Obraz V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Obraz V
Pochodzenie Czciciele szatana
Wydawca Biblioteka Nowości
Data wyd. 1918
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OBRAZ V

Ogarnęło ich tchnienie sztuki, wywołując w obojgu powagę uroczystą. Chodzili w skupieniu po salach galerji Borghèse w Rzymie, w których wieki nagromadziły owoce ludzkiego genjuszu pracy, twórczych natchnień i objawów cudownych. Myśli wielkie, fantastyczne wyobraźnie, wizje mystycyzmu pełne, zaklęte w obrazy, przetrwały tu stulecia, zawsze te same budząc wrażenia, uczucia i zawsze ten sam rytualny niemal nastrój. Sale ich pochłonęły, obrazy przykuły wzrok żądny piękna, ta świątynia sztuki wzięła ich dusze we władanie. Chodzili jak zaczarowani, oboje uniesieni jakby w inny świat. Ona przyjmowała wrażenie bardziej uczuciowo, on więcej rzeczowo. Rozpatrując płótna i omawiając ich tematy, artyzm, koloryt, szeptali z sobą jak w świątyni, jakby przez uszanowanie dla ducha genjusza, który się tu unosił. On tłomaczył jej epokę i szkołę danego pendzla, jego artyzm, mówił ze znajomością rzeczy, konkretnie, zawsze z szacunkiem dla dzieła. Nawet krytykując niekiedy szczegóły czynił to, jak artysta z duszy, nie, jak profan, udający znawcę. Ona słuchała go z uwagą, dorzucając własne spostrzeżenia raczej sercem cieniowane, sercem odgadywała myśl, intencję twórcy. Przy takiej ocenie zauważyła raz jego uśmiech; na twarz jej wystąpił rumieniec, szepnęła z prośbą w głosie:
— Nie szydź ze mnie, jestem dyletantką — wiem, lecz tak czuję, tak myślę, pozwól mi być szczerą. Ty wyrażasz swe krytyki i oceny ze stanowiska własnego, ale tak, że najsławniejszy z tych mistrzów nie mógłby się na ciebie obrazić, lecz chyba mych wrażeń żaden z tych wielkich za złeby mi nie wziął. Prawda, ukochany?
— Bądź spokojna, tych wielkich oceniasz tak ślicznie, choć może zupełnie po swojemu, że gniewać się nie mogą. A mój uśmiech czyż może być dla ciebie szyderczym...?
Uśmiecham się, bo mię bawią twoje uwagi z serca płynące, jak wszystko zresztą u ciebie. Ty masz szacunek dla sztuki prawdziwej, boś wrażliwa i uczuciowa. Więc maleństwo moje obiecuje nie dostrzegać w moim uśmiechu tego, czego niema?
— Jak ty mię znowu nazywasz...? — zaśmiała się.
— Czy ja wiem, jak mam już ciebie nazwać! jesteś mojem maleństwem i moją potęgą, moją siłą, mojem dzieciakiem i moją jasną panią, przedewszystkiem zaś jesteś szczęściem mego życia.
— Że zaś i ty dla mnie jesteś tem samem, z pewną zmianą — zamiast moje maleństwo — moja władza, zamiast mój dzieciak — mon maître chêri, więc możemy sobie podać ręce.
Podała mu obie, on szybko rozejrzał się po sali.
— Jesteśmy sami, zatem zażądam więcej. Tej świątyni twórczych natchnień nie sprofanujemy, gdyż z takich uczuć jak nasze, powstawały arcydzieła.
Otoczył ją ramieniem, przygarnął do siebie i otulając jej profil swoją dłonią, pochylił głowę nad jej twarzą, patrząc gorąco w jej olśnione oczy.
— Mój ty biały kwiecie, biały on zawsze, pomimo, że kraszą go niekiedy purpurowe łuny gorącej krwi.
Przywarł ustami do jej ust, na krótką chwilę czystej a rozkosznej pieszczoty. Gdyby ich kto w tej pozie zaklął w obraz, płótno to byłoby ozdobą sali. W nim malował się wyraz czci, powagi i męskiej siły, w niej ciche poddaństwo i moc uczucia. W obojgu zaś widoczny rys szczęścia i pragnienia siebie. Tworzyli grupę harmonijną, jakby żywego posągu wśród martwych dzieł sztuki. W sali trwała cisza niby w nawie kościelnej, tylko ze wszystkich stron galerji spoglądały na nich przedwiekowe oblicza; oczy jakby żywych postaci zaklęte siłą genjalnych twórców. Patyna wieków leżała na tych postaciach zamkniętych w ramy; stworzone ongi ręką mistrzów wszechświatowych, zdawały się żyć jakiemś życiem mistycznem, nieziemskiem. Znane w historji osobistości, sceny, malowały się plastycznie, jakby w tej samej chwili zostały zaczarowane, by w swej skamieniałości wiecznie trwać i w coraz nowych pokoleniach ludzkich budzić uczucia, wywoływać wzruszenia, rodzić cudowne wizje, zapał w duszach młodych twórców. Szeregi artystycznych płócien były testamentem przeszłych genjuszów dla tych, którzy powstać mają, żywym, wiekuiście niezwalonym testamentem natchnień praojców dla natchnień wnuków.
Plastyka obrazów tak była wybitną, że tych dwoje turystów, ocknąwszy się z chwili nowej ekstazy, doznało wrażenia, że jednak nie są sami. Ona z lekkim dreszczem przesunęła wzrok po ścianach galerji.
— Jesteśmy w zbyt licznem towarzystwie? szepnęła — patrzą na nas ze wszystkich stron.. Grzeszne i mniej grzeszne oblicza dziwią się nam. O patrz, jak ta grupa bogów spoziera na nas ze zdumieniem. Widzisz, ile w nich ironji.
— Dziwią się, że pieszczota nasza jest tak cnotliwą i dziecięco czystą — uśmiechnął się on. — Oni inaczej pojmowali miłość, nawet de facto nie miała ona zastosowania w ich szałach. Pojęcie miłości zawierali w odczuwaniu zmysłowych podniet.
— No, nie wszyscy! Mówisz o mitologicznych postaciach.
— I o tych, co naśladują Olimp, żyjąc na ziemi. Mamy tu takich i na płótnach uwiecznionych i w życiu.
Pokazywał jej coraz inne arcydzieła przechodząc sale. Ona mówiła.
— Czy uważasz, jak się tu zatraca różnica świata realnego, od fantastycznego i mitologji. Patrząc na odtworzonych ludzi, którzy żyli życiem własnem, jak postacie historyczne, równa się ich mimowoli do postaci fantazją wyśnionych i wyobraźnią rzuconych na płótno. Sceny znane w dziejach, równoważy się ze scenami mitowemi, wszystko to tworzy jakby jeden świat żyjący, sztuką zaklęty. Nic nie jest tak plastyczne dla wyobraźni, jak malarstwo. Patrząc na te nimfeczki czy możesz sobie wyobrazić, że one nie żyły realnie, lecz wyfrunęły z mózgu ich twórcy...?
— Jako idea, na to się zgadzam, jako treść obrazu, lecz ciała, których piękno i plastykę podziwiamy żyły napewno, były kochane, pożądane i posiadane i nawet wiedziały o tem, że są piękne, gdyż użyto je na modele.
— Ach, profanujesz mit w nich zawarty, ale masz słuszność. Czyż jednak sama fantazja, idea nie może tworzyć bez pomocy modela? Ja sądzę, że genjalna wyobraźnia jest tak silną, iż widzi postacie, jak żywe, artyzm zaś wciela je w kształty rysowane mocą tejże wyobraźni.
— Przeważnie jednak wyobraźnia nadaje ruchy, giesty, mimikę, wyraz twarzy i styl postaciom urodzonym przez ideę, lecz forma cielesna, kształty brane z natury zyskują na prawdzie i swej żywotności. Zresztą każdy z mistrzów odtwarza inaczej nawet naturę.
— Może przez użycie modeli zastosowanych ściśle do swych wymagań i gustów.
— Zapewne; weź jednak Rubensa i Van Dycka, obaj genjalni, o płodnej imaginacji, obaj szkoły flamanckiej i rodacy, a jak się zasadniczo różnią z sobą. Rubens niezmiernie energiczny w rysunku, potężny, świetny w kolorycie, śmiały, powiem nawet zuchwały w rzutach pendzla. Van Dyck ma raczej w swych barwach niezrównany czar, niż Rubensowski blask, w rysunku jest o wiele prostszy i spokojniejszy, a równie nieskazitelny, posiada większą delikatność i subtelność linji nie tracąc nic z bogactwa pomysłów i swej wyłączności.
— Wolę osobiście Van Dycka, zwłaszcza jego portrety. Rubens jest dla mnie czasem za bezczelny w rysunku, co osądzić można nawet z jego pucołowatych amorków, wyglądających raczej na tłuste wiejskie dzieciaki, niż na elfy i sylfy. Wiesz, lubię bajecznie Leonarda da Vinci, to szkoła florencka, tak...? On wdziękiem swym czaruje, nieco podobny do Raffaela, lecz mniej, że się tak wyrażę, słodki, mniej uduchowiony, ale śmielszy. Madonny Raffaelowskiej możebym tak nie odczuł, lecz on posiada indywidualny styl pełen werwy. Raffael jest dla mnie zbyt lukrecjowy. Bluźnię — prawda?... więc poprawię się, zbyt anielski.
— Ach! On ma dużą żywość i niezwykłą dokładność, akuratność, harmonję linji.
— Ależ to są właśnie cechy anielskie, ta bezzarzutność jego twórczości. Skrzydeł mu nie ujmuję, powtarzam tylko, że są dla mnie zbyt już archanielskie.
— Widzę, że moja pani zaczyna z obłocznych sfer nieco sfruwać, jest to dla mnie wniosek...
Zaśmiała się wesoło, przerywając mu dalszy ciąg, który odgadła.
— Przedewszystkiem wniosek nietrafny. Dowodem tego, że zawsze przepadam, za Michałem Aniołem.
— No, jest on mniej obłoczny niż Sanzio.
— Nie przekomarzać mi się! — Michel-Ange Buonarroti jest także słoneczny, nie zaprzeczysz, ale jest przytem szeroki w rozmachu, oryginalny, nie jednostronnie wdzięczny i łagodny. To już nietylko potęga genjuszu, to siła temperamentu twórcy. Wspaniały! a przytem iście boską wzniosłość posiadają jego dzieła. Boską — nie anielską.
— Mój promień zawsze z aniołami w niezgodzie. O właśnie jesteśmy tu, dokąd chciałem cię zaprowadzić.
— Patrz — Danae i deszcz złoty Jowisza — twórca Correggio. Ten temat nie ma już nic wspólnego z anielskością. Ale przypatrz się. Co za plastyka i koloryt!
— Tak, to raczej demoniczny twór. No, Correggio! rywal Raffaela i zdaje mi się, że większy naturalista w odtwarzaniu efektów cielesnych, powierzchownych. Ale ja to już gdzieś widziałam? — Zastanowiła się pilnie, patrząc na obraz.
— W Dreźnie, kochanie, jest „Danae” uwielbionego przez ciebie Van Dycka.
— A tak, prawda... Przypominam sobie tamten obraz dokładnie. Jednak wiesz...? — przyglądała się płótnu z uwagą.
— Wolisz Van Dycka...?
— Nie, Danae Correggia jest szczersza w wyrazie, zmysłowa odważnie, piękna w stylu, bez tej naiwnej dziewiczej maski, którą przyozdobił Van Dyck swoją Danaę drezdeńską. Czy uważasz, ile tu prawdy i siły, jaka przytem elegancja rysunku, co za mocarność wyrazu!
— Correggio był mistrzem niepośledniej miary i wszechstronnym. Silna kompozycja!
— Jednak starożytna Grecja i jej mity, wzbogaciła niesłychanie sztukę i wzbogaca przez całe wieki. Ileż to mamy arcydzieł, stworzonych li tylko na tematach, czerpanych z erotyki greckich bogów.
— Co dowodzi, że miłość zawsze jest piękną i budzącą natchnienia nawet w takiem założeniu, w jakiem pojmował ją Olimp, z pierwszym erotykiem Jowiszem na czele. Trzeba przyznać, że jego metamorfozy dla zdobycia Jo i Danae, były bardzo estetyczne. Mniej eleganckim okazał się przy porwaniu Europy. To też z Europy zrodził się tylko Minos, rezultatem zaś złotego deszczu na Danae, był bohaterski Perseusz, zabójca Meduzy Gorgony, którego statuę Canowy podziwialiśmy wczoraj w muzeum watykańskiem. Czego się moja złota pani uśmiecha, tak figlarnie...?
— Bo wybornie tłomaczysz i znasz owoce wybryków Jowisza, to mię ubawiło.
— Ale przyznajesz mi rację, że estetyczna przyczyna wywołuje estetyczny skutek i vice versa. W sztuce zaś największa nawet pornografja, podana w formie klasycznie pięknej, staje się nietylko artystyczną lecz i nabiera uroku, staje się nawet moralną, przez swą estetykę. Więc by ze sceny takiej wydobyć piękno i czar, trzeba być mistrzem prima sorte, ale i miłośnikiem tematu. Niezbędne cechy takiego odtwórcy to pasja natchnienia i subtelność cieniowania charakteru danej sceny, by wywołać wrażenie eleganckie piękna w grzechu. Musi w tem być szał zaraźliwy nawet i drażniąca podnieta, zarazem jakaś wzniosła dostojność i dużo satanizmu i wszechwładza potężna, która przykuwa i zachwyca. Gdy genjusz artysty niezdolny jest wywołać takich wrażeń w dziele tej treści, niech lepiej maluje świętości.
— Czyli chcesz powiedzieć, że do odtworzenia boskości oblicza lub sceny religijnej, potrzebne mniejsze natchnienie? Z tem się nie zgodzę.
— Nie, dziecino, natchnienie zawsze obowiązuje, bez niego niema dzieła. Tylko do oddania boskości konieczną jest głęboka wiara, co przy natchnieniu twórczym wystarczy. Obraz taki lub oblicze może malować zakonnik w swej celi, który świata Bożego nie widzi prócz wizji, będącej mu niejako drogowskazem, prócz serca, które wierzy i miłuje. Twórca zaś takiej Danae, winien posiadać rozleglejsze horyzonty intelektualne, indywidualne i psychologiczne; temperament niemal żywiołowy i pewien kult dla grzechu, sporą dozę epikurejskich zamiłowań. Czysto ludzkie instynkty i siłę demona w swym geniuszu i doskonałość formy, i bałwochwalczą miłość dla sztuki we wszelkich jej przejawach. Sama przyznasz, że to skala dużo obszerniejsza do ujęcia i wyzyskania w dziele wiekopomnem tak potężnie, by odpowiadało swej nazwie, by imponowało.
— Ja to rozumiem, lecz to są jednak rysy, instynkty czysto ziemskie, realne, zatem łatwiejsze w pojęciu i uplastycznieniu. Wszystkie cechy jakie wskazujesz za niezbędne dla artysty tej miary, są wynikiem jego człowieczeństwa, klasycyzmu pojęć o sztuce, to raczej humanizm, lecz nie uduchowienie. Podczas, gdy do odtworzenia boskości, tak, by każdy boskość tę odczuwał, widział ją w jego sztuce zawartą, potrzeba właśnie olbrzymiej dozy uduchowienia, trzeba mieć tę boskość w sobie, by w dziele sztuki stała się wybitną, by zmuszała niejako do schylenia głowy. Pierwszy lepszy braciszek w swej celi, tego nie dokaże. Bo to natchnienie na podstawie abstrakcji, wizjonerstwa.
Którego może doświadczyć każdy utalentowany lub zwykły, byle bogobojny homo, jak i filozof mistyk, jak i wykształcony scholastyk, ślęczący nad Arystotelesem.
— Dlaczego czerpiesz tylko ze źródeł o prądach religijnych...?
— To proste, by doznać wizji religijnej, objawienia, trzeba, zdaje mi się, wpadać w ekstazy o tym charakterze, co sprawić może jedynie głęboka religijność i ślepe podporządkowanie się jej.
— A Raffael...? i jego Madonna?
— Raffael? — sama nazwałaś go anielskim, widać miewał on religijne natchnienia. Ulubieniec papieski, dekorator Watykanu, obracał się przeto w rytualnej atmosferze. Kochając Margaritę Fornarinę, potrafił siłą uczucia wlać boskość Madonny w rysy tej pięknej piekarki. Wszakże widocznem jest podobieństwo portretu Fornariny do Madonny. W swem arcydziele połączył boskość czerpaną być może z wizji swego natchnienia, z rysami ukochanej kobiety, w jedno oblicze. Szczęśliwy, gdybym ja potrafił tak cię zakląć w jakie wiekopomne płótno.
— Będzie szablonem, to co powiem — uśmiechnęła się — że zgoda, ale z tobą razem; niech nas kto zamieni w obraz mistrzowski i tak trwajmy wieki.
— Jeszcze nie teraz; nie mógłbym całować twych ust purpurowych, nie patrzyłbym w twoje oczy, szaleństwo ty moje. Łapinek twoich nie mógłbym całować i pieścić. Wolę narazie to, niż wieczne i sławne bytowanie w portrecie najświetniejszej galerji.
— Ja zaś nie słyszałabym twych wyznań. Życie nasze obecne jest tak piękne, takie górne i pełne ideału, nasza miłość jest tak szczytna, że jeśli to halucynacja, chcę skonać podczas jej trwania, jeśli istotna jawa, to los jest wielkim dobroczyńcą, że mię tak uwieńczył, że mię obsypał takim... złotym deszczem... — Spojrzałeś na mnie groźnie — dlaczego...?
— Zbyt ryzykowne zrobiłaś porównanie. Chyba rozumiesz...? Świadczy o tem twój rumieniec. Ależ nie chciałem cię zdetonować, moja ty arystokratko i estetko ducha. Łunę masz na twarzy; jak zorza mienisz się zawstydzeniem. Daj rączyny, niech je upieszczę i przeproszę, ubóstwiana moja! Ktoś idzie — słyszysz? Jakieś głosy?
— Wyjdźmy już z tej sali — szepnęła.
— Zapóźno, wchodzą znajomi, patrz. Teraz nie można wzięliby za ucieczkę.
— Ach, to z kraju! To ci, wiesz...?
— Poznaję. Zachowaj, spokój na Boga! Wszak się nie ukrywamy. Gdzież siła...?
— Bądź pewny! Ujrzeli nas, podchodzą.
Dwie pary ludzi powitało się z sobą grzecznie, lecz lakonicznie. U przybyłej kobiety wystąpił na ustach uśmiech dziwny, wytwór odrębny ironji, lekceważenia i palącej ciekawości kobiecej, uśmiech chytry i złośliwy. Mężczyzna miał wyraz spokojny, raczej zadowolony szczerze. On pierwszy przemówił z uprzejmym uśmiechem.
— Jednak w Rzymie spotkać się można, nie tylko, jak dowodzą, w naszej małej Warszawie. Zwiedzamy już cuda tutejsze od kilku dni, nogi bolą od chodzenia, a ręce od dźwigania katalogów.
— Czy państwo także przejazdem, jak my z mężem? — słodko spytała niewiasta, obrzucając spotkaną wzrokiem chciwej hieny.
— Tak pani, zwiedzamy Rzym.
— Ach, ja z mężem zachwycam się jego pięknością. Chociażby ta galerja, jakież arcydzieła! Aa!... Danae w złotym deszczu, patrz mężuniu...
Zaśmiała się ze zjadliwą dyskrecją, przymrużając oczy i patrząc nie tyle na obraz, ile na spotkaną parę.
— Voyons? jaki traf, że właśnie przy tym obrazie spotkaliśmy się, ja — z mężem i pani z... panem. Czy pani może kopjuje Danaę, a pan podziwia pomysł Jowisza...? Ha! Ha...!
Śmiech ten zgrzytnął przykro nie tylko na nerwach ich dwojga, lecz nawet jakby na ramach obrazów, profanując ich styl; śmiech ten skalał powagę sali.
Zaczepiona kobieta odrzekła z godnością.
— Nie jestem artystką, przeto obraz ten za trudny dla mnie do skopiowania.
— Ale temat... sam temat chyba...
— Zapewne, pani jednak dużo skorzystała w malarstwie przy zwiedzaniu tak bogatych zbiorów dzieł sztuki — zapytał nagle mąż ciekawej niewiasty, przerywając żonie dalszy ciąg jej badań z wyraźną intencją.
Jeszcze kilkanaście słów szablonowej grzeczności i pożegnanie. Kobiety podały sobie ręce chłodno; grzeczna obojętność z jednej strony, wyraźny już sarkazm bez osłon z drugiej, mężczyźni zamienili uściski dłoni nieco cieplej.
— Może się teraz spotkamy w jakiej bibljotece, co znowu pana zapewne żywiej interesuje? — uprzejmie przemówił mąż zgryźliwej żony.
— Może, lecz już nie w Rzymie, jutro wyjeżdżamy.
— Tak prędko, już państwo zwiedzili wszystko? Dokądże teraz...? — zaszczebiotała chciwa nowej plotki niewiasta.
— Zwiedzamy Rzym dużo dawniej, niż państwo. Żegnam.
Sztywny, lecz bez zarzutu gentlemeński ukłon i rozstali się. Szli w milczeniu przez szereg sal, ona cicha spłoniona, on z silnie namarszczoną brwią. Ocknął się, rozpogodził i wziąwszy ją miękko pod ramię, rzekł z czułością.
— Mój promyk jasny zmęczony...?
— Może raczej przyćmiony.
— Czem...? tą parą tam...? On europejczyk, ona zwykła parafjanka, reporter dla partykularskiej gawiedzi żądnej sensacji.
— Ci gotowi nas także nazwać, czcicielami szatana.
— Może teraz Jowisza, na odmianę...?
Byli już blizko wyjścia, gdy on zatrzymał ją energicznie za rękę.
— Drogie umiłowanie moje, — spójrz na mnie.
Podniosła oczy trochę smutne.
— Więc...?
— Czy siła jest...?
— Tak.
— A spokój...?
Powieki jej opadły, na rzęsach błysnęła lekka rosa.
On ujął ją silnie za oba ramiona i pochylając swą twarz ze ściągniętemi nieco ukośnie brwiami nad jej jasną twarzą, zaszeptał niemal groźnie, władczo, lecz głosem serca:
— Chcę, żądam, aby była siła, spokój i szczęście. Czy będzie...?
— Szczęście jest zawsze...
— Żądam i pragnę twego spokoju. Czy będzie...?
— Tak... bo ty tego chcesz, będzie dla ciebie.
— Chcę abyś go wyrobiła w sobie i dla siebie...
— Będzie! Twoja wola to dla mnie rozkaz, spełnienie twych pragnień, to moje szczęście.
— Mój ty duchu ukochany, wyżyno ty moja. Tyś moja serdeczna krew, bez którejbym nie żył! Ty... ty...
Zamilkł z nadmiaru uczucia. Patrzyli na siebie rozjaśnionemi oczyma.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.