Przejdź do zawartości

O krasnoludkach i o sierotce Marysi/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dobre czasy.



G

I.

Gdzie nas ten człowiek powiezie? — mówiły sobie Krasnoludki, siedząc na wozie ubogiego Skrobka, i kłopocząc się o dwóch swoich towarzyszów: Podziomka i Koszałka-Opałka, którzy gdzieś w drodze przepadli.
— Do króla by się jakiego zdało, żeby Miłościwy Pan nasz kompaniję piękną miał, a na honorze uszczerbku nie poniósł! — odezwał się kanclerz Kocie-Oczko.
— Dobreby to było! — zawołał Paź Krężołek — i oblizał się szeroko językiem. — U królów, słyszę, same tłuste i słodkie potrawy jadają, a kołacze na każdy dzień pieką. Tamby się człek pożywił!
— Ciszej byś był oto! — zgromił go Słomiaczek, dziwnie wychudzony i cienki. — I tak się już ledwie toczysz, niby kula. Jeno patrzeć jak urząd stracisz, a Pan nasz Miłościwy inszego do noszenia za sobą purpury swej weźmie!
— O królów to tam niełatwo na wsi! — przerwał ten spór Modraczek. — Ale może choć do księcia jakiego ten poczciwy kmieć nas powiezie?
— U księcia także wielki dwór, dworzany, kuchmistrze — zawoła na to Żagiewka. — Kapela też zawsze jest, muzyka gra, stoły aż się gną od srebrzystych mis i puharów, światło jarzące jak na rezurekcyi, na każdą noc świeci, ludzie długo śpią i mało co czyniąc, wesoły żywot pędzą. Tamby nam dobrze było! Ale książęta też na gruszach polnych nie rosną, niby ulęgałki, a i książęcy dwór każdemu jak karczma otworem nie stoi. Dalekoby nam jechać, żeby księcia znaleźć!
— No, to choćby do grafa jakiego niech nas wiezie! — zawołał na to Słomiaczek. — Graf też tęgie życie prowadzi i duży dwór trzyma.
— Ba! rzecze Chwostek — a jakie stajnie ma! Co za konie! Jakie psy myśliwe!
— A jakiż tam wikt? — zapytał troskliwie Krężołek.
— Ha cóż! Jak u grafa! Doskonała kuchnia i już! Na rożnach się obracają pieczenie z sarny lub z dzika, pasztetniki pieką torty i piramidy cukrowe, a wino złociste z gąsiorów do puharów leją, a jakie szczupaki na stół, na takich ot misach niosą!
Tu rozłożył ręce, jak szerokie miał, a insi w podziwie głowami kiwać zaczęli.
Ale Pietrzyk, który do wszystkiego prędki jak iskra był, skoczy ze swego miejsca, słysząc owe cuda, i trąciwszy Skrobka, zawoła:
— Człowieku! Hej, człowieku, znaszże ty grafa jakiego w tej tu okolicy?
— Grafa? — powtórzył Skrobek, drapiąc się za ucho. — Nijakiego grafa tu niema!
Pomilczał chwilę, a po chwili przypomniawszy sobie, dodał:
— Jestci hajno na górce stara taka rudera, komin ano tylko i kawał muru, co powiadają, że tam dawnemi czasy grafy siedziały; ale teraz pustka to i mieszczany tylko tam czasem po cegłę jeżdżą, jak któremu trzeba. Grafy ponoć dawno wymarły.
— Wymarły? — zawołał z żywem współczuciem Krężołek i klasnął w dłonie! — Patrzcież, jak od takiego dobra umierają ludzie i odchodzą! Ha, jak tak, to niech nas choćby do porządnego szlacheckiego dworu ten chłop powiezie, to i tam krzywdy nam nie będzie. Szlachcic na wsi to także pan całą gębą.
— A bo nie? — odezwał się na to Modraczek. — Przyjdzie wiosna, to sobie rano wstanie, na te pola zielone pod zorzę wyjdzie; tu mu skowronek śpiewa wesołą piosenkę, tu mu rosa perły pod nogi sypie, tu mu kwiatuszki dziergają wzorzyste kobierce po łąkach, tu mu pługi czarną ziemię orzą, wołki porykują, oracze pokrzykują, aż dusza rośnie, aż serce jaśnieje. Przyjdzie lato, fuzyjkę szlachcic bierze, na błota idzie, kaczkę dziką ustrzeli, do torby pięknie przytroczy, w to niebo modre popatrzy, wesołe myśli ma. A tu pola dokoła szumią kłosem złotym, a tu lny kwitną modro, a tu siano z łąk pachnie, a tu jagody się rumienią, a pszczoły w lipie brzęczą... Przyjdzie jesień, to jabłoń, i grusze, i śliwy pod owocem się gną, w gaju brzozowym grzyby i rydze pachną, wieniec dożynkowy złoci się i mieni, to kłosem, to kwiatem, to orzechów gronem. Rankiem na polach mgły leżą, słońce ledwo się wychyla, a mój szlachcic nuż w bór z naganką! nuż łowy na zwierza! Bór cicho stoi, grania ogarów słucha, na myśliwców z wysoka wiewiórka czarnemi oczyma patrzy. Wtem huknie strzelec raz i jeszcze raz! Paf! paf! paf! Echo się szerokie rozlega, krzyk słychać radosny i myśliwskie trąbki.

— Dobrze, bardzoś to dobrze opowiedział, wierny mój Modraczku! — rzekł na to Miłościwy Król Błystek, który w milczeniu rozmowy drużyny swej słuchając, teraz się uśmiechać mile zaczął. — Obyśmy do takiego dworu ziemiańskiego w podróży naszej trafili! Ale choćby tam nawet nie było tak gwarno i wesoło, i tak mu rad będę!
Mówił tak jeszcze król stary z wyrazem rozrzewnienia na zmarszczonej twarzy, kiedy wóz nagle o kamień stuknąwszy, w bok z gościńca na polną drożynę skręcił, a zaraz też i szkapa ubogiego Skrobka parskać wesoło zaczęła, co zwykle czynią konie, kiedy dom poczują.
Jakoż wóz niebawem się zatrzymał, a chłop, podszedłszy do siedzących na nim, rzekł:
— Złaźtaż! Wy, królisko, i wy, reszta! Złaźta! Już my przyjechali!
— Gdzie? jak? — zakrzyknęły Krasnoludki, wychylając głowy z kapturów — przecie tu nic niema?
— Co nie ma być? — odezwie się na to Skrobek. — Jest moja własna, najwłaśniejsza chałupa i już!
A wtem się brzask zaczął na niebie czynić i powietrze przetarło się z cieniów.
Patrzą Krasnoludki, stoi uboga lepianka, z chróstu spleciona, gliną wymazana, pod dachem krzywym, nizkim, dziurawym, tu wiechciem słomy, tam znów gałęźmi krytym; płocina z chróstu, ledwo że się trzyma świętej ziemi, zielska pod nim pełno, wierzba majaczy nad zielskiem wysoko, wyciągnąwszy gałęzie, niby długie ręce; tuż w sadzie zapuszczonym bieleją wiśnie, osypane kwiatem, a nad wszystkiem chór żab i kląskanie rozgłośne słowika, który się w olchach zbudziwszy, nagle pieśń poranną zadzwonił.
— Dla Boga! — krzykną Krasnoludki — człowieku! kpisz, czy o drogę pytasz?
— Co mam pytać, kiej drogę wiem! — rzecze obojętnie Skrobek. — Hajno chałupa! a het struga i gaj, kto chce niech idzie, a kto nie chce, niech se rusza z Bogiem.
I zaraz zaczął wyprzęgać szkapę i z nizkiej studzienki wodę żórawiem ciągnąć, a w korytko lać, jakby tych, których przywiózł, wcale nie było.
— Czemże my się tu w tej pustce wyżywim? — pytają Krasnoludki.
Na to chłop, ciągnąc wodę:
— Mogą tu moje dzieci wyżyć, to i wy możeta! Kogo Pan Bóg stworzy, tego nie umorzy!
Tak znów tamci:
— A gdzie my tu skarby nasze złożym?
— W makowej główce sto razy po tysiąc ziarn się zmieści i nie ciasno im!
Tedy znów oni z krzykiem:
— A król? Gdzie my tu króla naszego pomieścim?
— A toćże słonko większy król, a nie gardzi tą biedą moją i codzień się w chacie mojej złoci...
Wnet Pietrzyk, który był ogromnie wesoły, a złe i dobre z równą zawsze otuchą przyjmował, zaczął skakać koło wozu, przyśpiewując ochoczo:

Pod stopami ziemi grudka,
A nad głową skrawek nieba —
Dla małego Krasnoludka,
Czegóż, bracia, więcej trzeba?

Zakrzyknęli na to insi, żeby cicho był, bo nie jest pora na żarty i coraz większy gwar nieukontentowanych głosów powstawał. A wtem gwiazda jutrzenna zapaliła się na wschodzie modrym, bardzo świetnym ogniem i świat obrzasł.
Podniósł tedy ku niej oczy i ręce Król Błystek i rzekł:
— Błogosławiony zakątek, w którym mieszka ubóstwo i praca, albowiem nad nim stoją gwiazdy boże!
I skinął berłem a tak i uciszyła się drużyna jego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.