O tem, co jest w nas dobrego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerome K. Jerome
Tytuł O tem, co jest w nas dobrego
Pochodzenie Z rozmyślań próżniaka
Wydawca „Kurjer Wileński“
Data wyd. 1911
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Idle Thoughts
of an Idle Fellow
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O TEM, CO JEST W NAS DOBREGO.

Pewien staruszek francuz, zupełnie zresztą zanglizowany, z którym spotykałem się często w czasach, kiedy zajmowałem się jeszcze dziennikarstwem, miał swoją specjalną teorję co do przyszłego życia ludzi. Był żywy, mały człowiek z błyszczącemi oczkami. Nie wyobrażał on sobie raju, jako krainy lotosu; twierdził przeciwnie, iż niebo budujemy sobie z cegiełek naszych własnych pragnień. Starożytny rudobrody norman widział tam nieprzyjaciela, z którym może walczyć i kubek, który może osuszyć. Artyście grekowi raj przedstawiał się, jako gaj, zamieszkały przez żywe posągi; czerwonoskóry indjanin — pełne dzikiego zwierza puszcze; turek — wyobraża sobie, jako harem; żyd — jako nową Jerozolimę, wybrukowaną złotem; reszta ludzi — to, co dozwala im widzieć wyobraźnia, zgodnie z upodobaniami.
Za moich dziecinnych lat niebo, opisywane przez otaczających mię ludzi, wydawało mi się czemś okropnem, okropniejszem chyba od wszystkiego na świecie. Mówiono mi, że jeżeli będę posłusznym chłopcem, nie będę targał włosów, ani męczył kotów, to kiedy umrę, dostanę się do takiego miejsca, gdzie przez cały dzień będę spokojnie siedział i śpiewał hymny. (Możecie sobie wyobrazić, co to za nagroda dla zdrowego chłopca!). Nie będzie tam ani śniadania, ani obiadu, ani herbaty, ani kolacji. Jakaś staruszka chciała mię pocieszyć obietnicą, że może od czasu do czasu będzie manna; ale myśl o wiecznej mannie bardziej mnie jeszcze tylko nastraszyła, a moje nieśmiałe przypuszczenia co do rozbefu i kompotu poczytano za bezbożne. Nie będzie tam nauki, ale za to nie będzie też krokietu i innych gier. Zapewniano mię, że nie przyjdzie mi nawet ochota zjechać na dół po podniebnej poręczy. Jedna tylko pozostawała uciecha — śpiewanie hymnów.
— Jakże to, ledwie rano wstaniemy, zaraz zabierzemy się do śpiewania? — pytałem.
— Tam nie będzie rana, — odpowiadano mi.
— Tak nie będzie ani dnia, ani nocy. Będzie jeden, nieskończony dzień.
— I my będziemy przez cały czas śpiewali? — pytałem dalej.
— Tak: będziesz tak szczęśliwy, że wiecznie będzie ci się chciało śpiewać.
— I nie będę się męczył?
— Nie, nigdy się nie zmęczysz i nie zechce ci się ani spać, ani jeść, ani pić.
— I tak będzie wiecznie?
— Wiecznie, wiecznie!
— To może potrwać cały miljon lat?
— Miljon, i drugi, i trzeci. Nigdy temu nie będzie końca.
Dotychczas pamiętam męczarnie, jakich doznawałem, budząc się w nocy i myśląc o tym wiecznym raju, którego w żaden sposób, jak sądziłem, uniknąć niepodobna. Gdyby nie myśl, że drugie miejsce jest też wieczne, byłbym tam poszukał schronienia.
My, dorośli, których umysły stępiły się od stopniowo nabieranego zwyczaju niemyślenia, niepotrzebnie męczymy dziecko temi straszliwemi pytaniami. Wieczność, Raj, Piekło, — to dla nas słowa bez znaczenia. Powtarzamy je tak samo, jak szepczemy modlitwy, jak, strojni i próżni, nazywamy się nieszczęśliwymi grzesznikami. Ale dla dziecka, dla „mądrego cudzoziemca“, pragnącego wszystko poznać, wszystko zbadać, jest to straszliwa rzeczywistość. Jeżeli nie wierzysz mi, czytelniku, to spójrz kiedy w nocy na gwiazdy i postaraj się rozwiązać tajemnicę wieczności. Po takim eksperymencie korespondenci twoi będą zmuszeni adresować listy do najbliższego domu warjatów.
Mój dzielny przyjaciel francuz miał weselszą opinję o zagrobowem życiu człowieka. Wierzył, że przeznaczeniem naszem jest wieczna wędrówka, — wieczna praca. Przez planety przedostaniemy się na słońce, by tam żyć i pracować.
Ale do tak wysokiej karjery trzeba doskonalszych istot.
Twierdził, że żaden z nas, sam przez się nie może osiągnąć przyszłej egzystencji. Według jego teorji z dwóch lub trzech ludzi (zależnie od ich wartości), powstanie nowa, szlachetniejsza istota, zdolna do podnieślejszego istnienia. Teraz już człowiek składa się z kilku natur zwierzęcych.
— I w panu i we mnie są wszystkie zwierzęta, — mówił, wskazując palcem naprzód na mnie, potem na siebie, — małpa, tygrys, świnia, kokoszka, kogut, pracowita mrówka. W taki sam sposób przyszły człowiek będzie się składał z kilku ludzi. Będzie miał męstwo jednego, mądrość drugiego, dobroć trzeciego.
— Weź pan, naprzykład, kogoś z City, — mawiał nieraz, — no, choćby lorda mera, dodaj do niego poetę, choćby Swinburne’a, zmieszaj ich z fanatykiem religijnym, przypuśćmy z generałem Boots’em. Otóż masz człowieka, zdolnego do wyższego życia. Uważał, że Garibaldi i Bismarck stanowiliby doskonałą, wzajemnie dopełniającą się mieszaninę; w razie potrzeby możnaby ją przyprawić Ibsenem. Był przekonany, że Tołstoj i kilku wesołych hultajów w połączeniu z jakimś humorystycznym pisarzem (był tak uprzejmy, że zaproponował moją osobę), stanowiliby coś bardzo niezłego. Teorja ta, opowiedziana mojemi słowami, może się wydać nieco dziwaczna, staruszek wszakże przedstawiał ją tak poważnie, że nie przyszło nam nawet na myśl śmiać się z jego zwierzeń. Przeciwnie, kiedy wracaliśmy nieraz od pracy w księżycowe noce i stanąwszy na moście Waterloo, przyglądaliśmy się czarodziejskim ogniom na nieskończonej linji wybrzeża, wierzyłem prawie w możliwość tej teorji.
I na tym świecie nawet byłoby wcale nieźle zmieszać razem, albo przegotować, lub też w jakikolwiek inny sposób połączyć z pół tuzina ludzi i przyrządzić z nich coś nowego.
Czy nie przychodziło ci nigdy na myśl, urocza czytelniczko, jaki doskonały mąż zrobiłby się z Toma, gdyby do niego przyłączyć Harry’ego i Dicka? Tom ma takie równe, wesołe usposobienie, czujesz jednak, że nie nadaje się on do poważnych chwil życia. Tak, jest niezmiernie sympatyczny, kiedy ci wesoło na duszy, ale czyż można szukać u niego pociechy w ciężkich lub smutnych chwilach życia? Nie, w takich chwilach byłoby lepiej mieć koło siebie poważnego, zrównoważonego Henryka. To dzielny człowiek. Może rzeczywiście najlepszy z nich trzech. Energiczny, prawy, szlachetny. Jaka szkoda, że jest odrobinkę ordynarny i nieambitny. Przyjaciółki, nie znające jego zalet wewnętrznych, nie będą ci go zazdrościły; a cóż to za mąż, jeżeli ani jedna panna nie pozazdrości, żeś za niego wyszła? Taki Dick — to mądry i efektowny chłopiec. Ten da sobie radę na świecie; jesteś pewna, że przyjdzie czas, kiedy każda kobieta będzie dumna, nosząc jego nazwisko. Gdyby tylko nie był tak zajęty sobą i więcej myślał o innych.
Złącz w jedną całość tych trzech mężczyzn, a raczej ich zalety — miłe usposobienie Toma, dobroć i siłę Henryka, imponującą ambitność Dicka — oto będzie człowiek, godny ciebie, piękna czytelniczko.
Davied Copperfield marzył o kobiecie, będącej połączeniem Agnieszki i Dary. Wziął obie, jedną po drugiej, ale to już nie to samo. I czy rzeczywiście kochał Agnieszkę, mister Dikkens, czy też tylko czuł, że ją kochać powinien? Wybacz mi pan, ale mam pewne wątpliwości co do drugiego małżeństwa Copperfielda. Powiedz mi pan tak otwarcie, na cztery oczy, mister Dikkens, czy nie dokuczyła czasem tak troszkę, troszeczkę poczciwemu Dawidowi ta idealna Agnieszka? Jestem przekonany, że była doskonałą żoną. Już ona zpewnością nie kupowała ostryg całemi beczkami. Traddellsa można było śmiało w każdej porze zaprosić na obiad, Agnieszka nigdyby nie straciła głowy. Obiad byłby doskonale przygotowany i podany, a tkliwy uśmiech Agnieszki stanowiłby miłą okrasę przyjacielskiej uczty. Tylko po obiedzie — kiedy Dawid i Traddells palili cygara, a z salonu dobiegały podniosłe dźwięki muzyki cnotliwej Agnieszki, czy nie spoglądali czasem na puste krzesło pomiędzy sobą i czy nie widzieli uśmiechniętej, otoczonej złocistemi lokami buzi bardzo głupiutkiej kobietki — jednej z tych małych, głupiutkich kobiet, za które mądry mężczyzna błogosławi Boga, który je stworzył — i czy nie pragnęli, aby to było nie widzeniem, aby zjawiło się między nimi, jako żywa istota?
O, głupi mędrkowie, usiłujący przerobić ludzką naturę! Czyliż nie widzicie, jak wielkie dzieło powierzono dziecięcym rączkom? Czyliż sądzicie, że na to, aby dopomódz mężczyźnie do zostania człowiekiem potrzebne są jedynie dobrze prowadzone gospodarstwo i mądre rozmowy? Głupiutka Doro, stworzona przez mądrą, czarodziejkę — naturę, wiedząc, że słabość, to talizman, budzący w mężczyźnie siłę i czułość, nie martw się, dziecię, o ostrygi i niedopieczoną baraninę. Każda kucharka za dwadzieścia funtów rocznie zajmie się kuchnią za ciebie; a czasem, kiedy los nam się uśmiechnie, będziecie mogli zjeść obiad w niezbyt drogiej restauracji; tam gotują jeszcze lepiej. Twoją rzeczą, kochanie, jest uczyć nas łagodności i dobroci. Wesprzyj mi na piersi swoją kędzierzawą główkę, dziecinko. Od takich, jak ty, uczymy się mądrości. Głupi mędrkowie śmieją się z ciebie; głupi mędrkowie powyrywaliby nieużyteczne lilje, niepotrzebne róże i zasadziliby na ich miejscu zdrową, użyteczną kapustę. Ale Ogrodnik, Który wie wszystko lepiej od nas, zasadza głupie, krótkotrwałe kwiaty. Po co? pytają głupi mędrkowie.
Co zaś do Agnieszki, kochany mister Dikkens, czy wiesz pan, kogo mi ona przypomina? Nie rozgniewasz się pan? Kobietę z powieści! Szczerze mówiąc, nie wierzę w nią. Nie chodzi mi tu specjalnie o Agnieszkę, ale o ten typ kobiety, którego ona jest przedstawicielką, o idealną kobietę, o jakiej czytujemy w książkach. Kobiety mają wiele wad, mają wszakże, chwała Bogu, jedną nieocenioną zaletę — nie są idealne.
A bohaterka romansu! O, to poprostu straszliwy smok cnotliwości! Niechaj Bóg zachowa nas biednych, niegodnych grzeszników od małżeństwa z bohaterką powieści. To tylko dusza, serce, rozum. Niema w niej nic ludzkiego, za co możnaby się zaczepić. Piękność jej straszliwie nieopisana, poprostu przeraża! Skąd się ona zjawia, dokąd zdąża, dlaczego nie spotykamy nigdy nikogo, ktoby był do niej podobny? Znam sporo kobiet i zawsze szukam wśród nich jej prototypu, a jednak dotychczas znaleźć go nie zdołałem. Wszystkie kobiety, które znam, są miłe, ładne, rozsądne. Nie będę wam mówił, szanowne panie, o szacunku i zachwycie, jakich wobec was doznaje. Pierwsze zarumieniłybyście i powstrzymały wylew mej szczerości. Jednak, drogie lady, nawet z mojego punktu widzenia, dalekie jesteście od dam, o których czytujemy w powieściach. Mogę podziwiać waszą piękność i nie dostać obłąkania. Przyznaję, że jesteście zdumiewająco rozumne i dowcipne; wiadomości wasze są rozległe i różnorodne; wykształcenie — poprostu Bostou’skie. A mimo to wszystko — nie wiem, doprawdy, jakby to powiedzieć — nie olśniewacie niesłychanym blaskiem bohaterki romansu. Nie sprawiacie na mnie (i jakże jestem wam za to wdzięczny!) wrażenia jedynych kobiet na świecie. Miewacie nawet niekiedy nienajlepsze usposobienia. Zdaje mi się, naprzykład, że lubicie stroje. Nie jestem nawet całkiem pewien, czy nie dodajecie czasem „własnych włosów“ (wiecie, co chcę przez to powiedzieć) do fryzur na swoich główkach. W usposobieniu waszem bywa nieco próżności, nieco aluzji do egoizmu, troszkę lenistwa. Zdarzało mi się widzieć was odrobinkę nierozsądne, troszeczkę nieprzewidujące, nieco kapryśne. Wprost przeciwnie, niż u bohaterek romansu, macie rozwinięte niektóre apetyty i instynkty, właściwe ludzkiej naturze, niektóre ludzkie szaleństwa. Być może nawet, że macie jakąś wadę, a choćby dwie. Jednem słowem, łaskawe panie, jesteście takiemi samemi dziećmi Adama i Ewy, jak i mężczyźni. Powiedzcież mi więc, proszę, gdzie mogę spotkać waszą idealną siostrę, kobietę, o której czyta się w książkach? Ta nie każe nigdy i nikomu czekać, aż dokończy swojej fryzury; nigdy i na nikogo nie gniewa się o to, że nie może znaleźć swoich bucików, nigdy nie łaje służby, nie krzyczy na dzieci, nie trzaska drzwiami, nie zazdrości swojej młodszej siostrze, nie staje u furtki z kuzynem, z którym stawać nie należy.
Skądże więc, o mój Boże, biorą się kobiety, o których czytuje się w książkach? Zdaje mi się, że stąd, skąd i śliczne panienki z obrazków. Nieprawdaż czytelniku, zdarzało ci się nieraz widzieć ładną panienkę na obrazku? Przeskakuje ona przez barjerę, wysokości co najmniej półtora yarda i równocześnie, wykręca się na siodle, uśmiechając się łaskawie do jakiegoś nędzarza, stojącego nad rowem. W burzliwy ranek wypływa na morze w Dieppe. Jej kostjum kąpielowy — zazwyczaj z lekkiej materji i starych koronek — jest prosto z igły. Inne panie, widocznie starsze, są całkiem mokre. Kostjumy poprzylepiały się im do ciała. Ale ładna panienka z obrazka daje nurka i nierozfryzowuje sobie ani jednego loczka. Ładna panienka stoi na paluszkach i rzuca piłkę na sześć stóp w górę. Ładna panienka ślizga się w bucikach na francuskich obcasach, pod kątem czterdziestu pięciu stopni, zaś obie rączki zachowane ma w mufkę. Nie pada nigdy na lód, nie wymachuje rękami i nie rozbija sobie nosa. Ładna panienka z obrazka przez cały sezon jeździ do Picadilly na tandemie, sama kieruje i robi ośmnaście mil na godzinę. Jej wierzchowcowi nie przyszło nigdy do głowy wpaść na dorożkę. Ładna panienka z obrazka wyjeżdża w dzień targowy rowerem na miasto, trzymając w ręku kosz z jajami i uśmiechając się na lewo i na prawo. Niewypuszcza nigdy kierownika z obu rąk równocześnie i nie wpada na krowę. Ładna panienka z obrazka łowi ryby w ażurowych pończoszkach, pod palącemi promieniami słońca, z wiązanką obsypanego rosą kwiecia we włosach. Za każdym razem, gdy zarzuci wędkę, wyciąga pstrąga. Nigdy nie błąka się w lesie i nie broni się kijem przed psami. Nie wraca do domu przemoknięta i w złym humorze, nie mówi, że złowiła sześć ryb, ale że wpuściła je zpowrotem do wody, bo nie warto ich było nieść — miały najwyżej po dwa, trzy funty. Ładna panienka z obrazka gra w krokiet jedną tylko ręką. Nie probuje nigdy przypadkiem postawić kuli na pozycję, kiedy nikt na nią nie patrzy i nie upiera się, że przeszła przez bramkę, kiedy się jej o tem nawet nie śniło.
Znakomita sportsmenka z tej ładnej panienki na obrazku. Jedyne, co jej mogę zarzucić — to, że wywołuje niezadowolenie z panienki, nie będącej na obrazku, z panienki, która ślizga się, nie trzymając rączek w mufce, lecz przeciwnie, wznosi je ku niebu i krzyczy: „upadnę“ i rzeczywiście pada natychmiast tak nieszczęśliwie, że pociąga za sobą swego towarzysza, z panienki, która na wszelkie staranie pocieszenia i uspokojenia jej oświadcza z oburzeniem, że koń zbyt gwałtownie skręcił w bok i nie zauważył słupa od latarni, z panienki, której uczesanie nie polepsza się od wody.
Tak, niema wątpliwości: idealne kobiety, o których czytujemy w powieściach, biorą się stąd, skąd i panienki na obrazkach.
Szanowni panowie autorzy, czyliż nigdy nie przyjdzie wam do głowy, że wyrządzacie nam krzywdę? O, te kobiety, łączące w sobie Wenus, św. Cecylję i Joannę d’Arc! Przedstawiacie je nam w swoich pięknych opowieściach. Bardzo to nieładnie z waszej strony: wiadomo wam przecie, jakie kobiety muszą nam wystarczać w rzeczywistości!
Czy czasem nie bylibyśmy szczęśliwsi (zarówno mężczyźni, jak i kobiety), gdybyśmy przestali się nawzajem idealizować? Wierz mi, kochana panienko, że nie masz o co oskarżać losu. Rozpleć swoje ładne rączki i odejdź od okna, za którem noc już zapada. Jack, doprawdy, jest dobrym chłopcem. Sir Haltaad, kochanie, jeździ konno i walczy w krainie bardzo, bardzo oddalonej od miejsca, w którem słońce zachodzi, bardzo odległej od tej małej, gwarnej ziemi, gdzie ty i ja spędzamy wiele drogich chwil na pogawędce, na flircie, przechadzkach po wystawach, pokazywaniu modnych strojów. Po za tem, przypomnij sobie, że sir Halaad był nieżonaty, jak przystało na idealistę. Twój Jack jest, doprawdy, nienajgorszym rycerzem wśród tych, których spotkać można w naszych nie idylicznych czasach. Ma w sobie wiele pozytywnej uczciwości i nigdy nie pozuje. Zgodzę się, że nie należy do ludzi niezwykłych, ale, droga panienko, czy miałaś kiedy do czynienia z takiemi ludźmi? Tak, mężczyźna taki jest bardzo miły w salonie; dobrze też jest o nim poczytać w dziennikach, z których dowiesz się o wszystkich jego cnotach, ale nie radzę przyglądać mu się zbliska. Bądź zadowolona z Jacka i podziękuj Bogu, że jest taki, jaki jest. My, mężczyźni, nie jesteśmy wcale święci i zdaje mi się, że najpiękniejsze swoje myśli wypowiadamy w druku, ale nie w życiu. Dawny rycerz, kochane dziecko, z poetyczną duszą, bohaterskiem sercu, życiem, poświęconem wzniosłemu dziełu — to niezbyt rozpowszechniony typ tutaj, na ziemi. Może i było z paru takich ludzi, ale świat — ty i ja (bo wszak świat z nas się składa) — morzył ich zazwyczaj głodem i wypędza na cztery wiatry. Teraz niewielu ich już zostało. Przypuśćmy jednak, że znalazłby się jeszcze jeden. Czy chciałabyś zostać jego żoną? Chciałabyś żyć z nim w dwóch umeblowanych pokojach na poddaszu i umrzeć na słomianym sienniku? Za sto lat jemu wzniosą pomnik, ciebie zaś będą czczić, jako żonę, która dzieliła wszystkie jego cierpienia. Jak sądzisz, kochanie, czy jesteś stworzona do takiego losu? Jeżeli nie, to dziękuj Bogu, że pozyskałaś na swoją wyłączną własność jednego z nadzwyczajnych ludzi, który może się tobą zachwycać. Wszakże i ty nie jesteś wyjątkową istotą.
A doprawdy, i my, zwyczajni ludzie, mamy w sobie coś takiego. Tylko trzeba umieć to „coś“ znaleźć. Nie jesteśmy wcale tak pospolici, jak ci się zdaje; nawet twój Jack, chociaż lubi dobrze zjeść, chociaż rozmowa jego ogranicza się do wiadomości, zaczerpniętych ze sportowych dzienników (zgadzam się, że nie jest interesujący, kiedy chrapie w fotelu, ale wierz mi, czy nie wierz, Jack ma w sobie również dane na wielkiego bohatera, tylko los zechciał się nad nim ulitować i strząsnąć zeń ów nienaruszony spokój).
We wszystkich tych dobrze odżywionych aferzystach z City, w hulakach, rolnikach, aptekarzach, złodziejach nawet — drzemie bohater. Rzeźbiarka — natura może im w każdej chwili nadać swoim rylcem pożądaną formę. Mała, nędzna dzieweczka, którą widywaliśmy nieraz, przechodziła przez podwórze, nie miała w sobie nic niezwykłego. Było to naogół pospolite, brzydkie nawet dziecko ulicy. Uważaj, aby twoje dziecko, mijając ją, nie otarło się o nią rąbkiem swojej sukienki.
Pewnego pięknego poranka dowiedzieliśmy się szczegółów o niej od komisarza policji. Człowiek ten nie jest poetą, ale umie dopatrywać się poezji w najpospolitszych napozór czynach. Dziewczyna ta zarabiała sześć szyllingów tygodniowo i utrzymywała z tego chorą matkę i troje młodszych dzieci. Była równocześnie gospodynią, dozorczynią, matką i żywiła całą rodzinę własną pracą. Tak, zdarzają się bohaterki nietylko w romansach.
Oto naprzykład, ordynarny, głupi Tom dostał order Wiktorji! Pod gradem kul porwał sztandar i ocalił go. Ktoby się tego spodziewał po tym niezgrabnym, ciężkim Tomie. Wszyscy myśleli zawsze, że jedyny cel jego dążeń — to zadymiona piwiarnia. Zdarzyła się sposobność — i dowiedzieliśmy się, jaki jest ten Tom w rzeczywistości. Dla Harry’ego los był nie tak łaskawy. Był zawsze hultajem, pił i bił żonę. Pochowali go chwała Bogu: był to nicpoń, jakich wiele. A czy sąd ten jest słuszny?
Przyznajmy się, że jesteśmy grzesznikami? Ci z pośród nas, co mają odwagę zastanowić się nad sobą, wiedzą, że jesteśmy zdolni do wszelkiej nikczemności, do każdego złego czynu. Tylko dzięki przypadkowi występki nasze uchodzą nam bezkarnie. Ale przyznawszy się do swoich wad, zgódźmy się, że jesteśmy zdolni do wielkich czynów. Męczennicy, którzy z podniesioną głową szli na śmierć, byli takimi samymi, jak i my ludźmi. I oni mieli swoje wady. Nie byli to bynajmniej wybrańcy ludzkości. Ale szlachetne instynkty drzemały w ich duszach i zbudziły się pod wpływem szczęśliwych okoliczności. Gdyby nie one, cnoty ich byłyby znane Stwórcy jedynie.
Po wszystkie czasy, gdy los wzywał mężczyzn i kobiety, aby stali się prawdziwymi ludźmi, okazywało się, że natura ludzka jest zawsze na wysokości zadania. Lubię słuchać o słabościach wielkich ludzi. Z przyjemnością myślę, że Szekspir miał pociąg do kieliszka, że Cromvel miał na nosie brodawkę, — myśl ta godzi mię z własną moją twarzą. Chętnie opowiadam, jak ów wielki człowiek kładł na krzesła ciastka i pękał ze śmiechu, gdy panie, siadając, walały sobie suknie. Z przyjemnością czytam, jak Carlile rzucał w żonę wieprzowemi kotletami, które wywołałyby jedynie uśmiech na usta człowieka zrównoważonego. Myślę o tysiącach głupstw, jakie popełniam w ciągu tygodnia i mówię sobie: „Ja także jestem literatem“.
Myślę z przyjemnością, że nawet Judasz miał chwilę wzniosłych uniesień, kiedy oddałby chętnie życie za Zbawiciela. Wierzę mocno, że nawet on miał w sobie coś dobrego.
Cnota jest, jak złoto w krzemieniu. Nie wiele go tam jest i trudno wydostać. Ale natura sądzi, że warto jest stwarzać takie olbrzymie, bezużyteczne kamienie po to jedynie, by ukryć w nich kosztowne metale. Dziwimy się, po co stwarza ona owe kamienie. Czemu złoto nie miałoby leżeć w samorodkach na powierzchni ziemi? Ale motywy, kierujące naturą, są dla nas niedostępne. Może krzemień ma rację bytu. Może również ma rację bytu zło i szaleństwo, wśród których przewijają się drobniutkie, niedostrzegalne dla oka ludzkiego, żyłki dobroci i szlachetności.
Tak, kamień przeważa, ale nie mniej złoto istnieje. Jesteśmy nędzni, jesteśmy źli, ale równocześnie jesteśmy wielcy. Z naszych grzechów możnaby zbudować wieżę, sięgającą niebios i wołającą do nich o pomstę, a mimo to jesteśmy wielcy — wzniosłością i cnotą, jakich nie osiągną nigdy nie narażeni na pokusy aniołowie. Historja ludzkości — to nieskończona lista okrucieństw, kłamstw, prześladowań. Czyliż sądzimy, że ziemia obracałaby się jeszcze dokoła słońca, gdyby nie istniało nic więcej? Pan ulitowałby się nad Sodomą, gdyby znalazło się w niej dziesięciu sprawiedliwych. Świat ratują ludzie sprawiedliwi. Historja nic o nich nie wie; historja — to tylko dziennik, notujący wypadki. Czyż można wnosić z niej o życiu? W takim razie musiałoby się uwierzyć, że właściwą świątynią Hymenu jest sąd, gdzie prowadzą się procesy rozwodowe, że istnieją dwa tylko rodzaje ludzi: złodzieje i policjanci, że wszelka szlachetna myśl — to tylko sidła polityka. Historja widzi tylko zgubne wybuchy, nie bierze wcale pod uwagę dobroczynnych ognisk. Historja zaznacza jedynie zło i niesprawiedliwość, ale niema oczu dla cichego cierpienia, bohaterskich wysiłków, które skupiono, podobnie, jak dobrotliwa natura, pokrywająca zielenią wyniszczoną przez pożogę ziemię, goją to zło, tę niesprawiedliwość. W czasach okrucieństw i prześladowań — niestety niezupełnie jeszcze minionych — żyli zapewne ludzie o łagodnem sercu, współczuciem i dobrocią leczące rany, od których inaczej umarłby świat. Piramida naszych grzechów wznosi się tak wysoko, że zaćmiewa nieledwie blask słońca. Ale pamięć dobrych czynów człowieka znajduje oddźwięk w śmiechu dzieci, w łzie kochającej kobiety, w marzeniach młodzieńca. Stosy inkwizycji były pochodniami, oświetlającemi heroizm człowieka. Na gruncie tyranji zakwitły ofiarność i dążenie do sprawiedliwości. Okrucieństwo! Czemże jest ono, jeśli nie wstrętnym nawozem, użyźniającym rolę pod kwiaty czułości i współczucia. Gniew i nienawiść nawołują się rozgłośnie poprzez wszystkie wieki, ale istnieją niemniej głosy miłości i pociechy, chociaż przemawiają szeptem, na ucho.
Czyniliśmy zło. O, tak. Bierzemy jednak niebo za świadka, że czyniliśmy też dobro. Żądamy sprawiedliwości. Narażaliśmy życie za przyjaciół: szlachetniejszej miłości niema na świecie. Walczyliśmy za sprawiedliwość. Umieraliśmy za prawdę, czy też za to, co poczytywaliśmy za prawdę. Dokonywaliśmy wielkich czynów, pocieszaliśmy cierpiących, wspierali słabych. Dążyliśmy do dobra, prawdy, błąkając się, padając, cofając — skutkiem swojej ślepoty. Za przyczyną całej armji sprawiedliwych, wiernych mężczyzn, za przyczyną mirjadów cierpliwych, kochających kobiet, za przyczyną litościwych, ofiarnych ludzi, za przyczyną ukrytej w nas iskry dobrego — o, Boże, zmiłuj się nad nami!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jerome K. Jerome i tłumacza: anonimowy.