O krasnoludkach i o sierotce Marysi/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O krasnoludkach i o sierotce Marysi |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1909 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zachodziło słońce: jesienne słońce ogromne i złote. Od dni kilku wypogodziło się niebo, ocieplała ziemia, jakaś polna ptaszyna śpiewała zapóźnioną piosnkę.
W powietrzu różanem, na miedzach stokrocie zamykały złote, srebrne swoje oczka, z topoli padały ostatnie liście, w wielkiej, złotej ciszy.
Skrobek tylko — co dosiał ostatnią garść pszenicy. Stał on w zachodniej łunie w płótniance siwej, przepasany płachtą lnianą, z obnażoną głową, z twarzą jasną i rozradowaną, patrząc w purpurę zorzy. Pod gajem pasły szkapę dwa chłopiątka jego, zdrowe i czerstwe, jak dwa maczki polne; szkapa rżała raz po raz, skubiąc resztki trawy, a dziecięce głoski jasne biły w ciszę zachodu.
Ale w Słowiczej Dolinie gwarno było i rojno. To Król Błystek zwołał wiec i zamykał go właśnie uroczyście. Piękny był widok!
Pod dębem prastarym, którego liście drżały lekko w powietrzu uciszonem, jasnem, stał tron królewski, z kamieni polnych wzniesiony, mchami i kwieciem nakryty, kobiercem mchów podesłany. Dokoła tronu drużyna wiernych Krasnoludków w jakrawych odzieżach, w pstrych kapturach, z narzędziami prac swoich w ręku.
Gwarno i raźnie w gromadce tej było; nikt tu nie stał ze smutną i ponurą twarzą.
Uśmiech latał z ust na usta, zapał błyszczał w źrenicach, ręce się bratersko ściskały, serca żywo biły.
Ale nagle gwar ucichł i szmery umilkły.
Podniósł się król, tak jako był widzian w ową noc sobótki, w białej szacie królewskiej, w złotej koronie i z brylantowem berłem. Ale choć w bieli był, taki blask padał na niego od zachodniej zorzy, iż mu się szata złotem i purpurą mieniła naprzemian, i po twarzy mu ognie szły, a siwa broda jego drżała srebrem.
Wstał oto i podniósł berło. Uderzyli trębacze w złote trąby krótką pobudkę i umilkli.
Król spojrzał na lud swój, a skinąwszy berłem, rzekł:
— Drużyno moja wierna! Pracowniki moje! Kończy się dzień wasz i robota wasza. Wieczór idzie, a z nim spoczynek i spokój. Spojrzyjcie na poranek i na południe wasze przy blaskach zachodniej zorzy, albowiem to jest pochodnia, która pokazuje prawdę dnia!
Tu zatrzymał się stary król i była cisza. A wtem w oddaleniu dał się słyszeć jakoby gwar, szum i bicie młota.
To dzwonnik naprawiał dawno zepsuty dzwon na starej wieży i dawał mu serce.
Ale król znów mówić zaczął:
— Była wiosna i sialiście kwiaty, puste i dzikie miejsce uczyniliście radosnem i pięknem. Było lato — i śpiewaliście pieśń pogody i pracy. Przyszła jesień — i oto stoicie w złocie i purpurze jej, i obliczacie owoce, które wam zrodziła, abyście je spożyli w weselu.
Tu zamilkł król i spoczywał, i była cisza.
I znów w ciszy tej odezwał się, ale już silniej ów szum dziwny i łoskot.
Młot dzwonnika uderzał rozgłośniej coraz na wysokiej wieży.
Chłód powiał po drużynie Krasnoludków, chłód cienia, zmierzchów i surowej ziemi. Jeden i drugi strząsnął się dreszczem nagłym.
Król mówił dalej:
— Oto się złoci w zachodnich zorzach ziemi szmat, który był dziki, a teraz zorany jest i obsiany ziarnem. I oto złoci się radością dusza człowieka, który to uczynił.
Lecz wy byliście pomocnikami jego.
— I oto główki dzieci jego, które były zwiędłe, a ożyły, i były smętne, a są radosne, i były naznaczone ciemnością, a teraz naznaczone są światłem.
Chleb będzie, gdzie był głód, a gdzie noc była, tam będzie poranek.
Lecz wy byliście pomocnikami światła.
I oto sierota, która była jako jagnię bez uchrony, i jak gołąb bez gniazda, przygarnięta jest pod dach i policzona między rodzone, jako jedno z nich. I jest błogosławieństwem chaty, a dobro weszło za nią, jak wchodzi woń za wiosennem kwieciem.
A wy byliście i ku temu także wdzięczną i czujną pomocą.
Umilkł, a zrobiła się cisza.
A w ciszy tej ozwały się trzy uderzenia młota; trzy tylko, lecz tak potężne, iż zaraz poznać było można, że ostateczne są i że dzieło kończą.
Odwrócił król głowę siwą i przez chwilę słuchał, i drużyna jego słuchała.
I przeszedł po nich dreszcz i chłodem powiało od boru. Tu i owdzie zagasła źrenica, tu i owdzie zniknął uśmiech, tu i owdzie zacisnęły się dłonie.
Przypomniały sobie Krasnoludki ową starą, starą wieść, że gdzie uderzy dzwon, tam one — pod ziemię muszą.
Król wszakże był spokojny i tak mówił dalej:
— Jednego z towarzyszy straciliśmy, bracia. Straciliśmy uczonego Koszałka-Opałka. Odłączył się on od nas, aby szukać sławy. Nie nam go sądzić. Niech idzie za gwiazdą swoją. Co do nas, przeżyliśmy tu dni dobre i chwile szczęśliwe. Błogosławmy temu zakątkowi ziemi.
— Błogosławmy! — zawołały wierne Krasnoludki.
I nagle zrobiła się cisza.
Wzniósł ręce król stary i wyciągnął je nad uciszoną doliną i błogosławił jej.
Sto rąk, sto ramion podniosło się za nim w różane powietrze, w którem drżała promienista gwiazda królewskiego berła i błogosławiły temu zakątkowi ziemi.
A wtem słońce stoczyło się wielką kulą aż na krawędź świata.
— Piękny zachód! — rzekł król.
— Piękny... piękny zachód! — zawołały wierne Krasnoludki.
Naraz zaczęły dzwony bić...
Daleko gdzieś, daleko, wysoko gdzieś, wysoko, nad borem, nad lasem, głos dzwonu płynął i obejmował pola i łąki, i drżały pod nim trawy zroszone, i zioła, a od nieba do ziemi, w wielkiej wieczornej ciszy rozbrzmiewał szeroko głos dzwonu...
I nagle pod głosem tym zaczęły się osypywać barwy i kolory z wiernych Krasnoludków, tak właśnie, jak się osypują złote liście z drzew jesiennych, w modrej i słonecznej ciszy wrześniowego ranka.
Wzgórek, tron, król stary i cała drużyna rozwiały się cieniem.
Dzwon bił... słońce gasło.
Listki unoszące się lekko w powietrzu, sypnęły na ziemię.
Pod ich warstwą znikł wzgórek, na którym przed chwilą stały Krasnoludki.
Ukażą się znowu, ale nie pierwej, aż słonko wiosenne zaświeci.