Barylski, ze spokojem przyjmie fakt, iż stanie się w poniedziałek generałem Werndlem, we wtorek dr. Kańskim, we środę Janem Branickim, a w czwartek Wincentym Krupą może wyglądać na zmorę, lecz duszeniu przez tę zmorę dajemy miano: kultura współczesna. Pewien zmarły już wielki dekadent ogłosił wiersz, w którym dobitnie ujął całego ducha kierunku przez wyznanie, że stojąc na podwórzu więziennem może przeżywać uczucia człowieka skazanego na powieszenie:

„Gdyż ten, co życie kocha bardzo
umiera więcej, niż raz jeden“.

Rezultatem zaś tego wszystkiego jest ogarniająca dekadenta, wiodąca do szaleństwa, zgroza nierzeczywistości, z którą w porównaniu nawet fizyczny ból zębów miałby coś odświeżająco młodzieńczego. Najpiekielniejszem z piekieł, odmalowanych przez wyobraźnię, jest ta wieczna gra teatralna, pozbawiona najmniejszej lub najbrudniejszej bodaj garderoby, w której możnaby zostać sobą. I jest to położenie dekadenta, estety i apostoła wolnej miłości. Stałe podleganie niebezpieczeństwom, znanym ze swej nieszkodliwości, składanie niezobowiązujących przysiąg, walka z wrogami bezsilnymi — to szydercza tyranja dekadencji, nazwana wolnością.
Odwróćmy oczy ku tym śluby czyniącym. Człowiek, który złożył Bóg wie — jak dziką przysięgę, dał wyraz zdrowy i naturalny wielkości wielkiego momentu. Ślubował on n. p. skuć łańcuchem dwie góry może na znak wielkiego wyzwolenia, miłości lub tęsknoty. I gdyby chwila tego postanowienia trwała nie wiem jak krótko, była ona, jak wszelkie wielkie chwile, momentem nieśmiertelności, pragnienie zaś powiedzenia: exegi monumentum aere perennius, było jedynem uczuciem dla radości jego ostatecznem. Współczesny człowiek estetyzujący wynalazłby tu łatwą sposobność emocji; ślubowałby, że skuje dwie góry; lecz potem równie zadowolony z siebie przyrzekłby przykuć ziemię do księżyca. Ale niwecząca świadomość niewiary w te obietnice, świadomość, iż nic nie rzekł, co miałoby jakiekolwiek znaczenie, odebrałaby mu nawet pozór zuchwałej aktualności, która jest pobudką wszelkiego ślubowania. Czyż mogłoby bowiem coś bardziej oburzać, jak życie w stosunkach, w których matka nasza lub ciotka przyjmowałaby, z dobrodusznością nałogu, wiadomość o naszych zamiarach zamordowania n. p. króla lub też wystawienia kościoła na Placu Teatralnym?
Bunt przeciw ślubom wzrósł obecnie, aż do walki z typowym ślubem małżeńskim. Bardzo zajmujące jest słuchanie rozpraw przeciwników małżeństwa na ten temat. Zdaje się, że wyobrażają oni sobie, jakoby ideał wieczności był jarzmem tajemnie narzuconem światu przez szatana, podczas gdy jest to jarzmo stale nakładane sobie przez kochanków dobrowolnie. Wynaleziono hasło, czarno-białe contradictio w dwu słowach — wolna miłość — jak gdyby kochankowie byli kiedykolwiek wolni lub też takimi być mogli. Już w naturze miłości leży skrępowanie samego siebie; instytucja małżeństwa okazała tylko szacunek przeciętnej jednostce, biorąc ją za słowo. Zwyczaje współczesne z niechętnym pomrukiem nadają kochankowi największe swobody i najzupełniejszą nieodpowiedzialność, — lecz nie szanują go tak, jak szanował go dawny kościół, nie zapisują przysięgi jego na niebie, jako świadectwo jego najwznioślejszego momentu. Dają mu wszelką wolność, z wyjątkiem swobody sprzedania swej wolności, jedynej właśnie mu potrzebnej.
We wspaniałej sztuce Bernarda Shaw „Kochanek“, mamy żywy obraz tego stanu rzeczy. Charteris jest mężczyzną, usiłującym wytrwale stać się wolnym kochankiem, co równa się chęci zostania żonatym kawalerem lub białym murzynem. Błąka się on w głodzie poszukiwań tego szczęścia, które mógłby osiągnąć każdej chwili, gdyby tylko zaprzestał wędrówki. Dawnemi czasy ludzie mieli poglądy doskonalsze — np. w czasach bohaterów Szekspira. Ludzie Szekspira, nieżonaci, wielbią bezwzględnie zalety stanu bezżennego, wolności, swobody, możności ciągłej zmiany. Lecz nie byli na tyle głupcami, by paplać o wolności, gdy znaleźli się w sytuacji, w której szczęście ich lub nieszczęście zależało od czyjegoś zmarszczenia brwi. Suckling zalicza miłość do długów w swojej pochwale wolności:

„A kto z nich wyszedł cało,
ten szczęśliw jest nad świat,
jak w złotym wieku żyje rad,

gdzie co zapragniesz już się stało.
Chwytasz szklanicę, fajkę w dłoń,
nie strasznać kobiet, mężów broń“.

Jest to stanowisko całkiem dopuszczalne i ludzkie. Cóż jednak mają wspólnego kochankowie ze śmieszną afektacją „nie bania się kobiety i mężczyzny:“ Wiedzą oni, że w mgnieniu oka cały mechanizm świata, aż do najdalszej gwiazdy, stać się może instrumentem muzycznym, albo narzędziem tortur. Słuchają pieśni starszej niż Sucklinga, która przeżyła wielu filozofów: „Któż to wyłania się jak jutrzenka, piękna jak księżyc, wybrana jako słońce a straszliwa jak włócznie wojsk?“
Jak rzekliśmy: ta właśnie tylna furtka, to uczucie możliwego odwrotu w myśleniu naszem, jest sterylizującym duchem współczesnej rozkoszy. Powszechnie czynimy bezmyślną i upartą próbę zdobycia szczęścia bez zapłaty. Współcześni Ingoes[1] mówią w polityce, biorąc rzecz praktycznie:
„Dozwólcie nam rozkoszy zdobywców, ale bez żołnierskich trudów, pozwólcie wylegiwać się na sofach, a mimo to pozostać rasą zahartowaną“. A w religji i etyce mistyków dekadenckich powiada się: „Dajcie nam woń czystości świętej bez mąk biczowania; pozwólcie nam pisać naprzemian hymny ku czci Matki Bożej i Priapa“. A wolni w miłości kochankowie: „Dajcie nam świetność ofiary bez niebezpiecznego w niej uczestnictwa; dozwólcie spróbować, czy nie można przypadkiem popełnić samobójstwa bezkarnie“.
Mówię dobitnie: na nic to wszystko. Bezwątpienia są to wzruszające chwile dla obserwatora, miłośnika i estety, lecz poza niemi istnieją wzruszenia, znane tylko żołnierzowi, walczącemu o swój własny sztandar, tylko estecie, umierającemu w imię swej prawdy z głodu, tylko kochankowi, odnajdującemu wreszcie swoją właściwą oblubienicę. Ów zaś zmienny egoizm jest czynnikiem, który czyni ze ślubów rzecz naprawdę zdrową. Nawet olbrzymi głód duszy kochanka lub poety zdoła zaspokoić świadomość, iż łańcuch zawieszony w Alpach, jako skutek nierozważnego ślubu, mógłby wisieć przez stulecia pośród milczenia gwiazd i wiecznego śniegu. Żyjemy w mieście drobnych grzechów, pełnem uliczek i zakamarków, lecz napewno prędzej czy później strzelisty płomień uderzy z przystani, zwiastując, że upadło państwo tchórzów i człowiek pali swoje okręty.




OBRONA SZKIELETÓW
Stałem niedawno pod odwiecznemi drzewami Anglji, które zdawały się gwiazd sięgać, jak potomkowie Yggdrasill. Przechadzając się pod temi żywemi kolumnami, zauważyłem, iż chłopi mieszkający w ich cieniu przyswoili sobie dziwny sposób mówienia. Miało się wrażenie, jakby pragnęli się nieustannie usprawiedliwiać za nędzny wygląd drzew. Zbadawszy rzecz dokładniej, przekonałem się, że przyczyną ponurej miny i skruszonego tonu ich mowy była zima i nagość ogołoconych drzew. Zaręczyłem im przeto, iż nie gniewam się wcale na to, że jest zima i wiem o tem, że również poprzednio zdarzał się ten sam cios fatalny, którego nie zdoła odwrócić ich zmartwienie. W żaden jednak sposób nie mogłem pogodzić ich z faktem, że zima była. Mieli widocznie wszyscy uczucie, iż zaskoczyłem drzewa w pewnego rodzaju hańbiącej szacie domowej, w której nie powinno się ich oglądać, zanim nie okryją się liśćmi, jak pierwsi grzeszni rodzice. Widać z tego, że mała tylko pozornie garstka ludzi wie, jak wyglądają drzewa w zimie, ale naprawdę mało wiedzą o tem dopiero sami leśnicy. Zdaleka linja nagiego drzewa, rysująca się szorstko i surowo jest wprost dziwnie nieuchwytna; frendzla lasu rozpływa się, jak wyblakła fotografja. Nagie wierzchołki dwu lub trzech drzew wysokich są tak miękkie, że wyglądają jak olbrzymie miotły dziewczęcia z bajki, zmiatającego pajęczynę z niebios.

W porównaniu z tem kontur lasu liściastego jest twardy, niezdarny i zamazany; chmury nocne zaciemniają księżyc zapewne niemniej, niż te srebrne i potężne obłoki zasłaniają drzewo. Prawdziwe oblicze lasu z jego szaro-srebrnem morzem życia objawia się tylko i wyłącznie w zimie. Serce lasów w zimie wiotkie jest i delikatne, niby przebłyskujący zmierzch, a postać ku nam stamtąd idąca zda się przedzierać z niezgłębionej toni pajęczyn.
Pogląd, iż głównym wdziękiem drzewa są liście, jest bezwątpienia wulgarny, podobnie jak mniemanie, że cały wdzięk pianisty stanowią włosy. Gdy zima, ów zdrowy asceta, przeciąga nóż swój ponad wzgórzami i dolinami, goląc wszystkie drzewa jak mnichów, czujemy napewno, że ostrzyżone drzewa będą tem bardziej drzewami, podobnie jak wielu malarzy i muzyków byłoby bardziej ludźmi, gdyby mniej byli podobni do miotełek od kurzu. W tem jednak, że ludzie stale czują lęk przed swą własną strukturą lub budową rzeczy, przez siebie kochanych, tkwić musi głębokie i istotne zagadnienie. Czuje się to niejasno wobec szkieletu drzewa, lecz przemożnie odczuwa się to wobec szkieletu człowieka.
Doniosłe jest znaczenie ludzkiego szkieletu, zaś przerażenie, z jakiem się go zazwyczaj ogląda, odznacza się zagadkowością. Nie spierając się o całkiem konwencjonalne piękno szkieletu ludzkiego, należy stwierdzić, że nie jest on brzydszy od brytana, ale ma wyraz twarzy o wiele weselszy i milszy. Człowiek, wstydzący się w zimie szkieletów drzew, wstydzi się własnego szkieletu w stanie śmierci. Ukrywa się wogóle coś osobistego w tem przerażeniu wobec konstrukcji rzeczy. Wypadałoby sądzić tedy, że obawa człowieka przed szkieletem jest niemądra, sama natura bowiem postawiła zupełnie wystarczające, niezwyciężone zapory przeciw jego poruszaniu się.
Jedną z podstaw tego strachu jest stworzone przez ludzkość dziwne wyobrażenie, że szkielet stanowi zobrazowanie śmierci. Równie dobrze możnaby twierdzić, że komin fabryczny jest obrazem bankruta. Fabryka zostaje pusta po ruinie, szkielet nagi po rozłączeniu z ciałem; lecz obie te rzeczy miały swe własne ruchliwe i pracowite życie, wszystkie wiązania trzeszczały, wszystkie koła obracały się tak w domu podtrzymującym życie, jak i w domu życia samego. Niema przeto zasady, dla której to stworzenie (zdaje się nowość dla sztuki), żywy szkielet nie mógłby zostać głównym symbolem życia.
Prawda, że strach ludzki przed szkieletem nie jest wcale strachem przed śmiercią. Jest to niezwykłą zasługą człowieka, iż naogół nie jest on zupełnie przeciwnikiem umierania, protestuje natomiast poważnie przeciw wyzbywaniu się godności. A rzeczą istotną, dręczącą go w szkielecie jest aluzja do bezwzględnej groteskowości własnego zarysu, jako zjawiska. Nie wiem, dlaczego miałby przeciw temu protestować. Zadowolony żyje przecież w świecie powabnym, w świecie wesołym, pracującym i żartobliwym. Patrzy na miljony zwierząt, noszących z lekkością dandysa olbrzymie kształty i narośle, najdziwniejsze rogi, skrzydła i łapy, o ile tylko są pożyteczne. Patrzy na dobroduszność żaby i niewytłomaczone szczęście hippopotama. Widzi wszechświat śmieszny, od wymoczków począwszy z głową za wielką dla ciała, aż do komety z za długim dla głowy ogonem. Lecz niespodziewanie, gdy zajrzy do zachwycających cudów własnego wnętrza, traci ochotę do wesołości.
W średniowieczu i renesansie (epoce poniekąd o wiele mroczniejszej) wyobrażenie szkieletu miało rozległy wpływ i zdolność zmrażania dumy, oraz ponęt wszelkich rozkoszy przelotnych. Lecz nie powodował tego napewno strach śmierci, gdyż w czasach owych spotykali ją ludzie ze śpiewem na ustach. Działała tu raczej myśl o poniżeniu, skrytem w szyderczej brzydocie ludzkiej struktury, niweczącej młodzieńczy bezwstyd piękności i dumy. W tym kierunku lęk ów zdziałał napewno więcej dobra niż zła. Niema bowiem rzeczy tak bezlitosnej i zimnej, jak młodość; młodość ta w społeczeństwach i czasach arystokratycznych chciała zostać nieomylnym autorytetem, dążyła do nieskończonej wiosny szczęścia i potrzebowała gwałtownie napomnienia o ironji gwiazd. Rzeczą pożyteczną było naprowadzenie takich zadowolonych z siebie głupców na myśl, że w razie ostatecznym mógłby się nimi pobawić dobry błazen, że czyha na nich ziejąca łapka ludzka, z której mogliby się już nie wywinąć, że cała budowa ich równie dobrze była śmieszna jak świni lub papugi. Byli oni sami za młodzi, by zrozumieć, że śmieszny był poród, śmieszne dojrzewanie, śmieszny fechtunek i pijaństwo.
Rozpowszechniła się dziwna idea, szukająca wartości i cudowności rzeczy, nazywanej przyrodą w jej pięknie. Tymczasem fakt piękności przyrody w znaczeniu tem co piękno portjery lub firanki stanowi jeden tylko z jej wdzięków i to całkiem przypadkowy. Najwyższą i najcenniejszą właściwością przyrody bowiem jest nie piękno, ale jej zuchwała, wyzywająca brzydota. Można przytoczyć na to przykładów tysiące. Hałas wron kraczących, sam w sobie jest wstrętny tak samo, jak wrażenie doznawane, w którymś z londyńskich tunelów kolejowych. A jednak działa on na nas swą szorstką powagą i tonem przyjaznym, niby pobudka; kochanek z „Maud“ Tennysona mógłby uwierzyć doprawdy, że w tym krzyku ohydnym brzmi dźwięk imienia jego umiłowanej. Czy poeta, widzący w przyrodzie tylko lilje i róże przysłuchał się kiedy krząkaniu świni? Jest to dźwięk rozkoszny, silny, sapiący, stłumiony, głos wywalczający sobie drogę z niezgłębionych skrytek przez każdy otwór i organ. Mógłby to być głos samej ziemi, chrapiącej w śnie potężnym. Otóż tu właśnie tkwi najgłębszy, prastary, przezdrowy i najbardziej religijny sens wartości przyrody — wartości, płynącej z jej ogromnego dzieciństwa. Jest ona niezgrabna, groteskowa, świąteczna i szczęśliwa jak dziecko. Czasami widzimy wszystkie jej kształty, niby gryzmoły dziecka na tabliczce — proste, prymitywne, o miljon lat starsze, niż cała choroba zwana sztuką. Rzeczy ziemi i nieba zdają się tu splatać z bajką piastunki, zaś nasz do nich stosunek wygląda tak prosto, że aby uzmysłowić sobie jasność i lekkość momentu trzebaby porównać go z pląsającym błaznem. Drzewo nad moją głową śpiewa, niby olbrzymi ptak o jednej nodze; księżyc jest okiem cyklopa. I gdyby oblicze moje chmurzyło się nie wiem jak ponurą próżnością, zemstą lub pogardliwem szyderstwem, kości mej czaszki śmieją się pod tem wiekuiście.




OBRONA JAWNOŚCI
Znamiennem zjawiskiem jest postać sztuki, w której świat nowy nie okazał się doskonalszy od dawnego, odmiana, zasługująca na cokolwiek brutalną nazwę sztuki wolnego powietrza. Dzisiejsze pomniki publiczne napewno nie stały się lepsze od dawnych; tak samo ich krytyka. Dowodem tego jest manjeryczne nazywanie wielu z nich pompatycznymi. Możnaby napisać interesującą rozprawę o niezmiernej ilości określeń, używanych do besztania, posiadających w istocie znaczenie pochlebstwa. Już sama skłonność widzenia rzeczy w gorszem świetle, niż na to zasługują, jest zastanawiająca i wymaga systemu metodycznej obrony. Krytycy teatralni n. p. obniżają wartość przedstawień nazywając je teatralnemi, przez co rozumieją poprostu ich odpowiedniość do warunków scenicznych, co równa się nazwaniu poezji poetyczną. Nazywamy pewne utwory sentymentalnymi, to znaczy, że posiadają one tę godną podziwu cechę istotnego sentymentu. Te i tym podobne zdania są szczątkami filozofji kramarskiej, tchórzliwej i przypominają czasy, w których nazwa „marzyciel“ była obraźliwa. W całym słowniku tych mimowolnych pochwał nic bardziej nie uderza, jak słowo „pompatyczny“.
Biorąc rzecz rozsądnie, oczywista że pomnik publiczny winien być pompatyczny. Pompatyczność jest jego zadaniem. Byłby to absurd, gdyby obeliski i piramidy kryły się gdzieś w skromnym kącie, niby fijołki na wiosnę. Pomniki zaś publiczne miałyby jeszcze do powiedzenia wiele i bardzo potrzebnych rzeczy. Męstwo, miłosierdzie i wielkie natchnienia mogłyby stać się głośniejsze, niż obecnie. Zbyt chętnie oddajemy się grzechowi strachu i dlatego nazwaliśmy go szacunkiem. Zapomnieliśmy o dawnym, zdrowym morale księgi Przypowieści, że: „Mądrość na dworze woła, głos swój na ulicach wydawa“. W Atenach i Florencji słyszano jej głos na ulicach. Pędzono życie jawne w kłótni i walce, posiadano to, czego brakło zawsze współczesnej cywilizacji kupieckiej — publiczną sztukę. Rzecz najświętszą, nabożeństwa odprawiano publicznie; w nas zaś zrodził się błędny, zgoła nowy pogląd, że świętość równoznaczy z tajemniczością. Wielu poetów nowoczesnych, z ogromnie złożoną i subtelną wrażliwością, kocha ciemność przeważnie z tych samych powodów co złodziej. Przejęcie duszy uczuciem dumy tak nagłem, jak uderzenie piorunu — oto zadanie wielkiej kolumny lub posągu. Winny one wznosić nas w sferę wolności i uszlachetnienia. Dokoła cokółu każdego posągu wzniosłego, cokolwiek pisałoby się o tem, ryją się niewidzialnemi zgłoskami słowa Swinburne‘a:

„Oto czem — Bóg:
Człowiekiem w całej pełni być,
W swojego ducha mocy prosto iść
i życie przeżyć w światła pełni“.

Jeżeli pomnik publiczny nie spełnia tego zadania, czyli nie jest publiczny i monumentalny — był już w pomyśle poroniony.
Ukazała się szkoła rzeźby realistycznej, godna raczej miana szkoły plastyki szkicowej. Było to nieuniknione i zrozumiałe, jako reakcja przeciw banalnej i bezbarwnej pompie plastyki wiktorjańskiej. Najwstrętniejszą przypuszczalnie i niezwykle przygnębiającą w świecie rzeczą, ohydniejszą niż któryś z galaretowatych i bezkształtnych potworów W. G. Wellsa (przytem zupełnie do nich podobną), byłby posąg angielskiego filantropa. Narówni z tem, o ile nie niżej, stoją posągi polityków angielskich w Parliament Fields. Każdego z nich zapakowano w cylindryczny tużurek i dano do dźwigania rulonik lub też podejrzaną część garderoby (na ramieniu), która równie dobrze mogłaby uchodzić za ręcznik kąpielowy, jak za letnią narzutkę. Każdy z nich ma gest mówcy, robiący wrażenie ujemne, jako afektacja pozbawiona zalet teatralności. Nie przekonywajcie nikogo, że te poronione płody są owocem tylko technicznego niedołęstwa. Z każdego rysu tych ołowianych lalek widać, że nie stworzyło ich naturalne uwielbienie piękna i godności. Postawiono je automatycznie, by uniknąć pozoru skąpstwa i niedekoracyjności. Umieszczono je tam nawet ze złym humorem, w stuleciu utylitarystycznem, nawiedzonem myślą, że istnieje o wiele więcej i rozsądniejszych sposobów użytkowania pieniędzy. I dopóki to stanowi ideę przodującą kraj będzie bezpłodny, a posągi i kościoły przestaną wyrastać, gdyż muszą one rosnąć, tak samo jak kwiaty i drzewa. Wada ciążąca na rzeźbie wiktorjańskiej odbiła się również, w postaci zmienionej, na szorstkiej, malarskiej, banalnej rzeźbie późniejszej, czego dowodem posąg Darwina w Sout Kensington Muzeum i pomnik Gordona na Trafalgar Square. W posągu publicznym nie wystarcza, jak w szkicu węglem, artyzm; musi on uderzać, być sensacyjny w pełnem tego słowa znaczeniu, musi zrodzić się dla ludzkości, przemawiać w imieniu naszem do gwiazd i wobec wszystkich nieb, a gdy skończy się rejestr długi najczarniejszych głupstw i zbrodni naszych, musi świadczyć, że są jednak rzeczy, których my, ludzie, wstydzić się nie potrzebujemy.
Pamięć męża publicznego uczcić można w sposób dwojaki: posągiem lub biografją. W pewnym sensie są one bliskie sobie, w tym mianowicie, że żadne nie jest podobne do oryginału, wskutek wygładzania nietylko wad, ale również interesujących zalet człowieka. W jednym tylko wypadku ujmuje się je różnie. Nie zdarza się biografja, bez uwagi o świętości prywatnego życia, bez usprawiedliwień, że zatarło się najważniejsze strony egzystencji pewnego człowieka. Rzeźbiarz nie ponosi tej straty. Nie opuszcza on w pomniku wybitnego filantropa nosa dlatego, że jest on za piękny, by go ujawniać, nie tworzy męża stanu z workiem na głowie dlatego, że miał on uśmiech za słodki, by mógł znieść światło dzienne. W biografji natomiast zasada ta utrzymała się dotychczas i trzebaby odwagi, aby wątpić o tem, że im człowiek był lepszy i bardziej po ludzku spędził życie, tem mniej należy o tem mówić.
Do idei nowoczesnej, jakoby świętość była identyczna z tajemniczością, trzebaby bodaj coś niecoś dodać. W stosunku bowiem do zadań praktycznych jest ona myślą całkiem nową; nieznana była w epokach prawdziwego rozkwitu świętości. Historja wielkich ruchów religijnych zwęża pojmowanie religji, jako sprawy prywatnej. Najszanowiejsza tajemnica każdej duszy ludzkiej, jej najbardziej osobista i najintymniejsza potrzeba, najpierwszy i najbardziej psychologiczny stosunek zwany pobożnością, związek między duszą a ostateczną rzeczywistością — ta w najwyższym stopniu prywatna sprawa staje się publicznem widowiskiem świata. Kto zechce udać się w niedzielę rano do wielkiego kościoła, ujrzy setki ludzi, z których każdy obcuje sam na sam ze swoim Bogiem. Stajemy wobec najdziwniejszego w świecie widoku — wobec narodu pustelników. Chrystjanizm w tej chwytającej ostatecznie za serce jawności, która czyni z najgłębszej tajemnicy rzecz publiczną, działa zgodnie ze swem najdawniejszem źródłem, ze swym straszliwym początkiem. Nie był to przypadek zapewne, iż zjawisko zaćmienia słońca ukazało się w południe na wzgórzu. Męczeństwo pierwszych chrześcijan było jawne nietylko dla kaprysu prześladowców, ale płynęło z pragnienia i myśli samych ofiar.
Już czysto gramatyczne znaczenie wyrazu „męczennik“ burzy całkowicie myśl o prywatnym charakterze dobrych czynów. Męczennicy chrześcijańscy stanowili coś więcej, niż przykład; byli oni zapowiedzią. Dzisiejsza teorja duchowej subtelności rozstrzygałaby te sprawy zapewne inaczej. Zezwoliłaby ona Chrystusowi na ukrzyżowanie, gdyby to było potrzebne dla jego boskiej natury, lecz w imię dobrego smaku zadałaby pytanie, czy nie mogłoby się to odbyć w mieszkaniu prywatnem, tłumacząc się tem, że proces rozszarpywania męczennika przez lwa mógłby być ponętną sensacją, jakkolwiek nic nie stałoby temu na przeszkodzie, by delikwent pozwolił się rozszarpać we własnym salonie, wobec grona tylko bliskich przyjaciół.
Bliski jestem myśli, że mniemanie, jakoby świętość musiała być ukryta, jest wytworem chorobliwej i dekadenckiej skromności. Gwiazdy nie utraciły swej świętości, mimo że są bezwstydne, nagie i liczniejsze niż afisze o mydle Pears‘a. Dziwnym stałby się ten świat, gdyby przyrodę ogarnął nagle ów wstyd eteryczny, gdyby drzewa rosły korzeniami w górę a ciężarem liści i kwiatów pod ziemią, gdyby kwiaty zawierały się o świcie, a otwierały o zachodzie, gdyby słonecznik odwracał się od ciemności, zaś ptaki latały w nocy jak nietoperze.




OBRONA PASTEREK Z PORCELANY
Istnieją rzeczy, o których świat nie lubi wspominać. Są to bowiem umarłe miłości świata. Jedną z nich stanowi wielkie marzenie o życiu pasterskiem. I niezależnie od naigrawań realizmu, rządziło ono bezsprzecznie długim okresem dziejów od czasów t. zw. starożytnych aż do niedawna. Marzenie o niewinnem, wesołem życiu pasterzy i pasterek owiewało czasy Teokryta, Wirgiljusza, Katulla, Dantego, Cervantesa, Ariosta, Szekspira i Pope’go.

Twierdzimy, że bogowie pogańscy byli ze spiżu i kamienia; a jednak spiż i kamień nie dorównał trwałości pasterek z porcelany. Kościół katolicki i ideał pasterski stanowią faktycznie ów czynnik, który zbudował most między dawnemi, a nowemi laty. Mimoto jednak nie lubi świat wspomnienia tych swoich dziecięcych porywów.
Natomiast fantazja, czynność dziejopisarza, nie może przeoczyć tak doniosłego pierwiastka. Rewolucjoniści taniego pokroju uważają zazwyczaj wyobraźnię za rzecz nawskroś buntowniczą, przydatną głównie do wymyślania nowych, awanturniczych republik. Celem fantazji jednak, jest bujne urzeczywistnianie. Wyobraźnia patrzy na Delfy okiem Greka, na Jeruzalem okiem Krzyżowca, na Paryż okiem Jakobina, na Arkadję zaś okiem Euphnesa[2]. Głównem jej zadaniem jest dostrzeganie w całym naszym regularnym systemie życiowym stosu nagromadzonych rewolucyj. Pomijając wszelkich rewolucjonistów, należy stwierdzić, iż spełnia ona cel swój, nie dokonywając rzeczy niesłychanych, lecz czyniąc z rzeczy dokonanych niesłychane; nie tyle robi z cudów czyny, co z czynów cudy. Dla obdarzonego wyobraźnią człowieka, prawda przysłów jest czystym paradoksem, gdyż była ona paradoksem już w epoce kamiennej.
Niech nam wolno będzie tedy w tem oświetleniu spojrzeć na dawny ideał pasterski, Arkadję. Należy jednak wpierw wyjaśnić jedno. Arkadyjska sztuka i literatura jest utraconem marzeniem. Studjować ją znaczy tyle, co grzebać w listach miłosnych nieboszczyka. Jej kwiaty wydają się nam takim samym szychem, jak wstążki u kapelusza; jagnięta, tańczące w takt fujarki pastuszej, pląsają zda się według wszelkich zasad artystycznego baletu. Ba! nasz zwykły dzień roboczy, prozaiczny zdaje się nam weselszy, niż tamten dzień świąteczny. Tam, gdzie ich dawny zbytek przekroczył granice rozsądku, nawet cnoty wyglądają jak kapriole zakrzepłe w starożytnym fryzie. Bacchant na tych spłowiałych, starych obrazach podobny jest do archidjakona. Nawet grzechy tamte zdają się chłodniejsze, niż nasze morały.
Należy otwarcie uznać całą bezpłodność sentymentalizmu pasterskiego ideału i cały bezwstyd jego optymizmu. Lecz na dobrą sprawę coś niecoś jeszcze pozostaje.
Przez długi czas, w którym rządziły bezapelacyjnie, dobrze przemyślane i zastosowane, ideały potęgi i cywilizacji, ideał doskonałego i zdrowego wieśniaka ucieleśniał się w jakiejś formie lub pojęciu o pewnej godności, prostocie i powadze pracy. Dobre nawet dla arystokraty wówczas było, jeśli już sam osiągnąć nie mógł niewinności i mądrości matki ziemi, przekonanie o kapłaństwie ubogich. Dobrem była dla niego wiara, że jeśli nie istniało niebo nad nim — było ono pod nim. Dobrem było pośród zwiewnych triumfów nieodparte uczucie, że istnieje coś ponad triumfy lepszego, myśl: „Czeka cię wypoczynek.“
Wyobrażenie idealnego pasterza zdaje się myśli nowoczesnej śmiesznem. Lecz ostatecznie stanowiło ono może jedyny z demokratycznych nałogów, postawionych na równi z nałogami arystokratycznymi przez samą arystokrację. Pasterz poezji pastoralnej różnił się bezwątpienia od pasterza rzeczywistego. W czasie, gdy pierwszy przygrywał niewinnie swym jagniętom, drugi niewinnie im wymyślał; różnica zaś umysłowa, osobista i czystości była olbrzymia. Lecz różnica między pasterzem idealnym, tańczącym z Amaryllidą, a rzeczywistym, który ją bił, ani na jotę nie jest mniejsza, niż między żołnierzem idealnym, umierającym dla zdobycia sztandaru, a rzeczywistym, żyjącym tylko myślą o czystości swego rycerstwa, niż między kapłanem idealnym, siedzącym wiecznie przy czyimś łożu, a rzeczywistym, który jest zadowolony, gdy sam się kładzie do łoża. W każdym zawodzie istnieje pojęcie idealne i ludzie rzeczywiści; a przecież mało jest ludzi, mających coś przeciw idealnemu pojęciu i nie wielu mimo wszystko takich, którzy mieliby coś przeciw rzeczywistym ludziom.
Sprawa więc przedstawia się następująco: daleki od zaprzeczania racji bytu pasterza idealnego w sztuce i literaturze, żałuję jednak mocno, że pasterz jest jedynym zawodowcem demokratycznym, którego postawiono w równym rzędzie z heroicznymi zawodowcami, uznanymi przez wiek arystokratyczny. Daleki od zarzucania czegokolwiek pasterzom idealnym, życzyłbym sobie, by zaistniał listonosz idealny, kupiec idealny i komisarz idealny. Bezwątpienia, śmielibyśmy się doprawdy z idealnego listonosza; jest to jednak dowód, że nie jesteśmy prawdziwymi demokratami.
Współczesny kupiec byłby bez wątpienia zmieszany, nawet niezadowolony, gdyby żądano od niego zachowania się według manjery arkadyjskiej i kazano mu wdzięczyć się w tańcu, wyrażającym rozkosze stanu kupieckiego, lub też grać na jakimś instrumencie do taktu skaczącym wokół siebie subjektom. Pomińmy jednak sprawę, czy ta niechęć kupca byłaby dobrem lub czy świadczyłaby o uzdolnieniu poetyckiem kupiectwa. Napewno w każdym zawodzie winien istnieć obraz idealny zdrowia i szczęścia, a oddalenie jego od rzeczywistości nie jest tu jedynem zagadnieniem ważnem. Nie można zgóry twierdzić, że ogrom tradycyjnych wyobrażeń o sławie i obowiązku działa stale w głowie lekarza lub żołnierza jako przykład; że bitwa pod Waterlo, sprawia faktycznie osobistą przyjemność komuś przy czyszczeniu spodni, lub że „dobro ludzkości“ łagodzi nagłe bogactwo wyrażeń lekarza wyciągniętego o drugiej w nocy z łóżka. Aczkolwiek żaden ideał nie przytłumi wstrętnego mozołu i drobiazgowości każdego zawodu, jednak w przykładzie z lekarzem i żołnierzem, kryje się on w głębi i czyni cały mozół rzeczą cenną. Ujemnem zjawiskiem jest brak takiego ideału w wielu szacownych rzemiosłach i zawodach, od których zależy byt nowoczesnego miasta. Szkoda, iż uznany dziś tryb myśli i uczuć nie daje odpowiednika dawnego pojęcia patrona.
Nastręcza się w końcu pytanie, czy świat nie stracił nic, wskutek zniknięcia ideału szczęśliwego rolnika. Głupiem jest wyobrażanie sobie rolnika, chodzącego od stóp do głowy we wstążkach, ale lepsze to, niż świadomość, iż chodzi od stóp do głowy w łachmanach i jest mu to obojętne. Nowoczesne realistyczne studjum nędzy wprowadza w większy błąd badacza niż dawne idylliczne poznanie. Dopóty nie zdołamy uzyskać wyraźnego obrazu życia klas niższych, dopóki wydają się nam ich cnoty równie ordynarne, jak grzechy, a ich radości tak niedołężne, jak ich cierpienia. Może właśnie w momencie, gdy widzimy tylko tępego człowieka, palącego tytoń i tęgo pijącego w szynku z przyjacielem, może wówczas człowiek ten obchodzi w głębi duszy dzień świąteczny, a uwieńczony kwiatami natchnionej muzy bardziej podobny jest do szczęśliwego wieśniaka, niż świat mógłby to sobie wyobrazić.




OBRONA POŻYTECZNEJ INFORMACJI
Zupełnie naturalnie i słusznie, wśród przeciętnych konsumentów literatury, cieszy się wziętością ów zbiornik energji wybuchowej, opowiadania detektywne i owe pełne cukierków sklepy, zwane noweletkami. Nietrudno przekonać się, że wszyscy wykształceni i niewykształceni, wynosimy już z domu ciekawość do morderstw i wyznań miłosnych. I doprawdy niezwykłym faktem jest mały stosunkowo popyt na romanse nawet najbardziej przerażające, wobec wziętości literatury, zajmującej się sprawami oczywistemi i przygnębiającemi. Zdawałoby się, że ludzie ani w połowie nie interesują się miłością i morderstwem tak, jak ilością i rozmaitością kształtów kluczy domowych w Londynie, lub czasem, którego potrzebuje świerszcz do przeskakania z Kairo do Kap. Olbrzymia ilość głupkowatej i niepożytecznej prawdy, przepełniająca gazety i liczne czasopisma ilustrowane, należy zapewne do tych niezwykłych gatunków strawy, którą żywiono człowieka zawsze. Wprost uwierzyć trudno, że niedorzeczne te statystyki posiadają większą popularność, niż najbujniejsza walka uczuć lub krew mrożące tajemnice. Równa się to czytaniu w czasie zimowych wieczorów humorystycznych ustępów rozkładu jazdy. Pojęcie o tem dałby nam obraz człowieka, który nie może wypuścić z rąk anonsu dr. Hommla o Hematogenie, dopóki nie dowie się co się stało z ciężko chorym młodzieńcem z Włocławka. Większość, niezależnie od wykształcenia, czuje, że mogłaby swobodnie czytać tanie detektywne historje i noweletki, popuściwszy wodzów pierwiastkom niskim i powierzchownym własnej natury; w najgorszym razie mogłaby je konsumować jak zrazy lub befsztyki. Literatura natomiast informacyjna stanowi dla nas zupełną tajemnicę. Niezdolni jesteśmy do zajęcia się nią podobnie, jak długotrwałą lekturą prowincjonalnej adresowej księgi. Czytanie rzeczy podobnych nie sprawiałoby nam zwykłej przyjemności; byłoby raczej uciążliwym i zasługi godnym wysiłkiem. I to właśnie budzi w nas niezmierne poprostu zainteresowanie do tej szczególnej gałęzi popularnej literatury.

W zasadzie posiada ona na swe usprawiedliwienie jedną okoliczność. Konsumentom tej dziwacznej wiedzy należy przyznać, że, w przeciwieństwie do ogółu są tak bezinteresowni, jak prorok-wizjoner lub dziecko zaczytane w baśniach. Odsłania się tutaj odpowiedź na pytanie: jakiemu zdaniu należy zaufać w ocenie tej literatury; najmniej wszakże wypadałoby ufać tłomaczeniom i sądom ludzi o wykształceniu niższem.
Pospolite uzasadnienie popularnej potrzeby informacji, podane przez osobę cokolwiek kulturalną brzmiałoby, że ludzie zwyczajni interesują się przedewszystkiem ze swego otoczenia faktami zbytecznymi. Całkiem powierzchowne badanie wykazałoby, iż cokolwiek byłoby przyczyną wziętości tych zwarjowanych encyklopedyj, nie mają one nic z użytecznością wspólnego. Wersja o życiu, zawarta w groszowej noweletce, może być lunatyczna i niewiarygodna, lecz z całem prawdopodobieństwem będzie zawierała więcej faktów, związanych z codziennym bytem, jak obliczenie: ile ogonów krowich potrzeba położyć, by dotrzeć do bieguna północnego. O wiele więcej jest ludzi zakochanych, niż mających ochotę zbierać i liczyć ogony krowie.
Zdaje mi się, że źródeł tej szeroko rozpowszechnionej żądzy informacyj dla samej informacji, szukać należy w innych, głębszych pokładach natury ludzkiej, nie zaś w codziennych potrzebach, które leżą tak blisko powierzchni życia, iż nawet filozofowie socjalni odkryli je w tym potężnym, wiecznym instynkcie do uduchowienia i wtrącania nosa do spraw cudzych, cechującym wielkie ruchy ludowe, bodaj n. p. Krzyżowe wyprawy i uliczne bunty.
Miałem raz przyjemność spotkać człowieka, który w życiu prywatnem postępował zupełnie jak owe gazety. Rozmowa jego składała się z fragmentarycznych informacyj o wysokości, ciężarze, głębokości, czasie i zaludnieniu. Była to zmora głupoty. Podczas najkrótszej pauzy w rozmowie mógł on zapytać n. p. czy rozmówcy nie wiedzą przypadkowo, ile beczek rdzy zeskrobuje się co rok z mostu Menai, lub też ile sklepów konkurencyjnych wykupił pan Whiteley, od chwili otwarcia własnego interesu. Stosunek znajomych do tego niewyczerpanego gadacza wahał się, zależnie od jego obecności, między strachem, a obojętnością. Okropną była myśl, iż mózg jednego człowieka nabity jest tak niesłychanem bogactwem bez pożytku. Równało się to zwiedzaniu imponującego muzeum, galeryj, serwantek z próbkami błota ulicznego, zwyczajnem wapnem, połamanemi laskami i lichym tytoniem. Po latach dopiero dowiedziałem się, że ten nieznośnie prozaiczny, nudny człowiek był w rzeczywistości poetą. Przekonałem się, że każda próba jego wszechstronnych informacyj była absolutnie i bezwstydnie kłamliwa, że obmyślał ją sobie za każdym razem, idąc z wizytą, dowiedziałem się, że nie zeskrobuje się żadnej rdzy z mostu Menai, zaś pan Whiteley i konkurenci byli tworami poetyckiego mózgu. Natychmiast potem odczułem żarliwy respekt przed człowiekiem, który był tak przygodnym, zupełnie bezinteresownym i jednostronnym łgarzem. Był to zapewne wypadek l’art pour l’art.
Żart, uprawiany z taką powagą przez dłuższy przeciąg czasu, należał do kategoryj żartów, graniczących z wszechwiedzą. Podczas rozmyślania nad tem przekonałem się, że bajeczne te trywjalności, które zazwyczaj robią wrażenie ordynarnych i trzeźwych, stały się rzeczą świetną i malowniczą, gdy dojrzałem w nich twórczość ludzkiego mózgu. I tutaj, przypuszczalnie, dotknąłem zasadniczego rysu warstw kulturalnych, który nie pozwala, a może nigdy nie pozwoli im widzieć z właściwą ludowi potęgą wyobraźni. Ludzi tylko wykształconych, trudno byłoby przekonać, że ziemia nasza jest miejscem interesującem. Patrząc na dobre lub złe dzieło sztuki są niem zainteresowani, ale, spotkawszy na ulicy anons lub kilku ludzi, mijają ich z uprzedzeniem. Tymczasem dla ludzi zwyczajnych świat ten jest arcydziełem, jakkolwiek jak wiele arcydzieł, bezimiennem. Oczekują oni od życia takiego samego wzruszenia, jakie daje im komedja, za którą płacą bilet wejścia. Dla zblazowanych oczu współczesnych wszechświat przedstawia rzeczywiście obraz przekreślony i zamalowany, bazgrotę dziecięcą na tablicy nocy; gwiazdy są tu zwykłym wzrokiem, mającym uchodzić za tapetę; kwiaty i owoce mają tak pospolity szych, jak niedzielny kapelusz kwiaciarki.
Strąceni przez sztukę na poziom sztuki straciliśmy całkowicie ów prymitywny i typowy smak ludzki — smak nowości. Rozumiem przez to rozkosz doznawaną z wiadomości takich n. p. że, w Sant Wales umarł człowiek w wieku 110 lat lub, że podczas pogrzebu w San Francisko spłoszyły się konie. Bardzo wiele z religijnych i politycznych spraw pierwotnego świata, niezliczone cudy i historje bohaterskie wynikły z tej właśnie miłości do wydarzeń, z tego boskiego wynalazku — plotki. Gdy chrystjanizm uznano za naukę dobrą i nową, rozpowszechnił się on szybko nie dlatego, że był dobry, lecz dla swej nowości. Stąd robotnik z którym rozmawialiśmy w pociągu o gazetach codziennych, nie interesował się walkami w parlamencie i w stowarzyszeniach zawodowych, co byłoby dla niego pożyteczne i za takie uchodzi; zajmowały go natomiast wiadomości o niezwykle wielkim wielorybie, wyrzuconym przez fale na wybrzeża Orkney lub pogłoska o pewnym miljonerze, n. p. panu Harmsworth, tłukącym sto fajek w ciągu roku. Warstwy kulturalne, przesycone i zdemoralizowane zupełnem oddaniem się sztuce i nastrojom, niezdolne są do zrozumienia próżniaczej i wspaniałej bezinteresowności niedzielnego czytelnika. Posiada on jeszcze resztki tego uczucia, które winno stać się prawem rodowem człowieka, uczucia mówiącego, że nasza planeta jest nowym domem, dopiero co zajętym przez nas wraz z naszym bagażem. Każdy szczegół na niej ma wartość, to też z prawdziwym instynktem sportsmena nasyca się człowiek przeciętny rozkoszą wobec drobiazgów, niezwykle zawikłanych, bez znaczenia, przytem zbytecznych i trudnych do odkrycia. Owe stronice gazet, opisujące olbrzymie poziomki, lub deszcze z żabami, reprezentują w istocie popęd powszechny, który stworzył hydrę, żelaznego wilka i człowieka z psią głową. Lud średniowieczny interesował się smokiem, czy też zjawieniem djabła nie dlatego, że cenił w tem cudowną idyllę poetycką, lecz ponieważ wierzył w ich istnienie naprawdę. Nie stanowiło to, podobnie do wielu artystycznych utworów, ucieczki przed nędzą świata; było czemś rzeczywistem, ilustrującem wymownie płodną poezję świata.
Nie przeczę, iż wiele zarzutów da się postawić i postawiono już literaturze informacyjnej. Jest ona bezkształtna, trywjalna, może dawać błędne pozory wiedzy, podlega bezwątpienia wraz z resztą literatury popularnej oskarżeniu, iż rabuje możliwości pracy użyteczniejszej, napewno przez stratę czasu a może i przez psucie estetycznego smaku. Zarzuty te jednak słyszymy ustawicznie ze wszystkich stron tak dalece, że dziwić się wprost należy, skąd wspomniane gazety biorą miriady swoich czytelników. Naturalna konieczność i naturalna pomyślność, wywołująca tak niedojrzałe rzeczy stanowią o wiele rzadziej przedmiot obserwacji; a przecież zdrowe apetyty, ukryte poza nałogami demokracji, godne są napewno takiego samego studjum, jakie poświęcamy oddawna zdetronizowanym dogmatom lub intrygom republik, usuniętych od wieków z powierzchni ziemi. Założeniem i wnioskiem moim jest: zamiłowanie do łataniny, gałganów mądrości dziennikarskiej i historji nie jest być może, jak się to głosi stale, starczą i wulgarną ciekawością zgrzybiałego ludu, ale poprostu dziecinną ciekawością ludu jeszcze młodego, który po raz pierwszy staje wobec historji. Innemi słowy wyjaśniam: w czasopismach uprawia się ten sam rodzaj gawęd wymłóconych, przepowiedni i konwencjonalnych, osobliwości, które mogłyby być opowiadane w gospodzie. Wiedza sama przez się jest tylko specjalizacją i przerostem tego pożądania wiadomości niepożytecznych tak znamiennego w młodzieńczym okresie człowieka. Ale wiedza wyodrębniła się w dziwny sposób od plotek i zwykłych nowin, od kwiatów i ptaków; ludzie przestali uważać, że pterodaktylos był tak samo świeży i naturalny jak kwiat, kwiat zaś podobnie jest potworny jak pterodaktylos. Odbudowa mostu między wiedzą a ludzką naturą, stanowi jedną z największych konieczności świata. Wszyscy, zanim przejdziemy do jakichkolwiek wizyj i twórczości, musimy udowodnić, że potrafimy zadowolić się planetą pełną cudów.




OBRONA HERALDYKI
Nowoczesny stosunek do heraldyki charakteryzuje dość trafnie zdanie słynnego obrońcy, który po dłuższem, krzyżowem przesłuchiwaniu jednego z szanownych koryfeuszy Heralds College zamknął rezultat uwagą, „że głupi, stary dureń nie rozumie nawet własnego, głupiego, starego interesu“.

Heraldyka w ścisłem znaczeniu była, rzecz prosta, czemś odosobnionem i arystokratycznem; określenie takie wymaga jednak modyfikacji, która zazwyczaj nie zyskuje sobie sympatji. Była bowiem i heraldyka plebejuszowska, gdyż każdy sklep, podobnie jak każdy zamek, wyróżniano nie według nazwiska, lecz zapomocą godła. Cały ów system pochodzi z czasów, gdy pismo obrazkowe rządziło jeszcze naprawdę światem. Mało ludzi umiało wówczas czytać i pisać; rysowano więc podpisy zapomocą symbolu obrazowego: krzyża — krzyż zaś jest rzeczą o wiele lepszą, niż większość nazwisk ludzkich. Należy tu jednak cośkolwiek rzec o cudownym wpływie symbolów obrazowych na ducha ludzkiego. Wszystkie litery, jak się uczymy, były pierwotnie obrazowe i heraldyczne: n. p. litera A jest portretem wołu, lecz portret ten oddajemy dziś z tak impresjonistyczną manierą, że patrząc nań, możemy wyczuwać zaledwie coś nie coś z powiewu sielskiego. Dopóki jednak obrazowa i poetycka cecha tkwi w symbolu, używanie go musi wnosić do życia nieco wykształcenia estetycznego. Oberże są dziś prawie jedynymi zakładami, które używają dawnych godeł i tem można tłumaczyć ich tajemniczą siłę przyciągania, (optymistycznie). Bywają knajpy o tak rozmarzających i wyszukanych nazwach, że nawet Sir Wilfrid Lawson (Wielki Templarjusz) zatrzymałby się na chwilę przed niemi, aby przeżyć wewnętrzną walkę poety z moralistą. Podobnie rzecz się miała i z obrazami heraldycznemi. Trudno uwierzyć, aby czerwony lew Szkocji sprawiał jedynie zwykłą przyjemność tym, którzy nosili go na tarczy, niby litera lub cyfra; trudno uwierzyć, by królowie Szkocji mogli zmienić go z radością na świnię lub żabę. Istnieją, jak rzekłem, pewne faktyczne korzyści z obrazowych symbolów, jednym z nich jest fakt, że wszelka obrazowość suggeruje bez nazwy i określeń. Jest droga od oka do serca, omijająca intelekt. Ludzie nie umawiają się o znaczenie zachodów słońca; nie spierają się nigdy, czy głóg opowiada najdowcipniejsze i najlepsze historje o wiośnie.
W dawnych arystokratycznych czasach istniał ów powszechny symbolizm obrazowy arystokracji wszelkich barw i stopni. Prawie bezpośrednio po tem, gdy zagrzmiał wielki róg wolności, uczyniono jeden z największych błędów w historji ludzkiej. Wszystkie wzniosłe symbole i barwy płomienne, całą tę dumę i żywotność należało rozpowszechnić pośród ludzi.
Trafikant powinien posiadać herb, zaś handlarz serem swoje bojowe zawołanie. Kupiec, sprzedający margarynę zamiast masła, powinien był odczuwać, że tam na tarczy pana Borowego powstaje plama. Tymczasem demokraci popełnili straszny błąd — błąd u korzeni całego współczesnego, chorobliwego bytu, pomniejszyli świetność przeszłą człowieka miast ją spotęgować. Nie rzekli, jak powinni, do zwykłego obywatela: „jesteś czemś równie dobrem jak książę Radziwiłł“, lecz użyli taniej formuły demokratycznej: „Książę Radziwiłł nie jest lepszy od ciebie“.
Nie da się zaprzeczyć, że świat u progu dziewiętnastego wieku stracił w sposób godny pożałowania i bezpowrotnie jedną rzecz. Dawniej uważano masy ludowe za poziome i ordynarne, lecz tylko stosunkowo poziome i ordynarne; poniżono je i wyparto przez wysokie stanowiska i świetne zawody. W epoce wiktorjańskiej wyłoniła się jednak zasada, która oceniała ludzi nie według wzajemnego stosunku, ale faktycznie uważała ich za niskich i ordynarnych. Człowiek pewnego stanu uważany był za osobę z przyrodzenia brudną i trywjalną — osobę, rzec można, urodzoną w czarnym czepku. Zaczęto wierzyć, iż człowieka ośmiesza noszenie pięknego ubrania, zamiast widzieć śmieszność istotną w rozmyślnem noszeniu brzydkiego stroju. Uważano za afektację wygłaszanie słów śmiałych i bohaterskich, gdy rzecz prosta, mowa podniosła jest naturalna, potoczna natomiast afektowana. Cały stosunek piękna i brzydoty, godności i poniżenia odwrócono do góry nogami. Piękno stało się przesadą, jakgdyby cylinder i parasol nie stanowiły istotnej przesady obrazu z krainy gnomów. Godność przerodziła się w pewien rodzaj głupoty i bezwstydu, jakgdyby istotną cechą durnia nie był właśnie ów brak godności. Skutkiem tego trudno naprawdę okazać dzisiaj ludziom jakąś ozdobę lub jawną godność, by nie pobudzić ich do śmiechu. Śmieją się z idei, z noszenia tarczy i godeł zamiast śmiać cię ze swoich trzewików i kołnierzy. Nie koniecznie należy żądać, aby kupcy mieli swą własną poezję, jakkolwiek niemasz nic nad handel poetyczniejszego. Kupiec powinien jednak posiadać herb, godny swoich dziwnych towarów, pochodzących z dalekich i fantastycznych krain; listonosz winien mieć godło, któreby wyrażało specjalne stanowisko i odpowiedzialność człowieka, noszącego w swej torbie ludzkie dusze; aptekarz winien mieć herb uzmysławiający coś z tajemnic, źródła uzdrowienia, coś z otchłannej, cudownej, miłosiernej siły.
W rewolucji francuskiej była kategorja ludzi powszechnie wyśmiewanych, wobec których, z praktycznego punktu widzenia trudno było powstrzymać się od śmiechu. Usiłowali oni zapomocą olbrzymich drewnianych posągów i ceremonij zgoła niezwykłych ugruntować nowe, cudaczne religje. Czcili boginię rozumu, która, nawet gdy przyznamy jej twórcom wiele niezaprzeczonych zalet, było bóstwem najmniej szydzącem z nich. Lecz obłąkańcy ci, pogardzeni przez dawny i nowy świat byli ludźmi, którzy widzieli wielką prawdę, nieznaną tak nowemu jak dawnemu światu. Widzieli oni coś, co skryte pozostało przed całą nowoczesną cywilizacją demokratyczną aż do chwili obecnej. Pojęli, że demokracja musi mieć własną heraldykę, że potrzebuje dumnego i świetnego godła widzialnego, jeżeli chce zachować stale świadomość swego wysokiego posłannictwa. Nieszczęściem jednak dla tego ideału świat poszedł raczej śladem angielskiej niż francuskiej demokracji, a kto spojrzy na dziewiętnasty wiek, zobaczy w nim panowanie purytanów, epokę czarnych surdutów i czarnych dusz. Sądząc z dziwnego życia, które prowadzili ludzie tych czasów, mogliby oni równie dobrze brać udział w pogrzebie, jak w chrzcie wolności. Z chwilą, gdy naprawdę uwierzymy w demokrację, zacznie ona kwitnąć, podobnie jak kwitnęła arystokracja, w symbolicznych barwach i kształtach. Nigdy nie uczynimy z demokracji czegokolwiek, dopóki sami z siebie nie zrobimy głupców. Jeżeli bowiem człowiek nie zdoła istotnie uczynić sam z siebie głupca, może być pewien, że wysiłek byłby zbyteczny.




OBRONA RZECZY BRZYDKICH
Niektórzy ludzie twierdzą, że obojętny jest im wygląd osoby, jej płeć i cechy fizyczne; decydującą rzeczą dla nich jest tylko wspólnota duchowa. Nie należy się tem jednak zrażać. Wielu twierdzeniom nie dajemy wiary, jakkolwiekby były sformułowane. Ale nic w świecie nie przekona nas, że przyjaciel Stanisława Aksta, ujrzawszy go wchodzącego do pokoju w fizycznej powłoce pana Porankiewicza, nie dozna zdumienia czy też lekkiej trwogi. W przeciwnym wypadku bowiem nastąpiłoby pewne pomieszanie między siłą atrakcyjną zewnętrzności osoby, tak naturalną i pospolitą, a siłą przyciągającą t. zw. psychicznego piękna, które wcale nie jest naturalne i ani trochę pospolite. Mówiąc dokładniej: pojęcie piękna duchowego zwęża się tu do pewnej, określonej piękności psychicznej, która wyczerpuje możliwość przyciągania z zewnątrz w stopniu nie wyższym, niż powaga pana budowniczego Siekierki wyczerpuje możliwości przyciągania moralnego.

Oszustami i tyranami ludzkości w tej dziedzinie byli Grecy. Cała ich wspaniała praca cywilizacyjna nie zdoła zaćmić ich wielkich i strasznych grzechów wobec wielostronności życia. Faktem bowiem przedziwnym jest, że gdy oddawna judzono przeciw Żydom, oskarżając ich o psucie świata jednostronną i ograniczoną miarą etyczną, nikt nie zauważył, że Grecy dali nam nieskończenie straszliwszą askezę, askezę wyobraźni, kultu wyłącznego typu estetycznego. Surowość żydowska miała przynajmniej, jako podstawę, zdrowy rozum; poznała ona, że ludzie żyją w świecie faktów i gdy mężczyzna żeni się z krewną, mogą być z tego pewne skutki. Lecz nie ograniczyli oni instynktu swego do kontrastów i kombinacyj; prorocy ich przypinali wołom skrzydła, a cherubinom dawali wiele oczu z całą rozrzutnością genjuszu Pawła Szeerbarta. Grecy natomiast przenieśli swe przepisy policyjne także na państwo nimf; nie kładli veto przeciw rzeczywistemu wiarołomstwu na ziemi, lecz stawiali je przeciw dzikiemu małżeństwu idei i zakazali publicznego wygłaszania myśli.
Rozwój kastracji potworów greckich mytycznych, pod zabójczym jak dżuma wpływem Apollina Belwederskiego, jest czemś jedynem w swoim rodzaju. Chimera była tworem, w którym każdy rozsądnie myślący lud mógł ujrzeć coś z własnych wyobrażeń, lecz widząc ją na greckich obrazach czujemy niewymowną chętkę zawiązania jej na szyi wstążki i podsunięcia talerzyka z mlekiem. Któż odczuł kiedykolwiek, że olbrzymi w sztuce greckiej byli rzeczywiście wielcy, tak wielcy, jak niektórzy olbrzymi z baśni? W pewnej baśni skandynawskiej bohater wędruje milami po grzbiecie górskim, który okazuje się w końcu lemieszową kością olbrzyma. Można to z czystem sumieniem nazwać wielkim olbrzymem. Taka wstrząsająca wyobraźnia przerażała jednak Greków, a ich trwoga odstraszyła całą ludzkość od naturalnego zamiłowania do wielkości, żywości, rozmaitości, energji i brzydoty. Przyroda chciała, by każda twarz ludzka, byle jeno silna, indywidualna i wyrazista różniła się od innych tak dalece, jak topola różni się od dębu, a jabłoń od wierzby. To samo, co uczynili ogrodnicy holenderscy z drzewami, Grecy uczynili z ludzką postacią; obcięli jej żywe i nieregularne rysy, chcąc nadać jej pewien kształt akademicki; odcięli nosy i wygładzili podbródki z obrzydliwą równowagą wiejskich ogrodników. I rzeczywiście doprowadzili nas do tego, że nazywamy niejedną twarz wyrazu pełną i sympatyczną brzydką, niejedną znów najgłupszą i odpychającą uważamy za piękną. Ta haniebna droga pośrednia, owa nędzna skłonność do powagi, wżarła się o wiele głębiej w ducha cywilizacji współczesnej, niż zewnętrzny czysto i praktyczny purytanizm Izraela. W najgorszym razie Żyd kazał człowiekowi tańczyć w kajdanach; Grek zaś postawił mu na głowie kosztowną wazę i zakazał się poruszać.
Powiada pismo, że każda gwiazda różni się świetnością od innych; to samo odnosi się i do nosów. Upieranie się przytem, że jakieś oblicze jest brzydkie, ponieważ różni się od oblicza Wenery Milońskiej, dowodziłoby błędnego sposobu patrzenia.
Dziwne jest conajmniej, iż mamy ludziom brać za złe ich różnice; powinniśmy raczej brać im za złe podobieństwo do nas. Zasady podobne wprowadziły do krytyki literackiej prawdziwy zamęt i zwyczaj wyrzekania na brak zdrowej logiki w baśniach, i na całkowity brak potęgi słowa w trzyaktowej farsie. Nazywanie twarzy innego człowieka brzydką za to, że wyraża się w niej jego dusza, równa się biadaniu, iż główka kapusty nie posiada dwu nóg. Wobec tego główce kapusty pozostałoby tylko z powagą i pewnym pozorem prawdy wytknąć nam, że nie wszędzie pięknie jesteśmy zazielenieni.
Owej chłodnej teorji piękna nie udało się jednak zawładnąć sztuką wszystkich ludów, przynajmniej z nazwy. W niektórych stronach nie było jej wcale. Rzut oka na chińskie smoki lub bożki japońskie dowodzi, jak dalece niezależny był Wschód od konwencjonalnej idei regularności twarzy i ciała, jak chciwie i radośnie cieszył się z prawdziwego piękna, wytrzeszczonych oczu, z wydatnych szczęk, ziewających ust i powykrzywianych póz. W średniowieczu ludzie, wyzwoliwszy się od greckiej miary piękna, wznieśli podniebne wieże, ożywione zda się figurami tańczących małp i djabłów. W południe technicznej pełni doskonałości sztuki prowadzono rewolucję, aż do wyczerpania, w studjum ludzkiego oblicza. Rembrandt zwiastował zdrową i męską ewangelję, że mężczyzna posiada godność nie tylko wtedy, gdy wygląda jak grecki bóg, lecz nawet mając silny, brodawkowaty nos niby węzeł, głowę jak śmiało modelowany hełm, a szczęki jak żelazna łapka.
Pogardza się zazwyczaj tym rodzajem sztuki, jako groteskowym. Nie zdołałem dotąd pojąć, dlaczego pobudzenie do śmiechu miałoby być czemś poniżającem, zwłaszcza, iż groteska daje innym wzmożoną rozkosz artystyczną. Gdyby jakiś pan, ujrzawszy nas na ulicy wybuchnął płaczem na myśl o naszem istnieniu, możnaby to uważać za rzecz niepokojącą i nieprzyzwoitą; śmiech jednak nie jest nieprzyzwoity.
W istocie nazwa „groteskowy“ jest błędnem opisaniem brzydoty w sztuce. Nie wynika z tego, by chińskie smoki lub fontanny gotyckie, albo wiedźmowate stare baby Rembrandta były w najmniejszej bodaj części pomyślane komicznie. Przesada ich nie była przesadą satyryczną, ale poprostu przesadą żywotności i tutaj leży klucz do stanowiska brzydoty w estetyce. Chętnie patrzymy na bezwstydnie wystającą skałę rafy podwodnej, na świerki, wdzierające się śmiało ku wysokim szczytom, na przepaść między dwoma brzegami gór. Z podobnie szlachetnem natchnieniem, patrzymy na nos wystający zdecydowanie, na rude włosy przyjaciela wspinające się śmiało szczecią na głowie, na jego usta wykrojone szeroko i wyraźnie, jak przepaść górska. Niektórzy przynajmniej z nas lubią to; nie jest to wcale kwestja humoru. Nie pękamy z radości, gdy po raz pierwszy widzimy świerki lub przepaść, lecz lubimy je, gdyż wyrażają one pełnię dramatyczną przyrody, jej śmiałe eksperymenty, jej zdecydowane zepsucie, jej dziką bez trwogi dumę z swych dzieci. W chwili, gdy złamaliśmy czar konwencjonalnego piękna, odsłaniają się nam na każdem miejscu miljony twarzy, podobnie jak istnieją miljony pięknych dusz.




OBRONA GWARY
Arystokraci 19 wieku unicestwili swą jedyną wartość. Cechuje ich pyszałkowość i arogancja; lecz pycha ich jest natrętna, a próby arogancji przygnębiające. Do tej pory głównym ich rysem była zmienność, żywotność i pełnia życia; oligarchja stanowiła pierwszą próbę wyzwolin na świecie. Obecnie jednak piastuje ona wprost przeciwny ideał „dobrych form“, co dałoby się określić, jako purytanizm bez religji. Dobra forma usunęła arystokrację w cień, jak dźwięk dzwonka pogrzebowego.

Panowie ziemi dążyli dawniej przedewszystkiem do wyróżnienia się; w tym celu wsadzali na hełmy swe wstrętne figury i malowali jaskrawo swe tarcze. Pragnęli podkreślić dokładnie, że niejaki Norfolk różnił się od pewnego Argylla tak dalece, jak biały lew od czarnej świni. Obecnie jednak ideał ich jest wprost przeciwny; gdyby Norfolkowi i Argyllowi udało się ubrać tak dalece jednakowo, że nie rozróżnianoby ich, tańczyliby z radości, wracając do domu.
Skutki tego są wszechstronne. Arystokracja musi utracić swe znaczenie wobec świata, swą wartość idei zmienności, eksperymentu i barwy, my zaś musimy poszukiwać tych rzeczy w innej sferze. Pytanie, czy znaleźlibyśmy je w średniej warstwie społeczeństwa, równałoby się igraszce ze świętościami. Pozostaje jedyny wniosek, że istnieją pewne słoje klasy niższej, jak n. p. woźnice omnibusów, ze swym bogatym rokokowym sposobem myślenia, wśród których należy rozejrzeć się w poszukiwaniu drogowskazu do wolności i świata.
Żargon stanowi jedyny zwycięsko płynący prąd poezji. Codzień tka bezimienny poeta jakąś przędzę języka ludowego. Bezsprzecznie i świat towarzyski, podobnie jak demokratyczny, mówi żargonem; prawda ta jest znakomitem poparciem naszego poglądu. Nie masz jednak rzeczy bardziej uderzającej, jak kontrast między ciężkim, formalistycznym, zdechłym żargonem światowym, a lekkim, żywotnym, giętkim żargonem ulicznego handlarza. Charakter języka wyższych warstw społeczeństwa, ludzi wykształconych, jest zaprawdę najbardziej bezkształtnym, bezplanowym i beznadziejnym produktem literackim, jaki świat widział kiedykolwiek.
Oto znów znamię zwyrodnienia klas wyższych. Posiadamy dostateczne dowody, że dawni wodzowie wojen lenniczych wyrażali się z pewną naturalną symboliką i płynnością, która nie pochodziła z książek. Gdy Cyrano de Bergerac w sztuce Rostanda gromi przedstawiciela chrześcijańskiej głupoty i braku kultury, ów odpowiada:
„Bah! on trouve de mots quand on monte à l‘assaut;
Oui, j‘ai un certain esprit facile et militaire“;
i te dwa wiersze ogarniają całą prawdę dawnych oligarchów. Nie umieli oni często napisać trzech liter czytelnych, ale zdolni byli nieraz tworzyć literaturę mówioną.
Douglas przebiwszy serce Bruce‘a, który stał przed nim w owej słynnej, ostatniej bitwie zawołał: „Idź naprzód wielkie serce, jak zwykłoś czynić zawsze.“ Pewien szlachcic hiszpański, gdy mu król poruczył podjąć gościnnie potężnego stanowiskiem znanego zdrajcę, rzekł: „Pragnę go przyjąć z całem oddaniem, a potem dom swój spalić.“ Oto literatura bez kultury; oto mowa ludzi, wierzących w konieczność dumnej walki o poezję życia.
Kto chciałby szukać podobnych pereł w rozmowie z młodzieńcem ze współczesnej Belgravia, miałby w życiu swojem wiele kłopotów. Dumna walka o poezję życia; nie tylko niemożliwa jest dla arystokraty; jest ona dla niego bardziej niemożliwa, niż dla kogokolwiek innego. Uchodziło w praktyce za gminność, gdy szlachcic szczycił się starożytnością swego nazwiska, po bliższej jednak rozwadze możnaby ujrzeć w tem jedyny i rozumny cel jego istnienia. Gdyby ktoś głosił na ulicy szorstką retoryką, właściwą czasom feudalnym, że jest Earl of Donkaster, zamkniętoby go w szpitalu warjatów; gdyby się jednak okazało, iż doprawdy jest on Earl of Donkaster, uważanoby go poprostu za człowieka ordynarnego. Nie należy dziś oczekiwać od Earlów, jako klasy, żadnej prozy poetyckiej. Elegancki bowiem żargon zaledwie jest mową; stanowi raczej rodzaj nieartykułowanych wrzasków zwierzęcych, zaznaczających niewyraźnie pewne określone i najprostsze stany duchowe.
„Kaput“, „elegancki“, „szykowny“ i t. d., to język jakiegoś dzikiego plemienia, skarb słowa złożony z dwudziestu dźwięków. Gdyby człowiek mody chciał protestować przeciw błędom innego człowieka mody, mowa jego byłaby szeregiem sztywnych zdań, nieżywa, jak zdechłe ryby, nanizane na sznurek. Ale woźnica z omnibusu wypowiedziałby to samo z solidnem literackiem zacięciem.
Jasne jest jak słońce, że ten sposób mówienia jest nietylko literacki, ale literacki w bardzo kwiecistem, prawie artystycznem znaczeniu. W żadnym sonecie nie używa Keats tak rozległych przenośni, jak klnący handlarz uliczny, którego mowa jest jedną długą alegorją, niby Spensera „Królowa nimf“.
Nie uważam za potrzebne dowodzić, iż owa obrazowość poetycka stanowi cechę charakterystyczną żargonu. Są tu pewne wyrażenia, godne naprawdę Mereditha w swym tajemniczym i zawikłanym sposobie wypowiadania myśli, Amerykanie n. p. mają znane określenie „swelled head“ (spuchnięty łeb) dla kogoś zarozumiałego ze swoich czynów i niedawno słyszałem na ten temat godną uwagi anegdotę. Oto pewien Amerykanin wyraził się, że Japończycy po wojnie z Chinami „potrzebują wzuwaka do butów przy wkładaniu kapeluszy.“ Jest to pomnik prawdziwej natury żargonu, którego wartość polega na coraz większem oddalaniu się od pierwotnego wyobrażenia, i coraz większem i większem usuwaniem go w cień domysłu. Tkwi w tem coś z doktryny literackiej symbolistów.
Istotna przyczyna tak wielkiego wygadania klas niższych, zwraca myśl naszą znowu do ustępu o arystokracji dawnych czasów. Klasy niższe żyją w stanie wojny, wojny słów. Ciętość ich jest produktem takiego samego płomiennego indywidualizmu, jak ciętość dawnych oligarchów wojowniczych. Każdy dorożkarz musi trzymać język w pogotowiu, podobnie jak każdy szlachcic minionych stuleci musiał być gotów do szabli. Nieszczęściem poezja, rozwijająca się podczas tego procesu, może być tylko poezją groteskową. Lecz, gdy wyższe klasy społeczeństwa zrezygnowały całkowicie ze swego prawa do heroicznej wymowy, nie jest cudem wcale, że rozwój języka musiał pójść w kierunku gadatliwości pospólstwa. Zasadniczą rzecz stanowi tu bowiem konieczność czyjejkolwiek pracy przy warsztacie, wzbogacanie języka nowemi symbolami i nowym wyrazem.
Każdy żargon jest przenośnią, zaś każda przenośnia poezją. Gdybyśmy zbadali najpospolitsze, codzienne zdania, przechodzące ciągle przez nasze usta, przekonalibyśmy się, że są one równie bogate i suggestywne jak niektóre sonety. Weźmy bodaj jeden przykład: mówimy o jakimś człowieku, działającym społecznie, że „przełamuje lody“. Gdyby oblec to w kształt sonetu, ujrzelibyśmy ponury i wzniosły obraz oceanu, pełnego wiecznych lodów, mroczne i szydercze zwierciadło północy, a na niem ludzi w tańcu, idących i ślizgających się, a pod tem szumiący i pracowity żywioł wodny — bezdenny. Świat żargonu jest pewnego rodzaju stawaniem poezji na głowie, pełen jest błękitnych cudów i białych słoni, pełen ludzi gubiących swe głowy, ludzi ściganych przez własne języki — jest pełnym chaosem baśni.




OBRONA MIŁOŚCI DO DZIECI
Dwie rzeczy pociągają każdego prawie normalnego człowieka u dzieci: ich wielka powaga i skutkiem niej wielka radosność. Są one tak bezgranicznie, niezależnie od humorów, radosne, jak tylko można sobie wyobrazić. Najgłębsze szkoły filozoficzne i mędrcy nie dotarli nigdy tej głębi, która kryje się w oczach trzymiesięcznego dziecka. Jestto głębia zdumienia nad światem, a zdumienie nad światem nie jest mistycyzmem, ale transcedentalnym rozumem człowieka. Oszałamia nas w dzieciach to właśnie, że każda rzecz jest stwarzana w ich oczach na nowo, wszechświat zaś bywa ponownie wystawiany na próbę. Gdy idziemy ulicą, patrząc z góry na te zachwycające, okrągłe główki, trzykroć za duże w stosunku do ciała, na kontury tych grzybków ludzkich, winniśmy pamiętać przedewszystkiem, że w każdej z tych głów ukrywa się nowy wszechświat, tak nowy, jak w siódmym dniu stworzenia. W każdej z tych kul tkwi nowy system gwiezdny, nowa trawa, nowe miasta i nowe morze. Zdrowa myśl tai zawsze niejasny domysł, że religja uczy nas raczej grzebać niż wzbijać się, że gdybyśmy nareszcie raz pojęli zwykłe życie ziemi, zrozumielibyśmy wszystko. Bliskie temu jest odczucie, iż nie trzeba byłoby nam drugiej Apokalipsy, gdybyśmy zdołali zmiażdżyć jednym zamachem dotychczasowy nałóg i ujrzeli gwiazdy tak, jak widzi je dziecko. Ta wielka prawda leży w uwielbieniu dzieci i ona to zachowa je do końca. Dojrzałość, ze swemi nieustannemi trudami i nadziejami, poczyna z łatwością wierzyć w odkrycia nowych, godnych uznania rzeczy, ale w głębi duszy nigdy nie uwierzy, że oceniła dostatecznie zdobycze już osiągnięte. Możemy szturmować niebo i gwiazdy, znajdować bez liku nowe, lecz zawsze będzie istniała gwiazda nieodkryta, ta, na której urodziliśmy się.

Wpływ dziecka sięga dalej jeszcze niż jego pierwsza igraszka, próba stworzenia na nowo ziemi i nieba. Wpływ ten skłania nas w istocie do uzgodnienia czynów naszych z rewolucyjną teorją cudowności wszystkich rzeczy. Widzimy (nawet prostacy i nieokrzesani) w mowie dziecka coś cudownego, w chodzeniu jego cud a zwyczajne pojmowanie jest tu dla nas objawieniem. Widzę już, jak rozważa to cyniczny filozof i śmieje się, dowodząc, że słowa i zabawy dziecka, tak podziwiane przez wielbicieli są rzeczą całkiem naturalną. I tutaj właśnie uwielbienie dzieci znajduje swą zasadniczą, faktyczną rację. Wszelkie słowa i wszystkie zabawy z kawałkiem gliny są cudowne, a oddając sprawiedliwość należy przyznać, że zabawy i słowa filozofa są również cudowne.
Prawdziwy nasz do dzieci stosunek jest szczery, stosunek zaś nasz do starszych fałszywy. Zachowanie nasze wobec rówieśników opiera się na czystej formalistyce z pewną dozą obojętności i wzgardy. Zachowanie zaś nasze wobec dzieci polega na delikatnej wyrozumiałości, pokrywającej ogromny szacunek. Kłaniamy się dorosłym, zdejmujemy przed nimi kapelusze, powstrzymujemy się od sporów z nimi, lecz w istocie nie szanujemy ich. Jeżeli już szanujemy coś u dojrzałych to cnotę i mądrość, a o to nie trudno. U dzieci natomiast szanujemy błędy i głupstwa.
Bylibyśmy bliżsi istotnego pojmowania świata, gdybyśmy wobec wszystkich dorosłych, wszelkich typów i godności, zachowywali taką sympatję i taki zaślepiony szacunek, jak wobec dzieci. Dziecku trudno opanować cudy mowy, skutkiem tego patrzymy na jego błędy z takim samym podziwem, jak na postępy. Gdybyśmy stosowali to samo wobec prezydentów rządu i ministrów skarbu, gdybyśmy z radością pobudzali ich zająkliwe i zachwycające próby ludzkiej mowy, stalibyśmy się o wiele mądrzejsi i bardziej tolerancyjni. Dziecko posiada gotowość do eksperymentów na życiu, doświadczeń zdrowych w pobudkach, lecz nieznośnych w domu. Gdybyśmy tylko chcieli podobnie traktować wszystkich spekulantów handlowych i nadętych szaleńców, gdybyśmy wykazywali im ich brutalność, jako względnie komiczny błąd w życiu, gdybyśmy mówili do nich poprostu „że przekonają się o tem dopiero jak będą starsi“, zajęlibyśmy prawdopodobnie najlepsze i najbardziej wzruszające stanowisko, wobec słabości ludzkiej. Nasz stosunek do dzieci dowodzi, że paradoks ten jest całkowicie prawdziwy, że można połączyć: przebaczenie graniczące z pogardą i uwielbienie graniczące ze strachem. Przebaczamy dzieciom z tą samą bluźnierczą uprzejmością, z jaką Omar Khayyam przebaczył Wszechmocnemu.
Istotna racja naszego stosunku do dzieci tkwi w fakcie, że przeczuwamy w nich nadnaturalność, gdy równocześnie jakaś mistyczna przyczyna nie dozwala nam w sobie samych wyczuwać mistyczności. Małość dzieci właśnie pozwala patrzeć na nie jak na cud; wydaje się nam, jakgdybyśmy mieli do czynienia z jakąś nową rasą, oglądaną przez mikroskop. Wątpię, czy ktokolwiek, obdarzony czułością i wyobraźnią, może spoglądać na rączkę dziecka bez uczucia lekkiej trwogi. Napełnia nas szacunkiem myśl o energji ludzkiej potrzebnej do poruszania takiego drobiazgu; równa się to przypuszczeniu, że natura ludzka mogłaby kryć się w skrzydłach motyla lub w listku drzewa. Gdy patrzymy z góry na to życie tak ludzkie a tak małe jednak, wydaje się nam jakgdybyśmy sami wyrastali do kłopotliwej wielkości. Wobec tych stworzeń odczuwamy taki rodzaj zobowiązania, jaki czułaby istota boska, stworzywszy coś niezrozumiałego dla samej siebie.
Możliwe, że zabawny wygląd dzieci stanowi najdroższy ze wszystkich więzów łączących Kosmos w jedność. Ich pełna godności powaga, bardziej wzrusza niż ich pokora; ich głębia użycza nam więcej nadziei, niż tysiące karnawałów optymizmu; ich wielkie i błyszczące oczy zawierają zda się wszystkie gwiazdy; czarująca zaś nikłość ich nosków wydaje się najwyraźniejszą zapowiedzią radości, czekającej nas w państwie niebieskiem.




OBRONA DETEKTYWNYCH OPOWIEŚCI
Aby osiągnąć właściwą podstawę psychologiczną, w badaniu przyczyn rozpowszechnienia opowieści detektywnych, należy wyzwolić się z natłoku pustych frazesów. Nieprawdą jest n. p. że lud woli literaturę złą niż dobrą i czyta powieści detektywne dlatego, iż są literaturą złą. Zwyczajny brak subtelności artystycznej nie decyduje o powodzeniu książki. Rozkład jazdy kolei państwowych, zawierający mało znamion gry psychologicznej, nie stanowi jeszcze skutkiem tego ulubionej lektury, podczas wieczorów zimowych. Jeżeli detektywne historje cieszą się większą wziętością u czytelników, niż rozkłady jazdy, zawdzięczać należy to ich wyższemu poziomowi artystycznemu. Na szczęście wiele dobrych książek zyskało już popularność, wiele zaś złych — o wiele większe szczęście — straciło ją zupełnie. Ba! dobra historja kryminalna byłaby prawdopodobnie bardziej popularna, niż zła. Cały szkopuł sprawy tkwi tu bowiem w niechęci wielu ludzi do poznania wogóle możliwości istnienia czegoś podobnego, jak dobra opowieść detektywna. Pisanie historji o włamaniu równa się, ich zdaniem, z jego moralnem dokonaniem. Ludziom jednak mniej wrażliwym wystarcza, że w wielu opowieściach detektywnych roi się tak samo od zbrodni, jak w dramatach Szekspira. Między dobrą a złą opowieścią detektywną istnieje tylko taka, lub nawet większa różnica, jak między dobrą a złą epopeją. Opowiadanie detektywne stanowi nietylko całkiem uprawnioną formę sztuki, lecz posiada przytem pewne zalety rzeczywiste i określone, przyczyniające się do ogólnego zadowolenia.

Istotna, zasadnicza wartość opowiadań detektywnych tkwi w fakcie, że stanowią one najwcześniejszy i jedyny przejaw literatury popularnej, w którym zaznacza się zmysł do odczuwania poezji współczesnego życia. Całe wieki żyli ludzie u stóp potężnych gór i lasów odwiecznych, zanim odczuli ich poetyczność; rozumując zaś konsekwentnie, możnaby przypuszczać, że potomkowie nasi zobaczą czerwone kominy fabryczne w podobnej aureoli purpury, jak szczyty gór i uznają słupy latarń za rzecz tak prostą i normalną, jak drzewa. W obliczu wielkiego miasta, jako czegoś niebezpiecznego i godnego podziwu, jest historja detektywna Iliadą. Nie uszło zapewne niczyjej uwagi, że w takich opowiadaniach bohater lub detektyw wędruje po Londynie samotny i wolny, niczem książę z bajecznej krainy Elfów i w ciągu tej wędrówki nieobliczalnej każdy spotkany omnibus przybiera pra-barwy jakiejś bajecznej ryby; światła miejskie goreją, niby niezliczone oczy koboldów, stróżów jakiejś tajemnicy prymitywnej, którą zna poeta, lecz nie zna czytelnik. Każdy zakręt ulicy wskazuje niejako na nią, zaś fantastyczne linje kominów na horyzoncie zdają się szyderczo i ponuro sygnalizować jej znaczenie.
To uzmysłowienie potęgi Londynu nie jest drobnostką. Biorąc rzecz ściśle, miasto jest poetyczniejsze niż wieś; albowiem w czasie gdy przyroda stanowi chaos sił nieświadomych, miasto jest chaosem potęg świadomych. Korona kwiatu lub wzór plecionki mogą stanowić lub nie, symbol znaczący, lecz niemasz kamienia na ulicy i cegły w murze, które nie byłyby faktycznie głębokiemi symbolami — posłaniem od jakiegoś człowieka, tak jak telegram lub karta pocztowa. Najwęższa nawet ulica kryje w każdym załamie i zakręcie swoim duszę człowieka, który ją zbudował i może oddawna już spoczywa w grobie. Każda cegła ma w sobie hieroglify tak żywe, jakby była cegłą z pismem klinowem Babilonu; każda dachówka jest tak samo wychowawczym dokumentem jakby była tabliczką pełną sum, pozostałych z dodawania i odejmowania. Wszystko, co wywalcza prawo bytu nawet pod formą najbardziej fantastyczną przygód Sherloka Holmesa — stanowi odpowiedni materjał dla tej romantyki szczegółów cywilizacji, dla uwydatnienia niezgłębionej natury ludzkiej, zawartej w kamieniu i łupku. Dobrą jest rzeczą, że człowiek przeciętny popada w nałóg spoglądania na dziesięciu przechodniów ulicznych oczyma wyobraźni, chociażby nawet ten jedenasty miał być znanym złodziejem. Marzymy, rzecz prosta, że mogłaby istnieć inna, wyższa romantyka Londynu, że dusze ludzkie mogłyby przeżywać przygody dziwniejsze, niż ciała i, że trudniejsza i bardziej emocjonująca byłaby pogoń za cnotą niż zbrodnią. Ponieważ jednak wielcy pisarze nasi, z podziwu godnym wyjątkiem Stevensona, nie chcą opisywać tego niesamowitego nastroju, który rodzi się w nas, gdy oczy wielkiego miasta zaczynają płonąć w ciemnościach, niby kocie źrenice, należy zaliczyć to wyłącznie na dobro literatury popularnej, która pośród gderliwej pedanterji i przesady nie chce spoglądać na teraźniejszość, jak na sprawę prozaiczną, a uważać codzienność za pospolitość. We wszystkich wiekach sztuka ludowa korzystała ze współczesnych obyczajów i stroju; zdobiła grupę dokoła męki Pańskiej w suknie szlachty florentyńskiej lub mieszczan flamandzkich. W osiemnastym wieku wśród najwybitniejszych aktorów istniał zwyczaj grania Macbetha w pudrowanej peruce i fraku. Jak dalecy jesteśmy dzisiaj od wiary w tę poetycką siłę suggestywną naszego własnego życia, uprzytomni już wyobrażenie sobie Alfreda Wielkiego przy pieczeniu ciastek w spodniach do kolan i tyrolskich pończochach lub Hamleta we fraku z żałobną krepą na kapeluszu. Ta skłonność wieku do patrzenia nieustannego poza siebie, jak żona Lota, nie zawsze jednak wystarcza. Z romantycznych możliwości nowoczesnego miasta musiała powstać nieogładzona literatura ludowa, wyłoniła się ona w detektywnych opowiadaniach tak pierwotna i odświeżająca, jak ballady Robin Hood‘a.
Lecz jeszcze jednej dobrej rzeczy dokonały opowieści detektywne. Podczas gdy nieuleczalną skłonnością starego Adama była rebelja przeciw rzeczy tak powszechnej i automatycznej jak cywilizacja, oraz propagowanie buntu i wyzwolenia, romantyzm policyjny niesie z sobą uświadomienie, że cywilizacja jako taka jest najszerszem wyzwoleniem i najromantyczniejszym buntem. Zapomniawszy nawet o zaspanych stróżach placówek społecznych, należy pamiętać, że znajdujemy się w zbrojnym obozie i prowadzimy wojnę z zamętem w świecie, a zbrodniarze, dzieci chaosu, są niczem innem tylko zdrajcami naszych bram. Gdy detektyw w policyjnym romansie stoi z szaleńczą nieco odwagą pod nożami i pięściami złodziejskiej szajki, musimy uznać w tym agencie sprawiedliwości społecznej postać niezwykłą i poetyczną, wobec której włamywacz i włóczęga są przestarzałymi konserwatystami wszechświata, cieszącymi się odwiecznym szacunkiem małp i wilków. Romantyka policyjna jest przeto romantyką zgoła ludzką. Tkwi ona w fakcie, że moralność stanowi najbardziej zuchwałe i najtajniejsze ze wszystkich sprzysiężeń. Dowodzi, że ów ukryty i cichy zarząd policyjny, kierujący i ochraniający nas jest tylko płodnem w skutki błędnem rycerstwem.




OBRONA PATRJOTYZMU
Zanik patrjotyzmu w nowoczesnej Anglji jest sprawą poważną i przygnębiającą. Tylko skutkiem tego możliwe stało się pomięszanie zwykłej żądzy posiadania majątku ziemskiego z dawną miłością do ziemi. Gdyby na świecie nie było więcej ponad jedną parę kochanków, możnaby sobie wyobrazić, iż cały słownik miłosny przystosowałby się bez wahania do najbardziej poziomej i prymitywnej żądzy. Gdyby nie zachował się wzór namiętności rycerskiej i oczyszczającej, nikt nie mógłby również mówić, że rozkosz nie nosi żadnego znamienia miłości, że rozkosz jest drapieżna, zaś miłość współczująca, że rozkosz jest ślepa, a miłość czujna, że rozkosz syci się sama sobą, miłość natomiast jest nienasycona. Tak samo dzieje się z miłością do rodzinnego miasta, z tą wzniosłą i prawieczną namiętnością ducha, zapisaną czerwoną krwią na tej samej tablicy, co namiętności naszej przyrody. Ze wszystkich stron słyszy się dziś o naszej miłości ojczyzny, a przecież każdego, czującego istotnie tę miłość, musiałyby te głosy oszołomić, jak człowieka, który słyszałby twierdzenie, że księżyc zjawia się w dzień a słońce w nocy. Musiałby on w końcu dojść do przekonania, iż ludzie ci nie pojmują jasno, co znaczy słowo „miłość“, że nie rozumieją przez słowo miłość tego co rozumiałby mistyk przez miłość do Boga, ale to, co rozumiałoby dziecko przez miłość do bitej śmietany. Dla każdego, miłującego swą ojczyznę jest naprzykład nasza chełpliwa obojętność wobec etyki wojny narodów tylko pełną tajemniczości bzdurą. To tak, jakby ktoś twierdził, że pewien młodzieniec popełnił morderstwo, ale nie martwi się, gdyż jest to jego syn. Jasne jest, że słowa „miłość“ używa się tutaj bez znaczenia. Istotę miłości bowiem stanowi czułość, należąca do jej określenia, a kto występuje przeciw jednej musi stanowczo wyrzec się drugiej. Czułość ta, spotęgowana nieraz aż do chorobliwych granic, stanowiła znamię wszystkich wielkich kochanków jak Dante i wszystkich wielkich patrjotów jak Pitt. „Ojczyzna moja, w prawie i bezprawiu“, oto coś, co nie przyszłoby nigdy do głowy patrjocie, chyba w rozpaczliwym wypadku. To tak, jakby się rzekło: „Matka moja, pijana czy trzeźwa“. Bezwątpienia, gdyby matka porządnego człowieka była pijaczką, dzieliłby on z nią do ostatka jej troski; ale twierdzić, że jest mu obojętne czy matka jego pije czy nie, mogliby tylko ludzie nie znający wielkiej tajemnicy.

Renesans miłości ojczyzny zmusza nas do zniweczenia i otrząśnięcia się z ogłuchłego i zachrypniętego Yingoizmu. Gdy nadejdzie on, zamilkną naraz wszyscy wrzaskliwi krzykacze. Gdyż pierwszą oznaką miłości jest powaga: miłość nie uzna łgarstwa lub pustego zwycięstwa słów. Uzna ona zawsze za najlepszego szczerego doradcę. Miłość czuje pociąg do prawdy przez niezawodny magnetyzm cierpienia; kochankowi nie sprawia przyjemności dziesięciu lekarzy, skaczących wokoło łoża śmierci z wrzaskliwym optymizmem.
Należy tedy zapytać, jak się to dzieje, że ów najmłodszy ruch w Anglji, który wydawał się wielu renesansem patrjotyzmu, nie posiada w oczach naszych żadnego znamienia patrjotyzmu — a przynajmniej patrjotyzmu w jego najwyższej postaci? Dlaczego nabożeństwo naszych patriotów skierowało się wyłącznie w stronę cech i spraw, które same w sobie są dobre, ale stosunkowo zbyt materjalne i trywjalne: do handlu, do siły fizycznej, do odległych granicznych utarczek, do zapasów w dalekiej części świata? Kolonje należą do spraw, z których trzeba być dumnym; ale kraj dumny tylko ze swych obszarów, podobny jest do człowieka dumnego ze swoich nóg. Dlaczegóż niema patrjotyzmu wzniosłego, duchowego, patrjotyzmu centrycznego w głowie i sercu państwa, nie zaś tylko w jednej z jego pięści czy butów? Nieokrzesany marynarz ateński mógł najprawdopodobniej sądzić, że sława Aten polega na właściwem używaniu steru lub też przyzwoitem zaopatrzeniu w czosnek; ale Perykles nie mniemał, iż na tem wspiera się sława Aten. U nas natomiast niema absolutnie żadnej różnicy między patrjotyzmem głoszonym przez nieboszczyka Chamberlaina a Pata Rafferty, który śpiewa: „I co sądzicie o Irlandczykach teraz?“ Zarówno godne szacunku jest skromny sposób myślenia jak tanie chwalenie trywjalności i koszałek opałek.
Słuszną czy niesłuszną, ale posiadam znajomość głównej przyczyny tej ciasnoty angielskiego patrjotyzmu dni dzisiejszych i chcę spróbować ją odsłonić. Można uznać za rzecz naturalną, że człowiek kocha swój ród i swe otoczenie, i że znajduje w nich coś godnego pochwały; ale czy to właśnie jest najbardziej pochwały godne czy nie, będzie zależało od wyjaśnienia istoty rzeczy przez tego człowieka. Gdyby syn Thakeray‘a, przypuśćmy, wyrósł w niewiedzy o sławie i genjuszu swego ojca, nie byłby napewno dumny z tego, że jego ojciec był wzrostu ponad sześć stóp. Zdaje mi się, że jako nacja jesteśmy ściśle w tem samem położeniu, co hypotetyczny syn Thakeray‘a. Zniżamy się w naszym patrjotyzmie do rzeczy ordynarnych i nijakich z prostej przyczyny. Stanowimy jedyny naród świata, którego nie uczą w dzieciętwie jego własnej literatury i jego własnej historji.
Jako naród, znajdujemy się zaiste w niezwykłej sytuacji, nieznajomości swych własnych zasług. Odegraliśmy wielką i świetną rolę w dziejach myśli i uczuć świata; staliśmy pośród pierwszych w tej wiekuistej i bezkrwawej bitwie, gdzie ciosy nie zabijają, lecz płodzą życie. Pod względem malarstwa i muzyki ustępowaliśmy wielu innym narodom; ale w literaturze, nauce, filozofji i krasomóstwie politycznem możemy, biorąc historję naogół, mierzyć się z każdym narodem. Lecz całe to ogromne dziedzictwo duchowej chwały trzymamy od naszej młodzieży zdala, jak kacerstwo, pozwalamy jej żyć i umierać w głupim, dziecinnym patrjotyzmie, którego nauczyła się z pudełka ołowianych żołnierzy. Niema przytem nic złego w pudełku ołowianych żołnierzy; nie spodziewamy się, aby dzieci zachwycały się narówni pięknem pudłem ołowianych filantropów. Tylko, sprawa kiepska z tem, że subtelniejsza i bardziej kulturalna sława Anglji nie jest przedstawiana tak, żeby mogła dotrzymywać kroku wzrastającemu duchowi. Młodzieńcowi francuskiemu wpajają sławę Moliera narówni z chwałą Turenne‘a; chłopca niemieckiego uczą jego własnej wielkiej filozofji narodowej, zanim zacznie się uczyć filozofji średniowiecznej. Rezultatem tego jest, że jakkolwiek patrjotyzm francuski często wpada w obłęd i pyszałkowatość, zaś niemiecki izoluje się i odznacza się pedanterją, żaden z obydwu nie jest wyłącznie głupi, ordynarny i brutalny, jak to bywa często udziałem narodu Bacona i Locke‘go. Jest to dość naturalne, a nawet wobec okoliczności usprawiedliwione. Anglik musi za coś kochać Anglję; skutkiem tego pragnie być dumny z handlu i giełdy, tak samo jak Niemiec może być dumny z muzyki lub Holender z malarstwa, albowiem wierzy istotnie, iż to stanowi główną zasługę jego ojczyzny.
Nie byłoby to ani trochę niezwykłe, gdyby pierwszeństwo do pożerania prowincyj i strącania książąt, było główną chwałą Zuluanów. Niezwykłe natomiast jest, iż stanowi to chwałę główną narodu, mogącego się poszczycić Szekspirem, Newtonem, Burkem i Darwinem.
Zadziwiający brak wielkoduszności i subtelności w obecnym nacjonalizmie angielskim zdaje się nie ma żadnej innej przyczyny, tylko to jawne zaniedbanie nauki literatury ojczystej, jako czynnika wychowawczego. Anglik nie mógłby być na tyle głupi, aby pogardzał innymi narodami, gdyby nawet wiedział, ile Anglja dla nich uczyniła. Wielcy pisarze nie mogą uniknąć przejścia na własność uniwersalną ludzkości.
Brak nauki angielskiej literatury w naszych szkołach, po uczciwym namyśle, jest zjawiskiem wprost zastraszającem. Tak, ale jeszcze bardziej zastraszającem jest, gdy słyszy się wytaczane przez kierowników szkół i innych pedagogów konserwatywnych argumenty przeciw nauczaniu bezpośredniemu języka angielskiego. Powiadają, naprzykład, że olbrzymią moc angielskiej gramatyki i literatury poznaje się podczas lekcyj łaciny i greckiego. To najzupełniejsza prawda, ale przewrotność idei nigdy zdaje się nie będzie dla nich jasna. To tak, jakby się rzekło, iż dziecko zdobywa sztukę chodzenia podczas nauk skakania, lub, że Francuz mógłby nauczyć się z powodzeniem niemieckiego, gdyby pomagał Prusakowi w nauce Ashanti. Stanowczo, najpierwszą zasadą wszelkiego wychowania jest mowa, w której udziela się wychowania; jeśli młodzieniec ma czas na uczenie się jednego przedmiotu, niech uczy się raczej tego.
Rozmyślnie wzgardziliśmy tem wielkiem dziedzictwem wzniosłego uczucia narodowego. Osłoniliśmy nasze szkoły publiczne potężnym murem przed szeptami o chwale Anglji. I otrzymaliśmy swoją karę w dziwnym i przewrotnym fakcie — gdy jednocząca wizja patrjotyzmu uszlachetnia hordy brutalnych dzikusów i bezbarwnych obywateli, stając się dla nich rzeczą najdroższą w życiu — my, my, którzy, niech świadczy świat — jesteśmy ludzcy, godni szacunku i osobiście poważni, mamy patrjotyzm, stanowiący w nas rzecz najgorszą. Cóżeśmy zrobili i dokąd zbłądziliśmy, my, którzyśmy wydali mędrców, mogących rozmawiać z Sokratesem, poetów, mogących wędrować z Dantem, że zachowujemy się tak, jakbyśmy nic innego nie dokonali prócz zakładania kolonij i rozdzielania kopniaków murzynom?
Jesteśmy dziećmi światła, a przebywamy w ciemnościach.
Jeżeli będziemy osądzeni, nie stanie się to wskutek zwykłego przestępstwa ograniczonego umysłu, iż odmówiliśmy szacunku innym narodom, ale wskutek duchowej zbrodni, że nie chcieliśmy uszanować sami siebie.







  1. Ingoes, członkowie krańcowo-nacjonalistycznej partji Torysów w Anglji.
  2. Główna postać w dziele Johna Lily: The Anatomy of Wit i Euphnes and his England. (1578-1590)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Keith Chesterton i tłumacza: Stanisław Baczyński.