O miłości (Uniłowski)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł O miłości
Pochodzenie Człowiek w oknie
Wydawca „Wydawnictwo Współczesne“
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O MIŁOŚCI

Okutany w samotność i ciszę, siedzę na brzegu łóżka mojego współlokatora i wroga śmiertelnego. Zegar tika na pobliskiej ścianie, a ja czytam „Pałubę“ i jem pomidory. Do szczęścia brakuje mi tylko zrozumienia tego co czytam oraz soli do pomidorów.
Ale ponury realizm życia przerywa mi tę błogosławioną robotę; — bo nagle czuję w pokoju zapach vegetal‘u i czyjąś obecność. Unoszę do góry brzemienną w metafizykę głowę i wzrok mój napotyka globalną postać przyjaciela mego Florena Podmucha. — Cmentarny ma wygląd; — niby to elegancki, — bo i spodnie — jak nigdy — wyprasowane ma akuratnie, i marynarka zapięta na oba guziki, w monstrualnej wielkości łapie trzyma nawet wiotki narcyz. — Ale to wszystko dodaje mu jeno niesamowitości. Stoi jak słup, przycisnąwszy brodą, wcale ładny — jak się później okazało — krawat i drażni wzrok mój precyzyjnym, pedantycznie spreparowanym przedziałem na głowie, — rozdzielającym włosy na dwa lśniące, czarne płaty; — tam się mieści vegetal.
— Co to — pytam, przeczytałeś Schopenhauer‘a, czy masz ciasne obuwie, — spoglądam przytem na to obuwie, — aha — dodaję zjadliwie — Bata, hehe, — a nasi szewcy wieszają się po kątach izby, tyy, — ę — hm, — snobie.
Uwalnia krawat od ciężaru brody i ukazuje swoją twarz, — przyjrzyjmy jej się, zanim pocznie poruszać ustami i mówić.
Nie będę blagował: — przyjaciel mój był kiedyś Eskimosem i nazywał się Pipak. — Na maleńkim kajaku podpłynął do pływalni Kozłowskiego na Wiśle, wdarł się podstępnie do cudzej kabiny, zabrał ubranie cywilne, zostawiając futra, zjadł znajdujące się tam mydło, zmienił nazwisko, nauczył się mówić po polsku, stał się moim przyjacielem i stoi teraz zatroskany przede mną. A racja! jeszcze twarz. Okrągła, różowa z nosem. Ohydny, wstrętny megaloman i wielbiciel patefonów.
— Zakochałem się — powiada — i cierpię jak foka na Saharze. Nie zapomniał, jak widzimy, przeszłości.
— Phiu! — gwizdnąłem jak łobuz skończony — a to ci traf!
— Cierpię okropnie, — bez wzajemności... poradź coś — oj.
Zacząłem indagować:
— Boli cię powyżej żołądka?
— Aha.
— I w piersiach coś zatyka?
— Ahaaha!
— I uda drżą, i spać nie możesz?
— Ahaha, tak, tak... ojojoj!
— I ludzi unikasz?
— Oj, tak, tak — rzeczywiście, — chętnie przesiaduję na strychu.
— Czy napisałeś już wiersz? — nie, — no to napiszesz w dniach najbliższych. — Tek, — mruknąłem zamyślony — wszystko normalnie.
— Ohaj! — jakże jestem nieszczęśliwy, — rzekł mój przyjaciel i usiadł w roztargnieniu na mały stołeczek, miażdżąc go — co mówię — wciskając momentalnie w podłogę.
— A apetyt, jak tam? — zapytałem, myśląc w duchu o bezsensowności tego pytania.
— Co! — prawie żaden — rzekł, siadając na żelaznym kufrze — jadam tylko cztery razy dziennie i to, haj — szkoda mówić o tem — obiad normalny, tak jak wszyscy, jakieś tam dwa kotleciki, ot, widzisz, nieszczęście.
Przyjaciel mój zaczął płakać, — schowałem przezornie nocne pantofle do szafy i sam przeniosłem się na kanapę, — niema żartów, pomyślałem, gotów mi zatopić różne sprzęty znajdujące się na podłodze, poczem zacząłem obmyślać środki zaradcze. Po upływie kilku minut powiedziałem:
— Musisz się z tego wyleczyć, inaczej zwarjujesz, albo zagłodzisz się na śmierć. — Przedewszystkiem musisz móc z nią mówić, ponieważ teraz pleciesz jej pewnie różne sentymentalne bzdury. Tedy więc słuchaj co masz robić: wynajdziesz jakiś zaciszny kącik, umaisz go i zwabiwszy tam przyczynę łez, które w tej chwili ronisz, dasz jej istotne dowody swojej miłości. Niech cię Bóg broni, żebyś teraz miał spacerować z nią przy księżycu i dawać jej kwiaty. — Wszystko to będziesz robił potem. W przeciwnym razie umrzesz i gorzko później wyrzucać będziesz sobie swoją lekkomyślność. A teraz idź już i pozwól mi wrócić do rzeczy wyższych, — to mówiąc spojrzałem czule na tom „Pałuby“.
Przyjaciel mój podbiegł do mnie z okrzykami radości, chciał mnie zdaje się uścisnąć, — ale ja żywo wskoczyłem na piec i w ten sposób uniknąłem zgniecenia klatki piersiowej. Z pieca pożegnałem go serdecznie i gdy wyszedł, zacząłem robić to, co na początku niniejszego opowiadania.


∗                ∗
Minęło parę miesięcy; liście już opuściły drzewa i połączyły się z ziemią. Osłabłe promienie słońca, nie były już w stanie opalić policzków śmiejących się kobiet, — a ja, osiwiały już trochę na skroniach, kończyłem czytać „Pałubę“. Pewnego niedzielnego ranka zjawił się mój przyjaciel. Miał minę nieco zdziwioną i począł mówić z oburzeniem:

— Nie spodziewałem się, że z ciebie będzie taki drań. — Wyleczyłem się wprawdzie z miłości, ale za parę dni będę miał sprawę w sądzie i do dnia wczorajszego byłem pod obserwacją psychjatry. Historja tego wszystkiego jest krótka: — gdyś mi wtedy poradził — przeklęta niech będzie ta godzina — żeby dać jej „istotne dowody“ mej miłości, przypomniałem sobie, że w naszej rodzinnej wiosce Soskisoski był zwyczaj okazywania swej miłości zapomocą dawania pannie różnych przysmaków. Tak więc poszedłem w nocy do ogrodu zoologicznego, porwałem fokę, wydobyłem z niej serce i wątrobę, wykrajałem parę ładnych kawałków tłuszczu, kupiłem przytem parę świec i trochę pachnącego mydła i zaprosiłem pannę do zacisznego pokoiku, umaiwszy go poprzednio. Rzeczywiście przyszła bardzo chętnie, — wówczas ja wydobyłem swoje przysmaki i zacząłem ją częstować z uśmiechem szczęścia.
Ale ta głupia zaczęła krzyczeć i chciała czmychnąć. Drzwi jednak były zamknięte na klucz, dziwiła mnie trochę jej chęć do ucieczki, bo przecież widziała jak je zamykałem. Rozgniewał mnie jej upór, dość miałem tego wszystkiego, zacząłem jej pchać w usta wątrobę, a potem tłuszcz i serce foki. Ktoś wywalił drzwi, zabrano nas oboje do szpitala, każde na inny oddział. Dziwna kobieta, — zła była twoja rada, mój przyjacielu.
W kilka dni potem odbyła się rozprawa sądowa. Mego przyjaciela odesłano do jego rodzinnej wioski Soskisoski.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.