Obrazki z ulicy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Hałaciński
Tytuł Obrazki z ulicy
Pochodzenie Złośliwe historje
Wydawca „Kultura i sztuka“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwow — Warszawa — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OBRAZKI Z ULICY.




W pogoni za szczęściem!

Wyszedłem z bramy mojego domu, gdy wielki tłum ludzi, biegnąc, jak oszalały, pociągnął mnie za sobą.
Wcisnąłem kapelusz na oczy, i nie pytając, biegłem tak szybko, aż mi tchu w piersiach zabrakło!
Obok mnie dwie kumoszki wyrzucały urywane zdania:
— O! widzi pani Karolowa, tam!... tam!...
— A! widzę!... widzę!... moja pani kochana!
— A żeby go szlak trafił!...
— Żeby nogi połamał!
— A tyfus na niego!
— Tak do barszczu, — co to za specjał!...
— Albo do kartoflanki!...
— A może i szpik tam jest?
— Na pewno jest!...
— A hu!... a hu!...
I cały tłum począł wrzeszczeć: a hu! a hu!...
Przodem umykało ogromne psisko, trzymając w pysku dużą kość piszczelową, którą zapewne gdzieś pokryjomu skręciło z pod lady rzeźnickiej!
A ludzie biegli w nadziei, że przecież pies kość opuści, — a ten, który ją podniesie, czuć się będzie szczęśliwym!
Przystanąłem, patrząc, jak fala ludzi dalej pędziła w pogoni za szczęściem!





Frontowe panie.

— Czy droga pani uwierzy, że wczoraj w „Imperialu“ oblano mi szampanem tę nową suknię, która tak ogólnie się podobała.
— Czy być może? Doprawdy, jaka szkoda!
— O! głupstwo! właśnie wracam od krawcowej, u której zamówiłam sobie jeszcze ładniejszą!
— A to dziwne!... bo i ja wracam od krawcowej! służba jest tak nieuważną teraz, — zniszczyli mi sosem majonezowym moją jasną jedwabną!
— Serdecznie żałuję!...
— Bagatela, proszę drogiej pani, głupich 5.000 koron!
— A ja liczyłam, że co najmniej kosztowała panią 6.000 koron! Bo moja 7.000 koron!...
— Zapewne, że 6.000 koron z zamkniętymi oczyma wartą była! Ale ja dbam o kieszeń męża! Teraz takie ciężkie czasy!
— O prawda! że bardzo ciężkie!
— No, ale z przykrością muszę drogą panię pożegnać!
— Cieszę się niewymownie z tak miłego spotkania!...
— Do miłego widzenia!
— Do miłego i prędkiego!...
— Adieu!
— Adieu!
I rozeszły się w dwie przeciwne strony, — a z ustek grubo nałożonych różem, płynęły cicho dopowiedziane słowa:
— Małpa! szwenda się po gabinetach z Guciem, naciąga na stroje, a osioł mąż siedzi w domu i szczyci się, że mając 500 koron pensji miesięcznej, wystarcza mu na strojenie tej głupiej gęsi.
— Świnia! utrzymanka Alfreda!... — Obrzydliwa!... I taką osobę toleruje nasze towarzystwo! A mąż, stary cymbał, niczego się nie domyśla!... A co najgorsza, że w każdym komitecie obok niej zasiadać muszę!... I nie ma mężczyzny, któryby zdarł jej maskę!... Jeszcze po rękach ją całują!... Naprawdę, świat jest podły!





Żandarm i zbójcy.

Przedmieście, gdzie mieszkam, obfituje w wielką ilość dzieci!
Schodzą się one w gromadkę i wybrawszy sobie cichy zaułek, zabawiają się w „łapanego“.
Nieodłącznym towarzyszem tej gromadki, jest duży pies kudłaty, z gatunku „Kola“.
Czyj on jest, skąd przychodzi, dzieci nie wiedzą — ale punktualnie o jednej godzinie się zjawia i jest duszą każdej zabawy.
Dzieci nazywają go Maćkiem!
— Maciek! w co się będziemy bawić?
— Hau!
— W zbóje i żandarmy!
— Hau!
— Dobrze Maciek?
— Hau! hau! hau!
— No to stawaj tu w kącie i czekaj! Ty będziesz żandarmem, a my zbójami! A jak krzykniemy hau! — to masz nas łapać!
Maciek usiadł na tylnych łapach w kącie, miele kiciastym ogonem, uszy postawił do góry, a oczy mu się formalnie śmieją z radości, że ma tak piękną funkcyę łapania zbójów!
Naraz malcy jak wicher rozlatują się na wszystkie strony, — a za chwilę słychać z różnych stron wołania:
— Hau! Hau!
Po Maćku przeszedł prąd elektryczny, zrywa się, jak opętany i pędzi do najbliższego zbója, aby mu zagrodzić drogę w ucieczce.
Nieszczęście chce, że z wielkiego rozmachu, uderza łbem o malca, i ten, jak długi, wysypuje się na ziemię!
— Poczekaj Maciek, — mówi z płaczem malec do psa, — poczekaj, tylko mama wróci z ogonka, to jej powiem, jaki ty jesteś!
I rękawami brudnej koszuliny ociera załzawione oczy.
A Maciek, widząc, że zawinił, zbliża się posmutniały i wielkim różowym językiem zaczyna lizać po twarzy chłopczynę.
— Widzisz, teraz przepraszasz, a ja się potłukłem.
Dzieci zbiły się na nowo w gromadkę i uchwaliły, że Maciek będzie teraz zbójem, — a przewrócony żandarmem!
— A kiedy ja go nie dogonię, bo on ma cztery nogi!
— No to ty będziesz i Franek, razem macie także cztery nogi, tak jak Maciek!
I zaczęła się gonitwa wśród krzyku, gwizdań i nawoływań, ale o złapaniu zbója Maćka ani mowy nie było!





Na przystanku tramwajowym.

Czekam na wóz tramwajowy na przystanku, gdzie tworzy się nowy rodzaj ogonka.
Obok mnie sterczy jakaś mała, wychudła jejmość, w pelerynie i staroświeckim kapeluszu.
Stoję zniechęcony, gdy naraz towarzyszka zagaduje do mnie cieniutkiem głosem:
— Pan dobrodziej artysta?
— Nie!
— A więc arystokrata?
— Dlaczego?
— Bez wąsów! zaraz poznałam, że arystokrata, z naszej sfery!
— Więc cóż?
— Prosiłabym o pomoc! Jestem podupadła, w procesie skrzywdzona!
— Ciężko! Mogę pani służyć koroną! Więcej nie!
— Przyjmę! zapiszę i zwrócę!
— Zbędne!
— O! przepraszam! Kocikowska z domu jestem, jałmużny nie zniosę...
— Odda pani biednemu!
— I to nie! Wygram proces, pieniędzy będzie dużo! Z chęcią wygodzę większą pożyczką!... Więc jakże godność?
— Bilewicz!
— Piękny ród, litewski ród! Sienkiewicz o nim pisze! Olenka Bilewiczówną z domu była! Nie sposponowałam się! Pan dobrodziej z naszej sfery! Miło mi prawdziwie....
Nadjechał tramwaj.
— A proszę sobie zanotować, że jutro tu na pana dobrodzieja czekam, o tej samej porze!... A teraz szczęśliwej drogi życzę i opieki Boskiej w wojażu!...
I gdy tramwaj ruszył, powiewała dziurawą, ale czystą chusteczką koronkową, dygając od czasu do czasu!
Jutro o tej samej porze czekać będę przy przystanku na panią Kocikowską, aby jej wręczyć koronę!





Dygnitarze z torbami.

— Radca dobrodziej, jak widzę, w drogę się wybrał?
— Ależ broń Boże!... To prezes czcigodny raczej opuszcza nas!
— Nigdy w świecie!
— A torba podróżna prezesa?
— A torba podróżna radcy?
— Tak to wygląda, czcigodny prezesie... ale ja codzień tak z torbą i gdzie się co uda kupić, to do torby! To ziemniaków, to buraków, to mydła i tak ratuję dom, jak mogę... A gdzieżby sobie w tych czasach moja kobiecina dała radę! Wszystko siłą, przebojem! A ceny! Boże drogi, aż włosy stają na głowie! O! zielone do rosołu, dawniej centa, dzisiaj całą koronę! A jakie mizerne, niech prezes popatrzy! Ta to serce się kraje! — A za tę kość, czy prezes uwierzy, dałem dziesięć koron. Z tego będzie rosół!... Ziemniaków dziś na targu niema zupełnie — i jak ja się pokażę w domu żonie?!
— A nie mógł radca kupić wątroby! Ja dostałem wcale ładną i już piąty dzień z rzędu wątrobą żyję!
W tej chwili przyłączył się do mówiących trzeci z torbą podróżną.
— A sługa, sługa, skądże to niesie sekretarza?
— Jestem uszczęśliwiony i pędzę do domu do mojej żony! Nie uwierzylibyście panowie, gdybym wam opowiadał, ale sami naocznie się przekonajcie! Oto przechodzę ulicą Piekarską i jakby mnie coś tknęło, wstępuję do małej wędliniarni i zapytuję od niechcenia, czy też niema słoniny, — pewny naprzód ujemnej odpowiedzi. A na to czcigodna właścicielka, jak nigdy nic, wyjmuje z pod lady połeć słoniny, kraje, waży, pakuje i daje. Oniemiałem w pierwszej chwili, a teraz pędzę z tą radosną wiadomością do domu! O! jaka śliczna słoninka!
Ale tych ostatnich słów nie słyszał ani radca, ani też prezes!
Obaj biegli w stronę ulicy Piekarskiej, — gdy tymczasem obok sekretarza gromadził się coraz większy tłum ludzi, pomrukując złowrogo:
— On ma słoninę!





Dwie karty cukrowe.

Placem Halickim biegł mój przyjaciel rozanielony.
— A tobie co się stało?
— Co się stało?... Oto szczęście mnie spotkało! W sobotę dostanę w znajomej masarni kilo słoniny!
— Rzeczywiście, że szczęście!... Ale powiedz mi, jakim sposobem doszedłeś do tego, że aż kilo?...
— Jeszcze z początkiem października ja i mój kolega biurowy, z którym razem mieszkam, uchwaliliśmy jednogłośnie, aby nasze karty cukrowe podarować właścicielce masarni i tą ofiarą serce jej pozyskać i otrzymać trochę słoniny, bo jako obaj chorzy na cukrową chorobę, cukru mamy w sobie poddostatkiem, a brak nam tłuszczu. Poczciwa właścicielka masarni zlitowała się nad nami i oświadczyła, abym się zgłosił we wtorek do panny Pyzi, bardzo miłej sklepowej, a słoninę będę mógł nabyć.
— I poszedłeś we wtorek?
— A naturalnie; ale panna Pyzia powiedziała mi, abym się zgłosił we czwartek do panny Mazi, zdecydowanej brunetki, to ona mi schowa.
— I poszedłeś we czwartek?
— A naturalnie, ale panna Mazia oświadczyła mi kategorycznie, abym się zgłosił w sobotę do samej właścicielki!
— I poszedłeś w sobotę?
— A naturalnie, tembardziej, że właścicielka jest bardzo przystojną i grzeczną osobą, która z dobrotliwym uśmiechem zapewniła, abym się zgłosił we wtorek do panny Pyzi, to ona mi schowa!
— No i cóż dalej?
— A no nic!... od sześciu tygodni chodzę co wtorku, czwartku i soboty i nie mogę utrafić na słoninę!
— Więc dlaczego biegniesz taki uradowany?
— Bo panna Mazia powiedziała mi, abym w sobotę zgłosił się do właścicielki, to ona mi schowa!...
— I pójdziesz w sobotę?
— Naturalnie!...
Mimowoli uśmiechnąłem się, patrząc na mojego przyjaciela.
— E, mój drogi, ty się uśmiechasz z politowaniem nademną, ale wiary we mnie nie złamiesz! Ty już w szkołach byłeś ateuszem i wiele dogmatów stawiałeś w powątpiewanie! Ale ja mam wiarę! głęboką wiarę!... i żebyś wiedział, że w sobotę idę do właścicielki...
— A we wtorek do Pyzi!
— I... — machnął ręką i odszedł.





Wojenny dorożkarz.

Ja, mój przyjaciel i przyjaciel mojego przyjaciela, postanowiliśmy złożyć wizytę stroskanej wdowie, zamieszkałej przy ulicy Gródeckiej, w pobliżu dworca kolejowego.
A że u tej wdowy bywają dwie jej przyjaciółki, a w saloniku stoi fortepian, godność nakazywała wziąć ze sobą koszyk z prowiantami i odpowiednią ilość szlachetnych trunków, aby wdowę należycie pocieszyć, a przyjaciółki zachęcić do stanu małżeńskiego.
Naturalnie, że w takich okolicznościach zawsze zaczyna deszcz najniepotrzebniej padać, a że to była godzina dziesiąta wieczorem, więc i ciemności tak wielkie, że wspólnie musieliśmy się nawoływać, aby jaki taki kontakt między sobą utrzymać.
O dźwiganiu kosza z prowiantami ani mowy nie było!... Chłopiec sklepowy sprowadził nam dorożkę, na koźle której siedział obdarty żydek, przemokły i skulony we dwoje.
— Jak się nazywasz? — zagadnął mój przyjaciel.
— A na co to wiedzieć wielmożnemu panu?
— Musimy wiedzieć, z kim mamy godność jechać w jednej dorożce!...
— Mnie wołają Jojna!
— Więc panie Jojna, ja, mój przyjaciel i przyjaciel mojego przyjaciela, wraz z tym koszykiem, pojedziemy na Gródeckie w górę.
— Niech będzie! Panowie zapłacą z góry pięćdziesiąt koron, a koszyk za darmo pojedzie.
— Dlaczego z góry?
— A dlaczego z dołu?
Aby nie psuć sobie zabawy, wpakowaliśmy Jojnie w łapę pięćdziesiąt koron — i jazda!...
Tak dojechaliśmy do ulicy Kraszewskiego, u wylotu której szkapa stanęła, pozostając martwą na wszelkie nawoływania Jojny!
— Dlaczego nie jedziesz?
— Bo wuna nie lubi ulicy Kraszewskiego i żeby ją zabić, to nie pojedzie.
Dziwna rzecz! Koń, który nie znosi ulicy Kraszewskiego!
Wysiadamy więc z wehikułu, przyjaciel mojego przyjaciela chwyta przy pysku za uzdę konia i ciągnie go pod górę, a ja z przyjacielem moim pchamy dorożkę z tyłu.
Na koźle siedzi Jojna i wywijając batem, lamentuje:
— O joj!... jaki teraz owies drogi!
A deszcz sobie leje w najlepsze!...
W ten sposób dojechaliśmy pieszo do ulicy Leona Sapiehy, która jest tak równa, jak kręgielnia i przy dobrej woli konika moglibyśmy byli zajechać na ulicę Gródecką bez wielkiego natężenia się poczciwego zwierzęcia.
Ale pokazało się, że szkapa Jojny nie lubi i ulicy Leona Sapiehy i głuchą była na wszelkie prośby i nawoływania!...
O powrocie nie było mowy, bo co zrobić z koszykiem. Którykolwiek z nas, zabrawszy go do domu, wzbudziłby okropne podejrzenie. Siłą więc faktów zajęliśmy swoje stanowiska. Przyjaciel mojego przyjaciela ciągnął szkapę za pysk a my pchaliśmy wehikuł z tyłu przez całą ulicę Leona Sapiehy, aż pod dom stroskanej wdowy przy ulicy Gródeckiej.
Byliśmy przemoknięci do nitki i w najgorszych humorach, tylko Jojne nie tracił fantazyi i podając nam kosz, mówił:
— Chwała Bogu, żeśmy szczęśliwie przyjechali!... Może wielmożni panowie dadzą co na piwo, bo owies teraz taki drogi!...
Ta bezczelność wytrąciła z równowagi przyjaciela mojego przyjaciela. A że to obywatel krewki, więc zrobił swą straszną prawicą młynka w powietrzu — i wśród ciemności — zamiast Jojnę, ugodził mego przyjaciela tak silnie w twarz, że mu wybił dwa zęby trzonowe i zagiął chrząstkę nosową!...
W tych warunkach zabawa musiała być popsutą...





Aprowizacja.

Stanąłem obok straganów, na których dawniej stały całe wory z różnorodną kaszą i jagłami.
Teraz, użal się Boże, kilka małych woreczków z poślednim towarem i gryką!
Za straganem stoi gruba pani Franciszkowa i obojętnem okiem przypatruje się, jak i te resztki towaru obsiadły wróble i wydziobują co najlepsze ziarnka.
— No, popatrz-że się pani Pawłowa, co te juchy wyrabiają! Ta one mi resztę towaru zjedzą!
— Tak i tak, że zjedzą! A u mnie to inaczej! A o! niech się pani Franciszkowa popatrzy.
— A ten bury, to taki żarłok i jeszcze swoje dzieci sprowadził! patrzno pani Pawłowa!...
— Żeby to dzieci, ale u mnie cała familia!... widzi pani!...
— A szlak by ich trafił!
— Złodzieje, pasibrzuchy!
— Zrujnują człowieka!
— Na dziady sprowadzą!...
Słysząc te narzekania, spłoszyłem wróble, które uciekły na pobliskie drzewka.
— A to co!... Pana babci interes! Patrzcie! dygnitarz, będzie tu biedne ptaszyny płoszył!
— Opiekun! psia mu robota! — wołała pani Pawłowa.
— Głodomór!... Ptaszynie zazdrości!... Ta popatrz szlachetna osobo, co koń z siebie wypuszcza, samą słomę, to gdzież się to biedactwo pożywi!
Chciałem coś odpowiedzieć, ale pani Pawłowa dorzuciła:
— Niech jegomość szuruje i pyska tu nie otwiera i godność naszą nie poniewiera, bo jak Boga kochanego...
Ponieważ pani Pawłowa zrobiła przy tem ruch, dający dużo do myślenia, więc prędko wskoczyłem do tramwaju i pojechałem do naszej aprowizacyi, gdzie do jutra stać będę w ogonku, aby się dowiedzieć, że nic niema.
I w tej chwili żałowałem, że nie jestem jednym z tych wróbli, które mają na poczciwych sercach opartą tak znakomitą aprowizacyę!





Wojenne ogonki.

Wstałem o godzinie czwartej rano, aby stawić się na czas w ogonku tytoniowym przy ul. Akademickiej l. 3.
Na dworze było pochmurno, a nasz poczciwy polski „kapuśniaczek“ padał sobie już trzeci dzień, a to dlatego, że zwykle pada przez dni siedem, więc powinien był jeszcze padać tylko przez dni cztery, więc się wcale nie śpieszył, bo to tylko dni cztery, a nie cztery lata!
Postawiłem kołnierz i sunę, ażeby się ansztelować w moim ogonku, który stał mi się już prawie nieodzowny do życia, jak mieszczanom strzelnica, radcom sądowym kasyno miejskie; a szlachcicom końskie kasyno!
Przy szarzejącem świetle dżystego poranku widzę w oddali czarną smugę ludzi i dochodząc, wołam uradowany:
— Dzień dobry panom!
— A giten Tag, purec!
Bo dziwna rzecz, ogonek tytoniowy składa się przeważnie z samych izraelitów, przeplatanych gdzieniegdzie ekspresami i staremi żydówkami.
Moje miejsce jest właśnie obok bardzo starej żydówki, która nikogo nie dopuszcza, rezerwując je dla mnie!
Dobrze mi z tem, bo kobieta wydaje z siebie dużo ciepła i podtrzymuje rozmowę.
Składam jej na dzień dobry wdzięczny ukłon i staję w ogonku, który przez moją nieobecność był fatalnie wyszczerbiony.
— Przepraszam wielce szanowną panią, ale z powodu deszczu zaspałem!
— Nie trza zasypiać, bo przyjdzie inny łapserdak na to miejsce i napuści wszów!
— Wielce szanowna pani daruje, już się to więcej nie powtórzy!..
— No!... już dobrze!...
Nastaje chwila ciszy, ogonek się skupia, bo kapuśniaczek coraz bardziej siecze.
Ciszę przerywa moja sąsiadka.
— Jaki dziś będzie fasunek?
— Podobno same papierosy!
— Niech pana szlag trafi! A co będzie mój mąż palić przez całą noc, jak tytoniu do fajki nie dadzą?
— Może się zadowolić papierosami!
— Przy takim interesie musi się palić fajkę!
Nie zastanawiałem się nad interesem, przy którym przez całą noc musi się palić fajkę, bo dzień się już dobry zrobił i miasto zaczynało pomału budzić się z martwoty nocnej.
Z daleka słychać dzwonienie! To jedzie tramwaj Czerwonego Krzyża i ciągnie za sobą dwa wozy pełne kapusty! Przed hotelem Żorża stoi w liberji portjer i alarmuje mieszkańców placu Marjackiego przeraźliwem trąbieniem na dorożkarza, z którego ani śladu nigdzie niema, a obok niego stoi jakiś dygnitarz z walizami, gotowy do drogi!...
Z drugiej strony widnieje przed sklepem Meinla ogonek kawowy. Ma on zupełnie odmienny wygląd. Przeważnie stoją w nim poważne kobiety, przeplatane młodemi panienkami.
Są to amatorki kawci z kożuszkiem, które przyszły same, lub przysłały swoje córki.
Głębiej ulicy Akademickiej, u wylotu ulicy Chorążczyzny usadowił się trzeci ogonek przed sklepem z wędlinami firmy Teliczka.
Ten mięsożerny ogonek należy do bardzo niespokojnych, gdyż składa się z dozorczyń, sług i terminatorów.
Ulica żyje, ruch robi się coraz większy. Z Banku hipotecznego wyszło dwóch ludzi i oblepiają cały budynek i filary zielonymi afiszami z zaproszeniem do subskrybowania siódmej pożyczki wojennej.
Momentalnie tworzy się czwarty ogonek z ciekawych, wczytujących się i obliczających zyski z lokacji kapitału w tejże pożyczce.
I pomimo deszczyku robi się jakoś raźno człowiekowi na duszy. Z mojego ogonka tytoniowego zerkam w stronę ogonka kawowego, skąd śliczna blondynka uśmiecha się do mnie, a ja szarmancko kłaniam się w jej stronę moim zmoczonym melonikiem.
— Pan zna tę panienkę? — pyta moja sąsiadka.
— Nie, proszę wielce szanownej pani!
— Panna Stefcia!... Bardzo porządna osoba!... Palce lizać!...
Zwracam się jeszcze raz. Ten sam serdeczny anielski uśmiech! Wprost anioł!... Czuję, że wpadłem, że Stefcia jest tą niebiańską istotą, którą mi niebiosa przeznaczyły. Niech będzie błogosławiony ogonek tytoniowo-kawowy! Chciałem krzyczeć z radości, ale i tak zagłuszyłaby mnie trąba automobilu, który pędząc po nierównym bruku, obryzgał cały nasz ogonek błotem, nie oszczędzając i ogonka kawowego!
Ten wypadek rozweselił wszystkich, bo był sprawiedliwy. Dostało się nam wprawdzie, ale i im także! Więc śmialiśmy się z nich, a oni z nas, — tylko od strony ogonka mięsożernego dochodziły brzydkie przekleństwa, których powtarzać niepodobna!
Gdy zbliżała się chwila otwarcia sklepów, pod którymi wyczekiwaliśmy, zjawili się wiedeńscy policyanci od ogonków, wyrównali pod linię każdy ogonek i porobili należyte odstępy, aż miło było patrzeć...
— A teraz abtreten nach Hause, bo fasungu ne bede, a kafa do Manila ne prychodzila!...
Szmer niezadowolenia rozszedł się w obu ogonkach.
— Nur ruhig, meine Herrschaften!... und Maul halten!
Panna Stefcia zbliżyła się smutna w naszą stronę, moja sąsiadka kiwnęła jej uprzejmie głową, a ja czułem się jak w niebie, że nadarzyła się sposobność zbliżenia się do Stefuni!
Naraz poczułem silne szarpnięcie. To mój przyjaciel ciągnął mnie za rękaw, wołając:
— Chodźno na słówko.
— O co ci chodzi, mój kochany?
— Skąd ty znasz tę pannę?
— To panna z bardzo porządnego ogonka! Na imię jej Stefcia, a za kilka miesięcy — moja żona!...
— Czyś zwarjował, idyoto!... Ta stara żydowica to właścicielka domu rozpusty z ulicy Szpitalnej, a twoja narzeczona, to jej pensyonarka!...
W tej chwili musiała mi pęknąć czaszka, bo padłem bez przytomności w ramiona przyjaciela.
Obudziłem się w łóżku wychudzony, blady i bezsilny. Obok na krześle drzemał mój przyjaciel, w obwisłej dłoni trzymał książeczkę do modlenia. Przy dopalającej się świecy ujrzałem, że odmawiał modlitwę za konających.
— Przyjacielu, co się ze mną stało?
— Dostałeś zapalenia mózgu, a przytem zapalenia ślepej kiszki, którą wycięliśmy ci wraz z latającą nerką i dwoma migdałkami w gardle, które powodowały zapalenie organów oddechowych!
— I więcej nic mi nie wycięliście?
— Nie, mój drogi!
— To chwała Bogu! mój przyjacielu!





Sklep spożywczy K. B. K.

Mój przyjaciel, uratowawszy mi życie w fatalnej przygodzie miłosnej ze Stefcią z ulicy Szpitalnej — znikł ze Lwowa i słuch o nim zupełnie zaginął.
Byłem najpewniejszy w świecie, że zagarnięto go do świadczeń wojskowych i teraz biedaczysko skrobie gdzieś na etapie kartofle w menaży wojskowej, lub przy jakim tartaku galicyjskim wypieka chlebuś z trocin.
Żal mi było przyjaciela, bo to z kościami poczciwy był chłopiec, usłużny i co najważniejsza, z ogromną ochotą podpisywał wszystkie pożyczki wojenne — a tu właśnie ósma pożyczka wojenna idzie, a jego jak niema, tak niema! Wprost tragedya!...
Przez ten czas wiele rzeczy się zmieniło. W samej ulicy Akademickiej stoją już prócz ogonków: mięsożernego, kawowego, tytoniowego — ogonki spożywcze, marmoladowe i pantoflowe. Ten ostatni składa się wyłącznie z mężów, których żony mają wysokie napięcie i za lada dotknięciem grozi im śmierć, lub nawet coś gorszego. W samem mieście narodziły się ogonki: teatralny, jako dowód sympatyi i uznania dla ustępującego dyrektora Hellera, oraz ogonek kolejowy przy ulicy Trzeciego Maja, gdyż nie jest wskazanem, aby cywile robili zgiełk na zmilitaryzowanej kolei.
Na tle tych ogonków wyrodził się jakiś dziwny potwór, którego ogonkiem nazwać niepodobna, gdyż zajmuje w nieforemnych kształtach cały plac „Na Opałkach“. Jest to kolosalna trafika, nie uznająca ani ustawy, ani pana Jorkasza Kocha, ani finanserów, godna nazwy: „Bolszewickiego składu tytoniu i cygar“.
I tego wszystkiego mój przyjaciel nie widzi, bo go niema.
Strapiony przechodzę onegdaj ulicą Żółkiewską, gdy od zamkniętej rampy kolejowej z naładowanego po brzegi wozu dolatuje mnie głos tubalny mego przyjaciela:
— A ty niedołęgo, co tu robisz?!
— O Boże! to ty?!
— A tak, to ja... tylko dlaczego ty jesteś taki strapiony?
— Ja, widzisz, za tobą! Tak jakoś przepadłeś, długo cię niema, a mnie tak tęskno za tobą!
W tej chwili mój przyjaciel zeskoczył z wozu, chwycił mię w ramiona i tak serdecznie zaczął ściskać, że o mało duszy mi nie udusił!
— Oj, ty poczciwy warjacie, chciałeś, abym siedział we Lwowie i oglądał się na aprowizacyę. Patrzaj na mnie, mam pyski czerwone?
— Tak jest, ty masz pyski czerwone!
— Otóż widzisz, jednego dnia, gdy mi dojadły te świństwa ogonkowe, wyjechałem w Żółkiewskie, do pierwszego z kraju dworu. Opowiedziałem się, jako znajomy dziedzica i zaskoczony nocą w drodze. Ugoszczono mnie po staropolsku, a że jestem i wymowny i nadskakujący, proszono mnie, abym kilka dni pozostał. Po tygodniu dano mi worek mąki, kaszy, kilka kilogramów masła grochu, słoniny i wózek, aby to za mną fornal odwiózł do Lwowa!...
— I przyjechałeś?
— Ależ gdzie tam! Przez wdzięczność ofiarowałem się zawieźć pozdrowienie do sąsiedztwa, o kilka kilometrów do następnego dworu, gdzie były jeszcze dwie panny na wydaniu.
— I pojechałeś?
— Naturalnie! Przyjęto mnie z taką uciechą, że o wyjeździe nie było mowy; po dwóch tygodniach dano mi swoje konie i wóz drabiniasty, na który prócz poprzednich moich prowiantów, doładowano taką masę swoich, że wóz był prawie pełny, z tem, abym wstąpił do wujostwa, gdzie panien nie było, ale jest dwóch drągali, dla których przywiozłem pachnący liścik i kosmyk włosów, a drugiemu kawałek wstążki z kokardką, coś w rodzaju podwiązki. Drągale oszaleli z radości — towary przeładowali na swój wóz i tyle mi dopakowali prowiantów, że ledwo koniska dociągnąć mogły. Po dwóch tygodniach, czując że umrę na przeładowanie żołądka, puścili mnie, ale musiałem dać „słowo honoru“, że powrócę!...
— No, a cóż ty będziesz robił z tymi prowiantami.
— Otwieramy „Sklep spożywczy K. B. K.“. Ciebie biorę do spółki! Musisz tylko wyszukać jaką starą jejmość, ale koniecznie siwą, aby w sklepie siedziała jako decorum, ty będziesz sprzedawał, a ja jadę zwozić prowianty w dalszym ciągu. Będziesz sprzedawał tanio, aby firmie wyrobić dobrą opinię!
— Ależ K. B. K. ma już wyrobioną firmę i nie możesz się przecież pod tę firmę podszywać!...
— Ja też ani myślę podszywać się pod firmę „K. B. K“... Nasz sklep spożywczy będzie istniał pod hasłem: „Każdy będzie kontent“, ale że to tytuł za długi, więc damy sobie K. B. K., które z krakowskiem „K. B. K.“ nic wspólnego mieć nie będzie!... Czyś zrozumiał, idyoto?
— Zrozumiałem, mój przyjacielu!...





Wymiana telegramów między hr. Czerninem a moim przyjacielem.

Hrabia Czernin dowiedziawszy się, że przyjaciel mój ma zapewnioną większą ilość prowiantów, i że otwiera sklep pod firmą K. B. K. we Lwowie, zatelegrafował w te słowa:
„Radzę panu sklep otworzyć na Ukrainie, gdyż tam zrobi pan lepszy interes“.
Przyjaciel mój, otrzymawszy ten telegram, kompletnie zbaraniał i natychmiast odtelegrafował:
„Kochany panie hrabio, musi się pan tym wypadku mylić, gdyż podług pańskiego twierdzenia, na Ukrainie jest żywności po sam pas“!
Odpowiedź nadeszła następująca:
„Otóż właśnie w tym wypadku się nie mylę — gdyż pomyliłem się już w tamtym, o czem pan musi już dokładnie wiedzieć, gdyż cały świat o tem trąbi“!
Na to mój przyjaciel odtelegrafował:
„A co będzie z traktatem brzeskim?“
Na to nadeszła taka odpowiedź:
„A cóż to nas, drogi panie, obchodzi! Pan tam nie byłeś, ja wprawdzie byłem, ale do tego już się więcej nie wtrącam! Niech sobie robią, co chcą z tym fantem! Nie sztuka jest odnosić korzyści z genialnych pomysłów — ale sztuka odnieść korzyść z genialnego głupstwa, w jakie ich wpakowałem“.
Przyjaciel mój odtelegrafował:
„Przesyłam hrabiemu słowa uznania za szczerość w wypowiedzeniu się w tej sprawie i proponuję, aby hrabia przystąpił jako trzeci spólnik do naszego interesu spożywczego“!
Odwrotnie hrabia odtelegrafował:
„W żaden sposób propozycji pańskiej przyjąć nie mogę. Jako wspólnik musiałbym mieszkać albo w Galicyi, albo na Ukrainie. W Galicyi nie mógłbym się ludziom na oczy pokazać, bo pan się domyśla, coby mnie spotkało — a na Ukrainie te łajdaki bolszewiki roznieśliby mnie w strzępy! Z tych więc powodów, w tym intratnym interesie udziału wziąć nie mogę — ale panu radzę, jedź na Ukrainę“!
Wobec tak kategorycznego zapewnienia tak genialnego męża stanu, mój przyjaciel od kilku dni pakuje wszystkie prowianty i wyjeżdżamy do kraju obiecanego. Ziemniaczki obwijamy na wzór tyrolskich jabłuszek w bibułkę, każde jajo wkładamy w osobny słoik a masło wieziemy w dużej wertheimowskiej kasie pod osobną strażą uzbrojonych ludzi.
Mamy tylko pewne obawy co do przyjmowania pieniędzy. Złotem nie będzie nam nikt płacił — a tych papierowych pieniędzy to tyle tam nadrukowano, że zachodzi obawa kompletnego bankructwa — i my zostaniemy na lodzie.
Ale mój przyjaciel wysłał już depeszę do hrabiego Czernina następującej treści:
„Ekscelencyo, a czy pieniądze papierowe są pewne i na jak długo?“
Na to odwrotnie hrabia odtelegrafował:
„Pieniądz papierowy zawsze jest pewny, i to tak długo, dopóki wartości nie straci“!
Tak kategoryczne zapewnienie uspokoiło mojego przyjaciela zupełnie.
Sklepu więc pod godłem: „Każdy będzie kontent“ we Lwowie nie otwieramy, gdyż byłoby lekkomyślnością nie korzystać z cennych rad hrabiego Czernina.





Mareczka.

Przyjaciel mój, dobry patrjota nietylko w słowie ale i w czynie, zmusił mnie, abym pojechał z nim do Warszawy.
— Bo widzisz — mówił w wysokiem patryotycznem napięciu — człek odżyje, pełną piersią zaczerpnie wolności i wykąpie się w kulturze własnego stołecznego miasta.
— Tak jest, przyjacielu, wykąpiesz się w kulturze!...
— Więc jedziesz ze mną?
— Kiedy właśnie przed dwoma tygodniami wróciłem z Warszawy.
— Więc cóż z tego? Tem lepiej, będziesz mi służył za cicerona!... Więc zgoda?...
— Możebym cię tak tylko do granicy odwiózł, — a dalej to już trafisz!...
— Czyś zwarjował!... do granicy to sam trafię, — ale mi chodzi o to drogie i ukochane miasto, o pobyt w nim razem z tobą!... O oglądnięcie pamiątek i wreszcie o chwilę zabawy!...
— Więc naprawdę chcesz abym z tobą jechał do tego drogiego miasta?
— Bezwarunkowo!
— A więc zgoda, mój przyjacielu, jadę!
— Doskonale!... z tem jednak warunkiem, że jesteś moim gościem i ja wszystko płacę!
— Ależ!...
— Nie ma żadnego ale!... Biorę ze sobą 5.000 koron! Ta suma wystarczy nam na jakiś czas, a postanowiłem abyśmy sobie niczego nie żałowali!
— Ładnie z twojej strony, mój przyjacielu, żeś powziął takie postanowienie!...
— Więc wyjeżdżamy jutro! Zgoda?!
— Zgoda!... mój przyjacielu!


∗                    ∗

Ponieważ dopiero wróciłem z Warszawy, więc dla pewności, wziąłem ze sobą 10.000 koron, nie mówiąc nic mojemu przyjacielowi, aby mu nie psuć myśli o kąpieli w kulturze własnego stołecznego miasta.


∗                    ∗

Na drugi dzień, mój przyjaciel zakupił dwa bilety pierwszej klasy do Warszawy za 600 koron — i jedziemy!
Z dojazdem do dworca i pakierami kosztowało go to razem około 700 koron! — ale, mój Boże, co to znaczy, gdy się ma wysokie patrjotyczne napięcie! — przepustkę na wyjazd ze Lwowa, paszport z fotografią i poświadczenie z fizykatu miejskiego, że nie jesteśmy zawszeni, co daje nam tę wyższość nad pasażerami wsiadającymi w drodze, że oni wiozą na sobie wszy, — a my nie!
Mijamy Kraków, — a wkrótce okrzyk konduktora: „Granica!“
— Jezus, Marya! — krzyknął mój przyjaciel przerażony.
— Co ci się stało?...
— Nic!... tylko na samo słowo granica, ścisnęło mi się serce z radości!
— Aby ta radość była większą i świętszą, przerwiemy jazdę w Częstochowie, zwiedzimy Jasną Górę i przed ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej oddamy się ekspiacyi z całego naszego życia.
Mój przyjaciel ucałował mnie z radości, — a ja miałem łzy rozczulenia w oczach!


∗                    ∗

„Częstochowa!“...
Wysiadamy! Godzina druga w nocy!
Sala restauracyjna oświetlona, aż razi. Za bufetem dwie panny, starsza pani, gospodarz, na sali kelnerzy!
Boże, takiego bufetu nie widział człowiek u nas przed wojną, — a cóż dopiero przez pięć lat wojny!
Sardynki francuskie, łosoś, raki, ryby, wyszukane wędliny, truskawki, poziomki itd., itd.
Mój przyjaciel przywarł do bufetu i pije, — jak twierdzi — wyborną wódeczkę, przegryza kanapkami z sardynkami, to z łososiem, to wysysa kolanka z raków, — po trzech wódeczkach, zażądał małej buteleczki wina, dobrych cygar, — i jest rozanielony!
Smakuje ci, mój przyjacielu?!
— Bój się Boga, taż to rozkosz, taka przekąska. Wprawdzie kosztować to będzie z jakich pięćdziesiąt do sześćdziesiąt koron, — ale zjadł człowiek coś smacznego!
— Zapewne, mój przyjacielu!
Przy płaceniu okazało się, że przyjaciel mój miał tylko 130 mareczek do zapłacenia, a więc równo 260 koron. Natomiast dwóch posługaczy kolejowych, którzy biegali po całym mieście, to jest z jakie sto kroków do obok dworca położonego hotelu z zapytaniem, czy niema wolnego mieszkania, wrócili, oświadczając!
— Prosimy Jaśnie Wielmożnych dziedziców pokoju niema, a nam się należy po 5 mareczek.
Mojemu przyjacielowi przedłużyła się trochę twarz, tak, że musiałem go pocieszyć:
— Mój kochany! Pieniądz, to marność! Przerwaliśmy jazdę, aby się pokłonić Królowej Korony Polskiej! Ta chwila pozostanie ci na całe życie, — a marny pieniądz nie może ci zamącić tego wspaniałego momentu!
I tak się stało! — Pobyt na Jasnej Górze i modlitwa przed cudownym obrazem odrodziła nas duchowo, do tego stopnia, że mój przyjaciel w roztkliwieniu mówił:
— Gdyby teraz rabusie mnie napadli, oddałbym wszystko z rozkoszą.
— To doskonale, mój przyjacielu, bo niezadługo życzeniu twojemu stanie się zadość!


∗                    ∗

Do Warszawy przyjechaliśmy o północy. Dorożkarz oświadcza nam, że hotele przepełnione i szkoda jechać do któregokolwiek, bo wszystko zajęte.
Mój przyjaciel o mało nie zemdlał.
— Przecież na ulicy spać nie możemy!
— A jużci, że nie można, bo zabiorą do cyrkułu! Dopiero o trzeciej rano wolno wyjść na ulicę, — odpowiada dorożkarz!
— Proszę jechać do hotelu... i tu wymieniam mu nazwę przystani, gdzie mamy złożyć nasze strudzone podróżą głowy!...
Jedziemy!
Na odgłos dzwonka wyłazi zaspany stróż przez żelazne sztachety mruczy:
— Ni ma nic! Wszystko zajęte!
— Proszę otworzyć, bo tak przez bramę z panem nadzorcą niepodobna rozmawiać!
Pan nadzorca z niechęcią kręci kluczem w zamku, mrucząc sam do siebie:
— I po co to się pchać, kiedy miejsca nie ma!
— Panie nadzorco, dostanie pan 15 marek za starania o uzyskanie pokoiku o dwóch łóżkach.
— To niech Jaśnie Wielmożny dziedzic pogada z portyerem!... Ja go zaraz zbudzę!...
Rozbudzony portyer mierzy nas wzrokiem, ile też my jesteśmy warci.
Aby mu ułatwić tę lekcyę poglądową — mówię:
— Panie Dyrektorze! Za to, żeśmy pana zbudzili, składamy odszkodowanie 25 mareczek i prosimy daj nam pan pokój!
— Właściwie, proszę pana dziedzica pokoju nie ma! Chybaby ten na drugiem piętrze!...
— Będziemy panu dyrektorowi bardzo obowiązani choćby za pokój na czwartem piętrze.
Ponieważ dorożkarz po długich targach zdecydował się wziąć tylko 50 mareczek, — więc za przyjazd z kolei i przepuszczenie do hotelu zapłaciliśmy razem 180 koron, — czyli, że mój przyjaciel grubo już wlazł na drugą tysiączkę i zaczynał być we fatalnym humorze!...


∗                    ∗

Noc przespaliśmy błogo i spokojnie. Mojemu przyjacielowi śniło się, że ukraińcy bombardują miasto, że granat urwał mu głowę, a cały hotel wraz ze mną spłonął doszczętnie! Zrozumiałą więc jest rzeczą, że radość jego nie miała granic, gdy się obudził zdrów, rzeźki i z energią życiową w wysokim napięciu!
Śniadanie u Loursa kosztowało nas 6 mareczek, poczem wsiadłszy do dorożki objeżdżaliśmy miasto, a w rezultacie Alejami Ujazdowskiemi wjechaliśmy do Łazienek!
— Widzisz!... Tuż na prawo mieszka Piłsudski!
Mój przyjaciel zerwał się na równe nogi, stanął na baczność i w żaden sposób nie chciał usiąść w dorożce!...
— Ale go teraz w Warszawie niema, bo wyjechał na front!...
— Czy tylko prawdę mówisz?!
— Jak Boga kocham!
— A to pech! — odrzekł złamany i usiadł!...
W obiadową porę wróciliśmy pod hotel Europejski. Przyjaciel mój zapytał dorożkarza, co się należy?
— Sto mareczek!...
— Czy to podług taksy?
— Ja ta podług taksy konia nie kupiłem! I wielmożny dziedzic 100 mareczek da!
I mój przyjaciel dał, bo przed hotelem stoi zawsze gęsiego kilkaset ludzi po kilka godzin dziennie, aby w tabaczni kupić jedno cygaro, a że mają czas, w tej chwili gromadzą się, aby rozsądzić spór wynikły między „psiakrew“ dziedzicem a dorożkarzem.
— Patrz!... tu naprzeciwko jest hotel Bristol. — Tu mieszka Paderewski wraz z żoną!
Przejęty czcią dla premiera państwa, mój przyjaciel zdjął kapelusz i kłania się w stronę hotelu w nadziei, że premier odda mu ukłon za ukłon!
I stała się rzecz dziwna, gdyż naraz dwóch panów, zdjąwszy kapelusze, z rozradowanymi twarzami podeszło do nas i rzuciło się na mojego przyjaciela, całując i ściskając go radośnie!
— Jakże się masz, nasz drogi i nieoceniony człowieku! Przyjechałeś nareszcie do Warszawy! Co z tobą słychać ty poczciwcze! Musisz nam wszystko opowiedzieć! Ale tak stojąco nie można! Pora obiadowa, chodźmy do europejskiego! Tam odświeżymy naszą serdeczną przyjaźń!
— A kto jest ten pan co ci towarzyszy?
— To mój przyjaciel!
— Przedstawże nas!... Zresztą — zwracając się do do mnie, kończyli, — bardzo nam przyjemnie poznać przyjaciela naszego ukochanego przyjaciela.
W garderobie już batutę objęli dwaj nowi towarzysze.
— Garderobę dać pod jeden numer — zapowiedzieli służącemu i zabrali ze sobą znaczek.
W sali, która przypadła do gustu bardzo mojemu przyjacielowi, jeden z towarzyszy oświadczył:
— Pozwolisz, mój drogi, że ja będę dysponował, bo ty, jako nowicjusz, nie dasz sobie z tem rady!...
— Ależ bardzo cię proszę!
Rzeczywiście, obiad był wyśmienity. Koniaki, cały szereg przystawek, wykwintne menu, szampan, czarna kawa, cygaro i likiery.
Przy likierach obaj znajomi mojego przyjaciela wstali i przepraszając nas z wyszukaną elegancyą, że muszą odejść, i że jutro o tym czasie stawią się do rewanżu, ucałowali się na pożegnanie i wyszli...
— Co to za jedni, mój drogi?!
— Widzisz, ja właściwie nie wiem, — a raczej nie mogę sobie przypomnieć! — W każdym razie jacyś porządni ludzie!
— Zapewne!.. Ale żeśmy dużo czasu na tem jedzeniu stracili i godzina musi być już późna, więc płać i chodźmy!
Rachunek wynosił:

Za
12 koniaków
120
mareczek
przystawki
200
cztery menu
60
4 butelki szampana
880
cztery cygara
200
czarne kawy
12
ośm likierów
80
pieczywo
10

1562
mareczek
10% ............
156

1718
mareczek

czyli równo 3.136 koron.
Mój przyjaciel zbladł! Drżącemi palcami wyliczył żądaną kwotę i oniemiał!
Aby go rozweselić, zapytałem, która godzina? Sięgnął do kieszonki i wydał jęk jak krokodyl, któremu ichnajmon zjadł jajka.
— Familijna pamiątka — przepadła!
— Pociesz się mój przyjacielu! To zapewne jeden z tych twoich znajomych zrobił ci takiego figla! Jutro przy rewanżu zapewne ci zwrócą!
— Ale czy pewnie?
— Niezawodnie!...
W garderobie otrzymaliśmy swoje kapelusze, — narzutki i laski zabrali bowiem tamci panowie, co z nami przyszli.
Wróciliśmy do hotelu wcale nie dysponowani. Mój przyjaciel był złamany! wyjął ołówek i zaczął robić szkontrum swojej kasy!

Wyjazd ze Lwowa z biletami
700
koron
Częstochowa z noclegiem i fiakrami
340
Dojazd do hotelu w Warszawie i posługacze
200
Lours i zwiedzenie miasta
212
Obiad
3.136

Razem
4.588
koron
Należało jeszcze zapłacić za hotel i służbie oraz dorożkę na kolej, co razem wyniesie najmniej 200 koron, — więc nie dziw, że mój przyjaciel zapłakał rzewnemi łzami i wywijał rękami z rozpaczy!

— Czego płaczesz mój przyjacielu?
— Czego płaczę?! Otóż tego płaczę, że z powrotem musimy iść piechotą!.. że mnie obkradano na każdym kroku, — i że w ten sposób obrzydzą nam naszą ukochaną Warszawę, nietylko mnie, ale i każdemu uczciwemu człowiekowi, który nie jest paskarzem!
— Aleś się zato wykąpał w kulturze własnego stołecznego miasta i zostałeś „dziedzicem“!...
Po 12-to godzinnym pobycie pod panowaniem „Mareczki“, wracaliśmy z rozkoszą w sercu do naszego ukochanego Lwowa!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Hałaciński.