Obłomow/Część trzecia/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Minął tydzień. Obłomow, wstawszy rano, z niepokojem zapytał, czy już ostatecznie ułożono mosty na Newie?
— Nie jeszcze — usłyszał w odpowiedzi. Spokojnie więc przepędzał czas, słuchając poruszania się wahadła zegarowego, trzeszczenia młynka od kawy i śpiewu kanarków.
Kurczęta już nie piszczały. Oddawna, jako poważne kury, chowały się po kurnikach. Książek, przysłanych przez Olgę, Ilja Iljicz nie zdołał jeszcze przeczytać i jak na sto piątej stronie położył książkę, odwróciwszy ją do góry okładką, tak też od kilku dni leżała nietknięta.
Codzień natomiast zajmował się dziećmi gospodyni. Wania okazał się bardzo pojętnym chłopcem: po trzykrotnem powtórzeniu, już doskonale pamiętał wszystkie główne miasta w Europie, a Ilja Iljicz obiecał, jak tylko pojedzie na drugą stronę, kupić mu mały globus. Masza obrębiła dla Obłomowa trzy chustki do nosa — źle, to prawda, ale ona tak śmiesznie pracuje swemi małemi rączynami i ciągle biega do Ilji Iljicza chwalić się swoją robotą.
Z Agafją Matwiejewną Obłomow rozmawiał bezustannie — ile razy dostrzegł tylko jej łokcie przez wpółotwarte drzwi. Z ruchu łokci przyzwyczaił się zgadywać, co robi gospodyni — czy przesiewa, czy miele lub prasuje.
Nieraz próbował nawet rozmawiać z babcią, ale stara nigdy prawie nie zdołała dokończyć rozmowy i zatrzymywała się wpół słowa; oparłszy się kułakiem o ścianę, zgięta poczynała kaszleć z takim wysiłkiem, jakby jaką ciężką pracę robiła, potem westchnęła głęboko — i cała rozmowa skończona.
„Braciszka“ nie widywał zupełnie. Nieraz widział tylko, jak migał przed jego oknem z pliką papierów, w domu go jakby wcale nie było.
Gdy nawet Obłomow wchodził niechcący do pokoju, gdzie obiadowali, ściśnięci w kupę przy stole, „braciszek“ prędko palcami ocierał usta i chował się do swego pokoju.
Pewnego dnia, gdy Ilja Iljicz obudził się, wolny od wszelkich trosk i począł pić kawę, Zachar doniósł mu — że most już ustalono. Obłomowowi drgnęło serce.
— Jutro niedziela! — pomyślał, — trzeba jechać do Olgi, cały dzień odważnie dźwigać na sobie wymowne i ciekawe spojrzenia obcych osób, wkońcu zapowiedzieć Oldze, kiedy będę mógł oświadczyć się ciotce.
Mimo to, zawsze jeszcze stał na tym samym punkcie niemożności poruszenia się z miejsca.
W wyobraźni jego żywo malowała się chwila, gdy już będzie uznany jako narzeczony; jak na drugi, trzeci dzień przyjadą różni panie i panowie, a on nagle stanie się przedmiotem ciekawości wszystkich; jak dadzą obowiązkowy niejako obiad, będą pić jego zdrowie. Potem... według prawa i obowiązku narzeczonego, złoży Oldze podarunek...
— Podarunek! — zawołał prawie ze strachem i zaśmiał się gorzko.
— Podarunek! — a ja mam tylko dwieście rubli w kieszeni! Gdy pieniądze nawet nadejdą, to chyba aż koło Bożego Narodzenia, a może i później, gdyż muszą sprzedać zboże, ale kiedy sprzedadzą, ile za nie uzyskają, ile tego zboża będzie — wszystko to list powinien wyjaśnić, a listu niema! Jakże to będzie! Żegnaj mi, dwutygodniowy spokoju!
Śród tych trosk stawała przed nim piękna postać Olgi, jej puszyste, wymowne brwi, jej rozumne szaro-błękitne oczy, jej bujne warkocze, spływające aż na szyję — wszystko to całej jej postaci nadawało wyraz szlachetny od głowy aż do popiersia.
Ale ile razy zadrgało w nim uczucie miłości, natychmiast prawie przywalała go niby kamieniem ciężka myśl: co robić, jak przystąpić do rozwiązania kwestji wesela, gdzie dostać pieniędzy, z czego żyć potem?
— Poczekam jeszcze. Może list przyjdzie jutro, pojutrze.
Zaczynał obliczać, kiedy list powinien dojść na wieś, jak długo mógł sąsiad zwlekać z odpowiedzią, ile potrzeba czasu na nadejście odpowiedzi.
— Za trzy — cztery dni najdalej list powinien już być tutaj. Poczekam z wyjazdem do Olgi — zdecydował Obłomow — tem bardziej, że ona nie wie jeszcze zapewne, że mosty na Newie już ustalono.
— Katja, czy mosty już są? — tego samego rana spytała Olga, ocknąwszy się ze snu.
Pytanie to powtarzało się codziennie, ale Obłomow bynajmniej nie domyślał się tego.
— Nie wiem, panienko. Dziś nie widziałam jeszcze ani kuczera, ani stróża, a Nikita także nie wie.
— Ty nigdy nie wiesz, czego mi potrzeba! — niezadowolona odpowiedziała Olga, leżąc w łóżku i przypatrując się łańcuszkowi na szyję.
— Zaraz się dowiem... Nie śmiałam odejść, gdyż myślałam, że panienka lada chwila może się obudzić... Zaraz pójdę się dowiedzieć.
I wybiegła z pokoju.
Olga wysunęła szufladkę stolika i wyjęła ostatni liścik Obłomowa.
— Chory biedaczek! — myślała troskliwie — jak on tam tęskni, sam jeden... Ach, mój Boże! Czy to już prędko...
Nie zdołała dokończyć myśli, gdy zaczerwieniona Katja wbiegła do pokoju.
— Już są mosty! Są! Ustalono je dziś w nocy! — z radością zawołała Katja.
Olga wyskoczyła prawie z pościeli. Katja narzuciła na nią szlafroczek i podsunęła malutkie pantofelki. Olga szybko wysunęła szufladkę, coś wyjęła i wcisnęła do rąk Katji, która pocałowała jej rękę.
Wszystko to — skok z pościeli, zrobienie prezentu Katji, pocałowanie ręki, zajęło chwilę tylko.
— Jutro niedziela! Jak to dobrze! On przyjdzie!
Olga ubrała się szybko, naprędce wypiła herbatę i wyjechała z ciotką do magazynów.
— Jutro ciociu pojedziemy na mszę do Smolnego — prosiła ciotkę.
Ciotka przymrużyła oczy, pomyślała chwilkę i rzekła:
— Można... ale tak daleko, ma chère! Cóż to tak się tobie nagle zachciało — w zimie.
Oldze zachciało się tylko dlatego, że Obłomow wskazał jej tę cerkiew w czasie przejażdżki łodzią. Chciała pomodlić się tam — o niego, ażeby był zdrów, ażeby ją kochał zawsze, ażeby był z nią szczęśliwy, ażeby... ten brak zdecydowania, ta niepewność prędko minęły... Biedna Olga!
Przyszła niedziela. Olga potrafiła jakoś cały obiad urządzić według gustu Obłomowa.
Ubrała się w białą suknię, ukryła pod koronkami podarowaną jej przez niego bransoletkę, uczesała włosy według jego gustu, dzień przedtem kazała nastroić fortepian, a rano spróbowała śpiewać Casta diva. Głos jej tak dźwięczał, jak nigdy od powrotu z letniska. Potem czekała...
Baron nadjechał właśnie w chwili tego oczekiwania. Powiedział, że znowu wyładniała — jak w lecie, ale troszeczkę schudła.
— Brak świeżego wiejskiego powietrza i maleńki nieporządek w trybie życia podziałały na panią — powiedział. — Dla pani, miła Olgo Siergiejewna, potrzebne powietrze pól i wsi.
Pocałował kilkakrotnie jej rękę tak szczerze, że farbowane wąsy pozostawiły nawet maleńką plamkę na palcach.
— Tak, wieś — odpowiedziała zamyślona, nie do niego wszakże zwrócona, a tak do kogoś — w powietrze.
— A propos wsi — dodał — w przyszłym tygodniu ukończy się proces pani, a w kwietniu będzie już pani mogła pojechać do własnego majątku. Nie jest wielki, ale położenie cudowne! — Pani będzie zadowolona. Jaki dom! Jaki ogród! Tam jest na górze jedna altanka — pani pokocha ją. Widok na rzekę... Pani nie pamięta. Miała pani dopiero pięć lat, kiedyście z ojcem stamtąd wyjechali.
— Jak ja się będę cieszyć! — rzekła i zamyśliła się.
— Teraz już rzecz zdecydowana — pomyślała — ale on dowie się o tem nie wcześniej, niż...
— Na przyszły miesiąc panie baronie? — spytała go prędko. — Czy to pewne?
— Tak pewne, jak to, że pani piękna wogóle, ale dzisiaj w szczególności — powiedział baron i poszedł do ciotki.
Olga została na swojem miejscu i marzyła o przyszłem szczęściu, ale zdecydowała się nic nie mówić Obłomowowi, ani o tem, co słyszała od barona, ani o swoich zamiarach.
Pragnęła zbadać do końca, jaki przewrót dokona się w jego leniwej duszy pod wpływem miłości, jak ostatecznie spadnie z niej ciężar; jak on się ugnie przed zbliżającem się szczęściem, otrzyma przychylną odpowiedź ze wsi, i cały rozradowany przybiegnie, ażeby upaść jej do nóg; jak oboje na wyścigi biec będą do ciotki, a potem...
Potem powie mu, że i ona ma wieś, ogród, letnie mieszkanie z widokiem na rzekę, a dom zupełnie dobry do mieszkania, że należy najprzód tam pojechać, a potem do Obłomówki.
— Nie, nie chcę przychylnej odpowiedzi — pomyślała — on zechce być dumnym i nie odczuje nawet radości, że ja mam wieś, dom, ogród... Niech lepiej przyjdzie strwożony złą treścią listu, niech dowie się, że w jego majątku nieład, że trzeba tam jechać. Popędzi wtedy do Obłomówki, prędko wyda wszystkie stosowne rozkazy, coś zapomni, czegoś nie potrafi, coś powie byle jak — i znowu przybiegnie z powrotem. Wtedy niech się dowie, że nie trzeba było jeździć, że jest dom, ogród, letni domek z widokiem na rzekę, że jest gdzie mieszkać i bez jego Obłomówki... Tak, tak, za nic mu nie powiem, wytrzymam do końca, niech on tam jedzie, niech się rusza, ożywi — wszystko dla nas, dla przyszłego szczęścia! Nie! Poco posyłać go na wieś i rozłączać się? Gdy w podróżnem ubraniu przyjdzie blady, zasmucony, aby się pożegnać na miesiąc, wtedy mu powiem, że nie trzeba jechać do lata, a potem pojedziemy razem.
Tak marzyła Olga, i pobiegłszy do barona, zręcznie go uprzedziła, ażeby do pewnego czasu nie rozgłaszał tej wiadomości, nie mówił o nowinie nikomu, stanowczo — nikomu. Mówiąc: nikomu, miała na myśl tylko Obłomowa.
— Tak, tak, poco? — potwierdził baron — chyba powiedzieć może tylko Obłomowowi, gdyby była mowa o tem.
Olga zapanowała nad sobą i rzekła obojętnie:
— Nie, i jemu proszę nie mówić.
— Wola pani dla mnie prawem — odpowiedział grzecznie baron.
Oldze nie brakło przebiegłości. Gdy bardzo pragnęła spojrzeć na Obłomowa przy świadkach, patrzyła najprzód na trzech innych, a dopiero potem na Obłomowa.
Ile rozmaitych kombinacyj — wszystko dla niego. Ile razy rumieńce występowały jej na twarzy! Gdy trąci ten lub inny klawisz, przewróci nuty z jednej strony na drugą — zawsze pomyśli o nim. Niema go. Co to znaczy?
Trzecia, czwarta godzina — niema go! Wpół do piątej: rozkwitła jej piękność poczęła przekwitać, poczęła więdnąć i do stołu usiadła blada.
Inni — nic nie spostrzegli. Nikt nawet nie zauważył, co się z nią działo. Wszyscy jedli te potrawy, które przygotowane były dla niego, rozmawiając wesoło, obojętnie.
Po obiedzie, wieczorem, także nie przyszedł. Do godziny dziesiątej łudziła się nadzieją lub lęk ją ogarniał naprzemian. O dziesiątej poszła do swego pokoju.
Z początku wszystek gniew swój, wszystką gorycz jaką tylko miała w sercu wylała na niego. — Nie było zjadliwego sarkazmu, przykrego słowa, jakie tylko znaleźć mogła w swoim słowniku, któremi nie obciążyłaby go w myśli.
Potem miała wrażenie, jak gdyby cały jej organizm napełniał się ogniem lub lodem naprzemiany.
— On chory... sam jeden... nie może nawet zawiadomić — zabłysło jej w umyśle.
Przeświadczenie to owładnęło nią zupełnie i przez całą noc zasnąć nie mogła. Gorączkowo spała zaledwie dwie godziny. Rano obudziła się, chociaż blada, ale spokojna i zdecydowana.
W poniedziałek rano gospodyni weszła do gabinetu Obłomowa i oświadczyła:
— Jakaś dziewczyna pyta o pana.
— O mnie? Nie może być! — odrzekł Obłomow. — Gdzież ona?
— Tu właśnie. Pomyliła się. Weszła przez nasz ganek. Wpuścić?
Obłomow nie wiedział, co robić, na co się zdecydować, gdy nagle przed nim stanęła Katja.
— Katja! — ze zdziwieniem zawołał Obłomow. — Skąd ty tu? Jak?
— Panienka też — szeptem odpowiedziała Katja — kazała zapytać...
Obłomow zbladł nagle.
— Olga Siergiejewna! — szeptał z przestrachem. — Kłamiesz Katja. Zażartowałaś. Nie męcz mnie!
— Jak Boga kocham, prawda! W najętym powozie... Zatrzymała się w magazynie z herbatą... czeka... chce tu przyjechać. Kazała mi powiedzieć, ażeby pan wysłał gdzie Zachara. Za pół godziny panienka tu przyjedzie...
— Lepiej sam pójdę... Jak można, ażeby się tutaj fatygowała!
— Nie zdoła pan... Lada chwila panienka przyjedzie... Panienka myśli, że pan chory. Dowidzenia... ja polecę... panienka sama, czeka na mnie.
I poszła.
Obłomow z niezwykłym pośpiechem zawiązał krawat, wdział kamizelkę, buty i zawołał Zachara.
— Zachar! Niedawno prosiłeś mnie, abym ci pozwolił pójść w gościnę na tamtą stronę, na Grochową ulicę, możesz pójść teraz — rzekł Obłomow.
— Nie pójdę! — rzekł stanowczo Zachar.
— Idź, kiedy mówię! — naciskał Obłomow.
— Poco chodzić w gościnę w dzień zwykły! — upierał się Zachar.
— Idź, rozerwiesz się, nie bądź uparty, kiedy barin robi ci łaskę i pozwala wyjść... Zobaczysz się z przyjaciółmi...
— Niech ich tam, tych przyjaciół!
— Czyż nie chcesz się widzieć z nimi?
— Wszystko to takie draby, że patrzeć się na nich nie chce!
— Ależ idź, idź! — nalegał Obłomow i krew mu uderzyła do głowy.
— Nie, dzisiaj cały dzień będę siedzieć w domu. W niedzielę może pójdę — odpowiedział obojętnie Zachar.
— Idź teraz, zaraz! — naglił go wzburzony Obłomow. — Tyś powinien...
— Poco ja pójdę! Siedem wiorst iść poto, by zjeść kisielu.
— Idź, przejdź się ze dwie godziny. Widzisz, gębę masz taką zaspaną! Przewietrzysz się.
— Gęba jak gęba — zwykle jak u naszego brata — odpowiedział Zachar, leniwie spoglądając w okno.
— Ach, mój Boże! Zaraz przyjdzie — myślał Obłomow, ocierając pot z czoła.
— Proszę cię, idź, przejdź się... Masz tu dwadzieścia kopiejek, wypij piwa z przyjacielem.
— Lepiej na ganku posiedzę. Gdzież ja w taki mróz pójdę. Przed wrotami także posiedzieć mogę.
— O, nie! Jak najdalej od bramy! — żywo zaprotestował Obłomow. — Na inną ulicę pójść możesz... na lewo, do ogrodu... na tamtą stronę...
— Co za dziwna rzecz — myślał Zachar — pędzą na przechadzkę. Tego nie bywało.
— Ja już lepiej w niedzielę, Ilja Iljicz.
— Pójdziesz ty czy nie? — ścisnąwszy zęby rzekł Obłomow, naciskając Zachara.
Zachar uciekł. Obłomow poszedł do Anisji.
— Ruszaj na targ i kupisz tam do obiadu...
— Do obiadu już wszystko kupiłam... Wkrótce będzie gotów — przemawiał jej nos.
— Milczeć i słuchać! — krzyknął Obłomow tak, że Anisja się zlękła.
— Kup szparagów... — dokończył, myśląc nadtem, coby jej kazać jeszcze kupić.
— Jakież to teraz szparagi, batiuszka, i gdzie ja ich kupię.
— Marsz! — krzyknął Obłomow. — Anisja uciekła. — Pędź, ile sił ci starczy — krzyczał za nią, — a stamtąd wracaj o ile można najwolniej. Przed drugą godziną nosa tu nie pokazuj.
— Cóż to się dziwnego dzieje! — mówił Zachar do Anisji, spotkawszy się z nią za bramą. — Na przechadzkę pędzi, dał dwadzieścia kopiejek. Gdzie ja pójdę?
— To pańskie rzeczy, nie nasze — zauważyła, coś zmiarkowawszy Anisja. — Ty idź do Artemja, kuczera hrabiowskiego... poproś go na herbatę... on często ciebie herbatą traktuje... A ja pobiegnę na targ.
— Wiesz Artemi, coś dziwnego — mówił Zachar. — Barin wypędził mnie na przechadzkę i dał na piwo.
— Sam pewnie chce nachlać się dobrze — dowcipnie zauważył Artemi — więc i ciebie wysyła, abyś mu nie zazdrościł. Chodźmy.
Artemi skinął na Zachara, zrobił przed sobą ruch ręką i wskazał jakąś uliczkę.
— Chodźmy! — rzekł Zachar i także w tym kierunku głową skinął.
— Coś dziwnego! — skrzypiał Zachar — wypędził na przechadzkę! —
Znikli. Anisja, doszedłszy do pierwszej przecznicy, przysiadła za płotem w rowie i czekała, co będzie?
Obłomow nasłuchiwał i czekał. Ktoś ujął za kółko przy bramie i w tej chwili rozpaczliwe szczekanie i szarpanie się psa na łańcuchu napełniło cały dziedziniec.
— Przeklęty pies! — rzucił Obłomow przez zaciśnięte zęby, uchwycił czapkę i pobiegł otworzyć bramkę. Otworzył i prawie w objęciach przyprowadził Olgę do ganku.
Była sama. Katja czekała na nią w powozie, niedaleko od bramy.
— Zdrów jesteś? Nie leżysz? Co tobie? — pytała prędko, wchodząc do gabinetu, nie zdejmując płaszcza i kapelusza i mierząc go od stóp do głowy.
— Lepiej mi teraz... Ból gardła minął prawie zupełnie... — rzekł, dotknąwszy ręką gardła i kaszląc lekko.
— Dlaczegożeś wczoraj nie był? — pytała go tem spojrzeniem, które z jego duszy wydobywało wszystkie tajemnice.
— Jakże ty Olga mogłaś zdecydować się na taki krok? — zapytał z przestrachem. — Czy wiesz, na co się narażasz?
— O tem później — przerwała mu niecierpliwie. — Pytam cię co to znaczy, że się nie pokazujesz u nas?
Obłomow milczał.
— Czy jęczmień siadł ci na oku?
Wciąż milczał.
— Nie byłeś chory, gardło cię nie bolało! — mówiła marszcząc brwi.
— Nie byłem — odpowiedział Obłomow głosem żaka szkolnego.
— Oszukałeś mnie! Dlaczego?
Olga ze zdziwieniem patrzyła na niego.
— Wszystko ci wyjaśnię, Olgo — usprawiedliwiał się. — Ważna przyczyna... dla tego nie byłem przez dwa tygodnie... lękałem się...
— Czego? — pytała, zdejmując kapelusz i płaszcz.
Obłomow wziął jedno i drugie i położył na kanapie.
— Gadania, plotek...
— A nie lękałeś się, że ja całą noc spać nie będę, że Bóg wie jakie myśli będą mnie trapiły, żem omało się nie rozchorowała? — mówiła, wpatrując się w niego badawczym wzrokiem.
— Nie domyślasz się Olgo, co się dzieje tu u mnie, tu — pokazał na serce i głowę. — Trwoga mnie ogarnęła, jak ogień. Nie wiesz, co się stało...
— Cóż się jeszcze stało? — spytała chłodno.
— Jak daleko sięgają pogłoski o tobie i o mnie. Lękałem się sprawić ci przykrość i dlatego nie pokazywałem się.
Opowiedział jej wszystko, co słyszał od Zachara, od Anisji; przypomniał rozmowę słyszaną w teatrze; od tego czasu nie sypia, bo w każdem spojrzeniu ludzi widzi tylko wyrzuty lub napomknienia o ich widywaniu się sam na sam.
— Przecież zdecydowaliśmy w tym tygodniu powiedzieć ciotce — rzekła — a wtenczas ustaną wszelkie gadania.
— Tak, ale ja nie chciałem mówić z ciotką, póki nie otrzymam ze wsi odpowiedzi. Ja wiem, ona zapyta nie o moją miłość, lecz o mój majątek, zacznie wypytywać o różne szczegóły, a ja nie mógłbym dać żadnych wyjaśnień przed otrzymaniem listu od mego pełnomocnika.
Olga westchnęła.
— Gdybym ciebie nie znała — rzekła w zamyśleniu — Bóg wie, cobym mogła pomyśleć. Bałeś się zatrwożyć mnie plotkami lokajów, a nie pomyślałeś, że robisz mi większą przykrość. Przestałam rozumieć ciebie.
— Zdawało mi się, że to plotkowanie wzburzy ciebie. Katja, Marfa, Siemion i ten dureń Nikita, Bóg wie, co rozgadują.
— Ja oddawna wiem, co oni gadają — odpowiedziała obojętnie.
— Jakto, wiesz?
— Tak. Katja i niania dawno już mnie o tem mówiły, winszowały mi...
— Czyż nawet winszowały? — spytał przestraszony. — Cóż ty na to?
— Nic. Podziękowałam. Niani podarowałam chustkę — obiecała piechotą pójść do Siergija pomodlić się na moją intencję. Katji obiecałam dopomóc do wyjścia zamąż za cukiernika... Ona ma także swój romans...
Obłomow spoglądał na nią z lękiem i trwogą.
— Bywałeś u nas codziennie, nic przeto dziwnego, że ludzie gadają o tem, oni pierwsi zaczynają gadać — wyjaśniała mu. — Z Soniczką było to samo, cóż ciebie przestrasza?
— Więc stąd wszystkie pogłoski — rzekł przeciągle.
— Czy nie prawdziwe? Prawdziwe przecież.
— Prawda, — z akcentem prawie zaprzeczenia — zauważył Obłomow — w rzeczywistości ty masz słuszność, tylko ja nie życzę sobie, ażeby oni wiedzieli o widywaniu się naszem sam na sam... Tego się lękam.
— Lękasz się, drżysz, jak mały chłopczyk... nie rozumiem. Czy ty mnie wykradasz.
Obłomow czuł się zakłopotanym. Olga pilnie wpatrywała się w niego.
— Słuchaj... — rzekła — wtem jest jakieś kłamstwo... jest coś innego... Zbliż się do mnie i powiedz wszystko, co ci na sercu leży. Mogłeś nie przychodzić dzień, dwa, tydzień wreszcie z powodu zbytniej ostrożności, ale mógłbyś przecie uprzedzić mnie, napisać. Wiesz przecież, że nie jestem dzieckiem, nie tak łatwo łudzić mnie pozorami i martwić dwuznacznemi domysłami. Co to wszystko znaczy?
Obłomow zamyślił się, pocałował jej rękę i westchnął.
— Przez ten cały czas Olgo — rzekł — wyobraźnia moja tak była przesycona różnemi okropnościami co do ciebie, umysł tak strapiony kłopotami, serce tak zbolałe z powodu różnych rozwiewających się nadziei, oczekiwania, że cały mój organizm wstrząśnięty, oniemiał prawie... potrzebuje wypoczynku.
— Dlaczegoż u mnie nie niemieje? Dlaczego ja szukam wypoczynku przy tobie?
— Ty masz młode, mocne siły, ty kochasz jasno, spokojnie, a ja... ale wiesz przecie, jak bardzo cię kocham! — rzekł, schylając się i całując jej ręce.
— Nie, ja wiem jeszcze za mało. Ty jesteś tak dziwnym człowiekiem, że ja gubię się w odgadywaniu. Rozum mój gaśnie i nadzieja... wkrótce przestaniemy zupełnie rozumieć siebie — wtedy źle!
Oboje milczeli.
— Cóżeś ty robił przez te dni? — spytała go, po raz pierwszy wodząc okiem po jego pokoju. — Tu ci niedobrze... Takie niziutkie pokoje! Okna małe, tapety stare. Gdzież inne twoje pokoje?
Obłomow wstał i począł ją oprowadzać po mieszkaniu, ażeby zatrzeć pytanie o tem co przez te dni robił. Potem Olga usiadła na kanapie, Ilja Iljicz u jej nóg.
— Cóżeś ty robił przez dwa tygodnie? — dopytywała się.
— Czytałem, pisałem, myślałem o tobie...
— Przeczytałeś przysłane ci książki? Co tam ciekawego? Zabiorę je ze sobą.
Olga wzięła ze stołu książkę i spojrzała na otwartą stronę — strona była zakurzoną.
— Nie czytasz? — pytała.
— Nie.
Rzuciła okiem na zmięte wyszywane poduszki, na nieład wszędzie, na zakurzone brudne okna, na biurko; ułożyła kilka zakurzonych papierów, poruszyła piórem w kałamarzu, w którym atrament dawno wysechł i ze zdziwieniem popatrzyła na Obłomowa.
— Cóżeś ty robił? — powtórzyła pytanie. — Nie czytałeś? Nie pisałeś?
— Nie miałem dość czasu — odpowiedział zacinając się. — Rano sprzątają pokoje, przeszkadzają, potem rozpoczyna się gadanie o obiedzie, przychodzą dzieci gospodyni, prosząc, ażeby sprawdzić wypracowanie, potem obiad. A po obiedzie kiedyż można czytać?
— Sypiałeś po obiedzie? — spytała tak stanowczym głosem, że po chwilowem wahaniu Obłomow odpowiedział.
— Spałem.
— Dlaczego?
— Ażeby nie widzieć uciekającego czasu. Ciebie Olga nie było przy mnie, a życie takie nudne, nieznośne bez ciebie...
Obłomow zatrzymał się. Olga ostro patrzyła na niego.
— Iljusza! — zaczęła poważnie. — Pamiętasz, w parku, kiedy powiedziałeś, że w tobie obudziło się życie, zapewniłeś, że celem twego życia — będę ja, że będzie to twój ideał. Ująłeś mnie za rękę, i powiedziałeś, że ona twoja... Pamiętasz, że dałam ci przyrzeczenie?
— Czyż o tem można zapomnieć? Czyż to nie przełamało całego mego życia? Nie widzisz, jak jestem szczęśliwy.
— Nie, nie widzę. Oszukałeś mnie — rzekła zimno. — Zleniwiałeś znowu.
— Oszukałem! Czyż ci nie grzech? Klnę się Bogiem, że gotów jestem w przepaść się rzucić!
— Tak, gdyby przepaść była tu, bliziutko u nóg, w tej chwili — przerwała mu — ale gdyby wypadło odłożyć postanowienie na trzy dni, pomyślałbyś, przestraszyłbyś się, szczególnie gdyby Zachar lub Anisja poczęli o tem gadać... To nie miłość.
— Ty nie wierzysz w moją miłość! — zaprotestował gorąco. — Myślisz, że zwlekam z troski o siebie, a nie o ciebie. Czy nie ochraniam, jak ścianą, twego imienia, nie czuwam jak matka, ażeby żadna plotka nie przylgnęła do niego... Ach, Olga! Żądaj dowodów! Powtórzę ci, że gdybyś z drugim mogła być szczęśliwszą, bez szemrania zrzekłbym się praw moich do twego serca; gdyby umrzeć wypadło — umarłbym z radością! — zakończył ze łzami w oczach.
— To wszystko niepotrzebne. Nikt tego nie żąda. Jest to zwykła przebiegłość złych ludzi ofiarowywać poświęcenie się, którego nikt nie żąda, ażeby uniknąć obowiązków. Ty nie jesteś przebiegłym, wiem, ale...
— Nie wiesz, ile zdrowia kosztuje mnie miłość moja i troski — mówił. — Od chwili poznania ciebie, ja nie mam innych myśli, tylko o tobie. I teraz powtarzam: celem mego życia — ty jesteś i tylko ty jedna! Ja teraz oddycham, patrzę, myślę, odczuwam — tobą. Nie dziw się, że w te dni, kiedy ciebie nie widzę, zasypiam, upadam. Wszystko mi obrzydło, wszystko mnie nudzi. Staję się maszyną: chodzę, robię coś, ale nie wiem czy żyję, nie wiem, co robię. Ty jesteś ogniem i siłą życia tej maszyny. Ona przy tobie żyje.
Obłomow ukląkł przed nią.
Oczy mu błyszczały, jak niegdyś w parku. Znowu duma i siła woli zaświeciły w nich.
— W tej chwili gotów jestem iść, gdzie każesz, robić, co każesz. Czuję, że żyję tylko wtedy, gdy patrzysz na mnie, mówisz, śpiewasz.
Olga w poważnej zadumie słuchała tych wylewów serca.
— Słuchaj, Iljusza — powiedziała mu — wierzę w twoją miłość i w siłę mego wpływu na ciebie. Pocóż ty przestraszasz mnie swoim brakiem stanowczości, zmuszasz mnie do wahania się? Powiadasz, że jestem celem twego życia, a zdążasz do tego celu tak trwożliwie, tak powoli i tak daleko od niego jesteś. Tyś powinien przewyższać mnie. Czekam i spodziewam się tego od ciebie! Ja widywałam szczęśliwych ludzi, wiem, jak oni kochają — dodała westchnąwszy. — Życie w nich kipi, spokój ich niepodobny do twego spokoju, oni nie schylają głowy, oczy mają otwarte na wszystko, sypiają mało, zawsze w ruchu, czynni. A ty?... To niepodobieństwo, ażeby miłość i ja były celem twoim.
Wątpiąco pokiwała głową.
— Ty! Ty! — mówił Obłomow, całując jej ręce, wzruszony u nóg jej. — Tyś tylko jedna! Mój Boże! Jakie szczęście! — wołał, jak w malignie. — Czy przypuszczasz, że można ciebie oszukać, że można nie zostać bohaterem po takiem przebudzeniu. Zobaczycie, ty i Andrzej — mówił, patrząc natchnionym wzrokiem — do jakiej wyżyny podnosi człowieka miłość takiej kobiety, jak ty. Patrz na mnie — czyż ja nie zmartwychwstałem, nie żyję w tej chwili pełnem życiem? Chodźmy stąd? Idźmy jak najdalej! Ani chwili nie chcę tu zostać: tu obrzydliwie, dusi mnie coś — mówił Obłomow, z nietajonem obrzydzeniem oglądając się dokoła. — Ach gdyby ten ogień, który mnie pali w tej chwili, nie opuścił mnie jutro i — nigdy! Gdy ciebie niema — on gaśnie, ja przestaję żyć. Teraz odżyłem, odrodziłem się. Mnie się zdaje, że ja... Olga, Olga! Tyś najpiękniejsza ze wszystkich, tyś pierwsza kobieta... ty... ty...
Obłomow pochylił się do jej ręki i zamarł. Słowa przestały mu z ust płynąć. Przyłożył rękę do serca, ażeby je uspokoić, i utkwiwszy wzrok w Olgę, znieruchomiał zupełnie.
— Bardzo, bardzo przeczulony — myślała Olga, nie z westchnieniem, jak bywało w parku, ale w głębokiej zadumie.
— Muszę wracać! — oprzytomniawszy rzekła łagodnie.
Obłomow nagle ocknął się.
— Mój Boże! Tu jesteś? U mnie? — rzekł i natchniony wzrok zastąpiło trwożliwe oglądanie się dokoła. Namiętne słowa zamarły na ustach.
Ilja Iljicz pochwycił w roztargnieniu kapelusz i płaszcz Olgi i zamiast kapelusza chciał jej płaszcz na głowę narzucić.
Olga uśmiechnęła się.
— Nie obawiaj się o mnie — uspokajała go. — Ciotka moja na cały dzień wyjechała z domu; niania tylko i Katja wiedzą, gdzie jestem. Odprowadź mnie!
Podała mu rękę i bez trwogi, spokojnie, z pełną dumy świadomością swej niewinności, przeszła przez dziedziniec, przy akompanjamencie szarpania się i ujadania psa na łańcuchu, wsiadła do karety i odjechała.
Z okien tej połowy, gdzie mieszkała gospodyni, wyglądały główki dziecinne, a z kąta, z rowu za płotem pokazała się głowa Anisji.
Gdy już kareta znikła, zwróciwszy się w inną ulicę, wróciła Anisja i oświadczyła, że cały targ przejrzała i nigdzie nie mogła znaleźć szparagów. Zachar wrócił dopiero po trzech godzinach, i spał przez resztę dnia.
Obłomow długo przechadzał się po pokoju, nóg nie czując pod sobą, nie słysząc własnych kroków. Chodził, jak gdyby go jakaś siła unosiła od podłogi.
Gdy tylko umilkł skrzyp karety po śniegu, która uwiozła jego życie i szczęście, niepokój jego minął, podniósł głowę, wyprostował plecy, natchnieniem ożywiła się twarz, a oczy były pełne łez szczęścia i wzruszenia. Po całym organizmie rozlało się jakieś ciepło, świeżość. Nagle, jak niegdyś, zapragnął iść gdzieś, jechać daleko — do Sztolca; lub z Olgą, na wieś, w pole, do lasu; zamknąć się w swoim gabinecie i utonąć w pracy; jechać nawet do przystani w Rybińsku, budować drogę, przeczytać książkę, która tylko co zjawiła się na półkach księgarskich, a zainteresowała czytelników; jechać na operę — dziś...
Tak, dziś ona u niego, on u niej, potem opera. Jak się dzień wypełnił! Jak lekko oddychać w takiem życiu, obok Olgi, w promieniach jej dziewiczego blasku, krzepkich sił, jej młodego ale bystrego i zdrowego rozumu! Obłomow chodził lekko, jak gdyby latał. Zdawało mu się, że ktoś go nosi po pokoju.
— Naprzód, naprzód! — mówiła Olga — wyżej, wyżej do tej granicy, przy której czuła, że kobiecość traci swoje prawa, a rozpoczyna się panowanie mężczyzny!
Jak ona jasno patrzy na życie! Jak widzi w tej mądrej księdze własną linję życia i instynktownie odgaduje własną drogę! Dwa życia, jak dwie rzeki, powinny zlać się w jedno, a wodzem życia — ona.
Olga zna jego siły, zdolności, wie, co i ile on może zrobić i z pokorą poddaje się jego władzy. Prześliczna Olga! Niezmącenie spokojna, odważna, prosta, ale stanowcza kobieta, naturalna, jak samo życie!
— Rzeczywiście, jak tu obrzydliwie! — mówił Obłomow, oglądając się dokoła. — I ten anioł zniżył się do błota, ażeby je opromienić swoją obecnością!
Z uczuciem miłości spoglądał na krzesło, na którem siedziała Olga. Nagle oczy jego błysnęły: na podłodze, przy krześle ujrzał jej malutką rękawiczkę.
— Znak na przyszłość — myślał. — Jej ręka — to przepowiednia. O! — jęknął namiętnie i rękawiczkę do ust przycisnął.
Gospodyni wyjrzała z za drzwi z propozycją obejrzenia płótna. Przynieśli na sprzedaż. Może potrzebne?
Obłomow sucho podziękował, przeprosił, że bardzo zajęty. Nawet na łokcie nie spojrzał. Potem, uśmiechając się na wspomnienie lata, przesuwał w myśli przed oczyma wszystkie szczegóły, przypomniał sobie każde drzewo, krzew, ławeczkę, każde wypowiedziane słowo. Wydawało mu się to jeszcze milszem, niż było wtedy, gdy doznawał bezpośrednich wrażeń.
Stracił zupełnie moc panowania nad sobą: śpiewał, przemawiał uprzejmie do Anisji, żartował, że nie ma dzieci i obiecał być chrzestnym ojcem, gdy się jej tylko dziecko urodzi. Z Maszą narobił takiego hałasu, że gospodyni zajrzała i napędziła ją, ażeby nie przeszkadzała „pracować“.
Reszta dnia podniosła jeszcze nastrój Obłomowa. Olga była wesoła, śpiewała, potem śpiew w operze, potem był u nich na herbacie, a przy herbacie była taka szczera, serdeczna rozmowa między nim, ciotką, baronem i Olgą, że Obłomow czuł się jak gdyby członkiem tej małej rodziny. Dość już tego samotnego życia: on już ma do pewnego stopnia własny kąt. Już swoje życie pchnął na inną drogę — ma własny świat i ciepło — tak tam żyć przyjemnie!
W nocy spał mało. Kończył czytanie książek, przysłanych przez Olgę — półtora tomu przeczytał.
— Jutro powinien nadejść list ze wsi — myślał. Serce mu biło... — Nareszcie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.