[165]
A) Edyp król.
W Tebach rozpostarła się zaraza. Lud modli się do bogów o odwrócenie klęski. Król, który posłał brata żony, Kreona, do Delf po wyrocznię o sposób przebłagania bogów, wychodzi na scenę i mówi do chóru Tebańczyków:
O biedne dzieci! wiem ja, co się dzieje,
Wiem, co was do mnie tu po prośbie wiedzie!
Cierpicie wszyscy, lecz w tej wspólnej biedzie
Nikt z was odemnie srożej nie boleje.
Każdy z was bowiem w dzisiejszej potrzebie
Na własną jeno niedolę narzeka;
Ale ja cierpię nietylko za siebie,
Lecz za każdego w mem państwie człowieka.
Więc żałość wasza bynajmniej nie we śnie
Pogrążonego mnie tu zaskoczyła.
O! nie; ja-m jęczał długo i boleśnie
I myślą przebiegł dróg gatunków siła...
Jedna mi tylko została nadzieja:
Więc wraz wysłałem do świątyni Feba
Brata mej żony, syna Menojkeja,
Kreona, aby spytał, co potrzeba
Działać na dobie, jakie czynić śluby,
Iżby ojczyznę ratować od zguby.
Gdy zaś dni liczę jego oddalenia,
Ciężki niepokój w duszy mej się jawi;
Nie takie-ć długie moje polecenia;
Cóż on więc robi, przecz tak długo bawi?
Ale zaprawdę, powróci raz przecie!
Więc słowa boże gdy zważę, w umyśle,
To byłbym człekiem najgorszym na świecie,
Gdybym się do nich nie stosował ściśle.
Przybywa Kreon i donosi, że według wyroczni Teby powinny się oczyścić od krwi przelanej, powinny ukarać lub wygnać zabójcę poprzedniego króla, Laja. Edyp czyni wszystko, co może, ażeby dojść, kto był tym zabójcą, i z góry straszny nań wygłasza
wyrok: [166]
Tego człowieka nikt ani w gościnę
Przyjmie do siebie, ani doń zagada,
I do rąk wody dać mu się nie waży,
Ni u ofiarnych stanie z nim ołtarzy
Ni mu dozwoli kroku do swych progów.
Postanawia wezwać wieszczbiarza, Tyrezyasza. Ten z początku nie chce dawać jasnych odpowiedzi, ale obrażony podejrzeniem, w samym Edypie winowajcę wskazuje. Król ani na chwilę nie przypuszcza takiej możliwości, i sądzi, że to Kreon z żądzy władzy namówił wieszczka do takiego postępku. Kreon upewnia Edypa, że nie powodują nim bynajmniej przypisane mu pobudki, ale król nie pozbywa się podejrzeń i tylko żonie jego Jokaście udaje się ocalić życie bratu. Zostawszy z mężem sama, stara się go przekonać, że całe zamieszanie wynikło ze słów wieszczka i doradza nie wierzyć mu wcale. Ale słowa Jokasty rzucają w duszę Edypa pierwszy zarodek przypuszczenia, że on-to właśnie zabił Laja.
Jokasta. Słuchaj mię, mężu! porzuć niepotrzebne troski;
Wiedz, że nie ma nikogo między śmiertelnemi,
Coby sztukę wróżenia posiadał na ziemi.
I wraz ci na to dowód przytoczę niedługi.
W wyroczni, nie powiadam, że przez Apollina,
Było przepowiedzianem, lecz przez jego sługi,
Iż przeznaczeniem Laja — zginąć z ręki syna.
Którego ja porodzę. A tu wieść powiada,
Że go zabili jacyś obcy rozbójnicy
Tam, kędy na trzy ścieżki droga się rozkłada.
Chłopiec miał ledwie trzy dni, gdy go służebnicy
Z rozkazu ojca wziąwszy, nożęta związali
I on na pustej górze złożon jest w oddali.
A więc się nie ziściły Apollina słowa.
Iż on własnego ojca zabójcą się stanie
I próżna była o to obawa Lajowa,
Chociaż takie wyroczni było wówczas zdanie.
Więc i tobie daremny ta rzecz kłopot sprawia;
Bo co bóg chce objawić, to on sam objawia.
Edyp. Co ty mówisz? co słyszę! żono nieszczęśliwa!
Jakąż trwogą twa mowa duszę mą przeszywa!
Jokasta. Cóż to za nowy przestrach na ciebie napada?
Edyp. Z twych słów się pokazuje, że Laja zabili
Tam, gdzie się na trzy drogi gościniec rozkłada?
Jokasta. Tak mówiono i mówią nawet do tej chwili.
Edyp. A jak się zowie miejsce, na którem on zginął?
Jokasta. Ziemia, na której zginął, zowie się Focydą;
W miejscu, kędy dwie drogi z Delf i Daulji idą.
Edyp. A od tego wypadku długi czas upłynął?
Jokasta. Nim się poczęło u nas twoje panowanie
Nieco wprzód ogłoszono to po ziemi naszej.
Edyp. Jakiego Laj był wieku, jakich kształtów ciała?
Jokasta. Był wzrostu wysokiego, włos jego białawy,
A podobny do ciebie z twarzy i postawy.
[167]
Edyp. Biadaż mnie nieszczęsnemu! toż ja nieświadomy
Sam na siebie rzuciłem strasznych przekleństw gromy...
A przez kogo te wieści do was się dostały?
Jokasta. Przez jednego służalca, który uszedł cały.
Edyp. Czy ten człowiek w tym dworze dotąd pozostaje?
Jokasta. Nie; bo kiedy powrócił i po Laja zgonie,
Widząc, że rządy kraju powierzono tobie,
Błagał mnie, pochwyciwszy moje ręce obie,
Że chce wyjść z tego grodu w najdalsze ustronie.
Ja posłałam go na wieś, by pasł nasze trzody,
Ale ten wierny sługa większej wart nagrody.
Edyp. Czy nie mógłby on prędko przedemnie się stawić?
Jokasta. Owszem. Lecz gwoli jakiej wołasz go potrzebie?
Edyp. Och! wszystko mi się zdaje, że co on ma zjawić,
Tegom się ja aż nadto wywiedział od ciebie.
Jokasta. On przyjdzie, lecz tymczasem i ja-m warta przecie,
Byś mi powierzył troskę, która duszę-ć gniecie,
Edyp. Powiem ci, byś wiedziała, z jakim niepokojem
Oczekuję, na wieści. Jestże kto na świecie
Z kimbym chętniej cierpieniem podzielił się mojem!
Ojciec mój był z Koryntu, Polibem go zwano,
A matka rodem z Dorys, Meropa jej miano.
Ja byłem pierwszym mężem wśród mego narodu
Na ziemi koryntyjskiej, gdy raz mię spotkało
Zdarzenie, które mogło zdziwić mię niemało,
Chociaż się przez nie martwić nie miałem powodu.
Oto podczas biesiady ktoś, rozgrzany winem,
Przymówił mi, że jestem podrzuconym synem;
A to mnie tak obeszło, żem ledwie mógł przeżyć
Ten jeden dzień! Nazajutrz zaś idę co żywo
Zapytać się rodziców, czy mam w to uwierzyć.
Lecz i ich gniew ogarnia na tę wieść kłamliwą.
Odpowiedź ich na chwilę mój niepokój głuszy,
Lecz słów raz wyrzeczonych zapomnieć nie mogę;
Ten cios nazbyt głęboko utkwił w mojej duszy.
Więc bez wiedzy rodziców do Delf idę w drogę;
Lecz Feb bynajmniej nie ma pytań mych na pieczy,
Jedno wróży mi straszne, niesłychane rzeczy:
Że w kazirodztwie z matką me lata przeżyję,
Że hańba ludzka będzie mych dzieci udziałem,
Że rodzonego ojca nareszcie zabiję.
Przerażony wróżbami, jakie usłyszałem,
Uciekam coraz dalej od korynckiej ziemi
I mierząc jej odległość gwiazdy jedynemi,
Idę z kraju do kraju, dbały tylko o to,
Aby przed wywróżoną schronić się sromotą.
I tak idąc bez przerwy, w onem miejscu staję,
Gdzie Laj zginął, jak z mowy twojej się wydaje.
[168]
Powiem ci prawdę, żono; gdym wszedł na te szlaki,
Gdzie potrójny gościniec we trzy strony wiedzie,
Aliści idzie woźny, a za nim mąż taki,
Jakiego opisałaś tuż na wozie jedzie.
Uważam, że i starzec i woźnica społem
Chcą mię spędzić precz z drogi, którą iść począłem;
Wtedy ja gniewem o to uniesiony srodze,
Woźnicę-m napastnika powalił na ziemię,
A starzec postrzegając, że k’niemu podchodzę,
Dwakroć bodźcem na konie ciął mię w samo ciemię.
Ale miał też za swoje, choć nie w równej mierze;
Bo gdy kijem go za to z tej ręki uderzę,
Wraz w wozu na wznak pada, a ja w tejże chwili
Morduję wszystkich, którzy mu towarzyszyli.
Jeśli więc co wspólnego ma ten nieznajomy
Z zabitym Lajem, jest-że czyj los równie srogi?
Mogą-li kogo bardziej nienawidzić bogi!
Obcy i swoi zamkną przedemną swe domy,
Nikt do mnie nie przemówi słowa w mieście całem.
Ja sam ten straszny wyrok na siebie wydałem.
Muszęż tedy wygnańcem opuścić te strony;
A nie wolno mi nawet widzieć się z mojemi,
Nie wolno nogą stąpić do rodzinnej ziemi,
Bo tam mam zostać mężem mej matki rodzonej
Bo tam, niestety, Polib, jak w wyrokach stoi,
Mój rodzic i karmiciel, zginie z ręki mojej
I czyż nie słuszna twierdzić, że klęsk takich siła
Jakieś chyba zawzięte bóstwo na mnie zsyła.
Lecz bogi sprawiedliwe! nie dopuśćcie przecie,
Abym ja miał dnia tego doczekać na świecie!
Niech ja wyłączon będę wprzód z śmiertelnych grona,
Nim ta sprośna ohyda na mnie się dokona!
W duszy Edypa jest jeszcze nadzieja, że nie on był zabójcą Laja, gdyż według opowiadania żony, tłum go zamordował; oczekuje więc niecierpliwie przybycia pasterza, jedynego świadka z owych czasów. Jokasta tem stara się pocieszyć męża, że zabójcą Laja miał być własny syn jego. Wtem przybywa goniec z Koryntu z wieścią o śmierci Poliba; to na chwilę przejmuje króla radością i pobudza do wypowiedzenia słów wątpliwości co do prawdy wieszczb dawanych w świątyniach, ale niebawem wpada znowu w smutek, gdyż Meropa jeszcze żyje; nie chce więc wracać do Koryntu, do czego nakłonić go się stara Goniec, opowiadając, że Polib nie był wcale jego ojcem, że Edypa znaleziono dzieckiem na górze Kiteronie z przekłótemi nogami. Niewolnik, od którego on (Goniec) wziął chłopca, żyje dotąd, to ten sam, który był świadkiem śmierci Laja. Jokasta słuchając tych wyjaśnień, domyśliła się już strasznej prawdy, lecz radaby odwieść męża od dalszego wywiadywania się: „Dość już i tego, co ja cierpię“ — powiada ona i oddala się wołając: biada tobie, biadał Nadchodzi Pasterz, w którym Goniec poznaje owego niewolnika, co mu oddal dziecko, ale ten z przestrachu wypiera się wszystkiego, tak że Edyp zmuszony jest do użycia groźby śmierci, ażeby wymusić wyznanie.
Sługa. Miał on być synem Laja; ale wreszcie, kto wie!
Żona twoja, Jokasta, najlepiej ci powie.
[169]
Edyp. Ona-ć je dała?
Sługa. Ona.
Edyp. A w jakim zamiarze?
Sługa. Sądziła, że mu życie odjąć się poważę.
Edyp. Jakto! rodzona matka! co mówisz, na bogi!
Sługa. Złowieszcze ją wyrocznie nabawiały trwogi.
Edyp. Jakie?
Sługa. Że on rodzica zabije.
Edyp. A czemu
Ty to dziecię starcowi powierzyłeś temu?
Sługa. Litość mnie nad niem zdjęła; sądziłem, że chłopca Weźmie do swej ojczyzny, a to ziemia obca.
On zaś go ku nieszczęściu zachował wielkiemu:
Bo jeżeli on prawdę o tobie wyrzeka,
To niema biedniejszego od ciebie człowieka.
Edyp. Wszystko już wyszło, przebóg, z tajemniczej matni! O, światło! ja cię widzę dziś po raz ostatni:
Poczęcie, ojcobójstwo, kazirodna sprawa.
Zgubiony-m! Ja najświętsze pogwałciłem prawa!
Chór skarży się przejmująco na dolę ludzką, stawiając nieszczęsnego Edypa za przykład:
Strofa 1.
Przebóg! przebóg! ludzki płodzie,
Jakżeż marną dola twa!
Najszczęśliwszy mąż w narodzie
Pozór tylko szczęścia zna!
I ten ledwie przed oczyma
Jego błyśnie, już go niéma.
Twoja dola nieszczęśliwa
Tę mi prawdę dziś wykrywa;
Tak, Edypie, mówię śmiało,
Szczęsnych ludzi nie bywało.
Antystrofa 1.
Wielką myślą tyś na szczyty
Najwyższego szczęścia wzbity.
Gościła tu dziewa sprośna[1],
Zbrojna szpony drapieżnemi,
Z tajemniczych wierszy głośna...
Tyś ją sprzątnął z naszej ziemi
I kraj własnem broniąc ciałem,
Przeciw śmierci stanął wałem.
Stąd to ziemia nasza cała
Królem swoim cię wybrała.
Chlubneż było twe, o panie!
W wielkich Tebach królowanie!
Strofa 2.
A dzisiaj, jest-że drugi kto,
Co przewyższył nędzę twą?
By sroższe klęski, brzydszy kał
Ze dni żywota wysnuć miał?
O, cny Edypie, myślę wciąż,
Żeś ty, jak syn i jako mąż
Na jednem łonie składał głowę!
Antystrofa 2.
Lecz czas na wszystko czujny ma wzgląd;
Jemu się jawną stała twa wina,
[170]
On to sam wydal surowy sąd,
Na ślub, co z matką połączył syna.
O synu Laja! złorzeczę chwili,
Gdyśmy cię pierwszy raz zobaczyli,
Jęczę nad tobą, gorzkie łzy leję.
Bo jeśli prawdę powiedzieć mam,
To ty w nas tchnąłeś życia nadzieję,
I ty też oczy zamknąłeś nam.
Z pałacu wybiega Poseł z wieścią o strasznej scenie, jaka się rozegrała we wnętrzu. Edyp szuka swej żony i matki zarazem.
Pod jego pięścią pękły i drzwi i zawiasy.
Jakby wiedzion przez kogo, wpada do łożnicy.
Tam widzimy niewiastę zwieszoną w pętlicy;
Co gdy on wreszcie zoczył, ryknął jak szalony
I odczepił pętlicę od szyi swej żony.
A kiedy już jej ciało spoczęło na ziemi,
Straszliwy obraz stanął przed oczy naszemi.
On złote sprzączki z płaszcza Jokasty obrywa
Wbija je sobie w oczy i tak się odzywa:
„Oczy, z których pożytek był mi w życiu mały;
Bo od klęsk nie ustrzegły, zbrodni nie widziały,
Niech odtąd na nich wieczne ciemności osiędą,
Niech odtąd i ci dla nich niewidzialni będą,
Co bodaj zawsze byli ode mnie zdaleka
I ci, na których dusza z upragnieniem czeka“.
Tak on mówiąc, powieki targa z całej siły;
Wraz zakrwawione oczy lice mu zrosiły,
Lecz nie sama krew tylko sączyła z oprawy,
Jeszcze jakiś deszcz czarny i niby grad krwawy.
Wychodzi wreszcie oślepiony już król z pałacu, by z ludem się pożegnać i Teby opuścić nazawsze. W rozmowie z chórem objaśnia powód, który go skłonił do wydarcia sobie oczu, nie zaś życia.
Ja-m uczynił, co byłem powinien uczynić;
Niemasz czemu przyganiać ni za co mnie winić;
Widzący, czyżbym w Hadzie mógł spojrzeć pogodnie
W oczy ojcu mojemu i mojej rodzicy,
Przeciw którym spełniłem dwie okrutne zbrodnie,
Jakich nawet nie zmaże sama śmierć w pętlicy?
Lecz przyjemnie byłoby, powiecie mi może
Popatrzyć się na dzieci, pocieszyć się niemi;
Nie, ja nie mógłbym na nie już spojrzeć na ziemi:
Ni na gród, ni na mury, ni na chramy boże.
Które-m sam sobie zamknął, sam między Tebany,
Rozkazując, by zbrodzień z kraju był wygnany.
I dziś jak bezbożnika każdy mię przeklina,
I bogi zwą nieczystym Lajowego syna!
[171]
Gdy więc wszem wobec zbrodnie me się ukazały,
Jakże mógłbym na ziomków wzrok podnosić śmiały?
O, nie! ja chciałbym jeszcze źródła słuchu stłumić
I ciało me odrętwić, ażeby już wtedy
Być i ślepym i głuchym i nic nie rozumiéć;
Bo nic czuć swych nieszczęść to jeszcze pół biedy.
Czemuż mnie, Kiteronie! schroniły twe szczyty,
Albo czemuś mi zaraz nie odebrał życia,
By ród mój nigdy, nigdy nie wyszedł z ukrycia!
O, Polibie, Koryncie! dworcu znamienity,
Który ojcowskim zwałem! jakąż mnie plugawą
Pod pięknemi pozory karmiliście strawą?
Dziś ja i ród mój bogom i ludziom niemiły.
O! potrójne rozdroże, posępna dolino!
Lesie! w którym trzy ścieżki schodzą się i giną,
Co krew mojego ojca z ręki mej wypiły,
Pamiętacież ówczesne me zbrodnie i ową
Którą-m spełnił przyszedłszy za ziemię Kadmową?...[2]
Lecz dość już; co wspominać takie sprośne czyny?
Dalej, przebóg! wypędźcie mnie precz z swej krainy
Wydrzyjcie życie, rzućcie gdzie w morze głęboko,
By mnie już nigdy ludzkie nie widziało oko.
Zbliżcie się, nie lękajcie dotknąć bezbożnika,
Bo ta plaga mnie tylko jednego dotyka.
W rozmowie z Kreonem, największe spółczucie okazującym biednemu, poleca pogrzebanie zwłok Jokasty i opiekę nad córkami, Antygoną i Ismeną, które mu przy prowadzono.
Ja tu żyw nie postanę już w ojcowskiem mieście,
Lecz pójdę mieszkać w góry, na szczyt Kiteronu,
Gdzie mi za życia, z woli rodzica i matki,
Grób był przeznaczon; tam ja doczekam się zgonu,
Choć wiem, że mnie choroba i inne wypadki
Nie zmogą, bobym śmierci nie był wyrwan przecie,
Gdyby mnie coś gorszego nie czekało w świecie.
Teraz niechaj się spełni moje przeznaczenie.
Co się tyczy mych dzieci to tylko nadmienię,
Że synów moich[3] tobie nie zlecam, Kreonie.
Oni męże, chleb znajdą w każdej świata stronie.
Ale-m dwie biedne córki zostawił na ziemi;
One zawsze siadały u mojego stołu,
Z niemi każdy kawałek dzieliłem pospołu.
Och! ty mię teraz wyręcz i czuwaj nad niemi;
Pozwól ich dotknąć ręką: o błagam cię o to!
[172]
Pozwól popłakać razem nad wspólną zgryzotą.
Królu! bracie szlachetny! spełnij me żądanie,
I pozwól mi rękami dotknąć je koleją;
Wzdy mi się będzie zdawać, że ja patrzę na nie.
Lecz co słyszę? toż one podobno łzy leją!
Czy to wy, drogie dzieci? czyli ja się mylę?
Kreon. Nie mylisz się; ja właśnie przyjść im dozwoliłem,
Wiedząc, ile przybycie ich będzie ci miłem.
Edyp. Bądź szczęśliwym, bodaj cię za ten czyn wspaniały
Bóstwa w lepszej opiece niżeli mnie miały.
Gdzież jesteście, o, córki! o, mój płodzie miły!
Przyjdźcież, te bratnie ręce przybliżcie ku sobie,
Które ojcu waszemu oczy wyłupiły.
Ja dziś płaczę nad wami; choć ślepy-m, lecz przecie
Czuję to, jak wam przykro żyć będzie na świecie.
Czy zgromadzenie ludu, czy krajowe święto —
To wy, zamiast zabawy, powracać będziecie
Do domu z twarzą na wskroś łzami przesiąkniętą.
A przyjdzie pora za mąż, któż z obywateli
Znajdzie się, biedne córy, i kto się ośmieli
Przyjąć udział w tej całej hańbie i ohydzie,
Jaka na mnie i na was z urodzenia idzie?
Takie wyrzuty codzień będziecie słyszały.
I któż was, biedne dzieci, zechce wziąć za żony?
Nikt! Bezpłodne dziewictwo to wasz widok cały.
Teraz dla nich, Kreonie, tyś ojciec jedyny.
Strzeż od opuszczenia i od żebraniny,
Aby się nie tułały, boć to krewne twoje.
Przyrzeknij i daj rękę, o, mężu wspaniały!
Dzieci, ja chciałbym jeszcze radzić wam w niedoli,
Lecz gdy mię wiek wasz młody pojąć nie dozwoli,
To życzę: niech wam zawżdy dni żywota biegą
Spokojniej i szczęśliwiej niż ojca waszego.
Odchodzącego Edypa żegna Chór, zwracając się do widzów z przestrogą:
Patrzajcie, to Edyp! Patrzajcie, Tebanie,
Co odgadł wiersz Sfinksa, mąż dzielny i prawy;
Niejeden mu szczęścia zazdrościł i sławy,
A dzisiaj w klęsk jakich zepchnięty otchłanie!
I stąd wam nauka, że nigdy człowieka
Nie można szczęśliwym mianować, aż wtedy,
Gdy on już ostatnich dni życia doczeka,
Nie wiedząc, nie znając, co nędze i biedy.
(Kazimierz Kaszewski).
|