O krasnoludkach i o sierotce Marysi/IX/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

D

III.

Dzień gasnął. Ogromna kula słońca staczała się cicho po zachodniem, stojącem w różanych światłach niebie.
Od boru noc szła miesięczna i złota, wlokąc za sobą srebrno-mgliste szaty. W zroszonych trawach derkacz krzyknął tu, to tam; z pod boru odhuknął mu bąk ukryty w łozach; klucz żórawi płynął pod zachodnią zorzę, obwołując się w powietrzu przeciągłem kruczeniem; silna woń ziół i traw dyszała nad ziemią.
Wieczór to był świętojański, tajemniczy, dziwny, wieczór taki, w którym ludzie rozumieją głosy zwierząt, ptaków i wszelkiego ziela.
Tego wieczora Skrobek doorywał pola. Szeroko, daleko słychać było jego pokrzykiwanie ochocze, raźne:
— Wio!... Wiśta, maluśka!... Wiśta!... Wio!...
Słuchały pokrzykiwania tego chłopięta Skrobka, siedząc na zroszonej ziemi, na wprost wielkiej czerniejącej kupy chróstu i tarniny, przytulone do siebie lnianemi główkami i już drzemiące po trochu. To wielkie słońce gasnące, ta noc, idąca w rosach, obejmowały ich jakby miękkie, złoto-srebrne skrzydła, kołyszące do snu.
Naraz poruszył się Kubuś:
— Ziemia gada... — rzecze zwolna sennym, cichym głosem.
Ale Wojtuś oburzył się na to.
— O!... głupi!... Widzicie go!... Bo to ziemia ma gębę, żeby gadała?
— A nie?... A czemby prosiła Pana Jezusa o deszcz, albo o słońce?... I zioła gadają, i trawy...
— Słyszałeś ich to?
— Słyszałem.
— Cóż powiadały?
— A, powiadały różności... O!... I teraz gadają!
Wojtuś nastawił uszu. Istotnie, od łąk, od boru szedł szmer i szept, jakby ciche głosy z tysiąca tysięcy drobniuchnych piersi idące...
— O! — powtórzył Kubuś.
Wytrzeszczył oczy starszy, bo mu się zdawało, że tak lepiej słyszeć będzie, i nasłuchiwał pilnie.
Ale głosy łączyły się teraz, zlewały w słowa coraz pełniejsze, coraz wyrazistsze, niby dalekie, a tak blizkie, jakby wprost do duszy szeptane.
Wyraźnie teraz usłyszeli obaj malcy coś jakby brzęk, jakby śpiew, jakby dzwonków polnych dzwonienie:

Cyt... cyt... cyt!
Nim zorzą spłonie świt,
Nim wschód zapali jutrzni znak,
Na senną ziemię sypmy mak,
Na senne trawy — rosy łzy,
Na nizkie chaty — ciche sny,

Sny ciche sypmy z srebrnych sit!
Cyt... cyt... cyt!...

— Słyszysz? — zaszeptał Kubuś.
— Słyszę, ale się boję — rzecze Wojtuś i silniej przytulił się do brata.
A wtem głosy zbliżyły się i jeszcze wyraźniejsze się zdały.

Cyt... cyt... cyt!
Wskroś złotych kłosów żyt,
Wskroś wonnych ziół, wskroś wonnych traw
Nasz taniec płynie kołem żwaw,
Nasz taniec płynie w cichą noc,
Co czarów ma i dziwów moc,
Wskroś puchów płynie, kwietnych kit...
Cyt... cyt... cyt!...

Zaszumiało, zatętniało nagle z pod kamieni, z pod ziół, z pod krzaków, jakby lekkuchne kroki wielu drobnych, śpieszących stopek... Chłopcy wstrzymali oddech, wytrzeszczyli oczy, wyciągnęli szyje — patrzą — dziw!
Tuż na miedzy, pod starą wypróchniałą gruszą, zaroiła się trawa od maleńkich, pstro przybranych ludków, którzy się za ręce pobrawszy, wesoło tańczyć zaczęli.
— Krasnoludki... kraśnięta! — szepnął Wojtuś.
A wtem miesiąc na niebo wszedł i całą polankę srebrnem światłem oblał.
— Król!... — zawołał Kubuś stłumionym głosem — O!... król...
I ukazywał palcem starą polną gruszę, z której wnętrza uderzyła wielka, biała jasność.
Oślepiony tą nagłą jasnością, Wojtuś nie widział zrazu nic; po chwili dopiero ujrzał, że w wypróchniałem wnętrzu starej gruszy siedział stary, bardzo stary król, w białej szacie, w koronie z złotem berłem w ręku.
Już chciał Wojtuś krzyknąć: „Laboga!” kiedy wtem z wielkiego stosu chróstu i tarniny, które Skrobek z pólka swego dobył i na miedzy złożył, zaczęły się ukazywać małe polatujące iskry, niby pszczoły złote, i małe pełznące smużki ognia, niby węże złote.
A jednocześnie zabrzmiał znów w powietrzu śpiew dzwoniący, cichy:

Cyt... cyt... cyt...
Czy słyszysz chróstu zgrzyt?
Czy słyszysz złotych iskier trzask?
Czy widzisz złoty żaru blask?
Czy widzisz, jak wskroś traw i ros,
Sobótki naszej płonie stos?
Jak ogień bucha aż po szczyt?
Cyt... cyt... cyt!...

Jeszcze ten śpiew brzmiał, kiedy ze stosu chróstu i tarniny buchnęły jasne płomienie, w których jaskrawem świetle coraz szybciej, coraz lżej, coraz powietrzniej tańczyły Krasnoludki, tak, że patrząc na nich, prawie się kręciło w głowie.
— Reta!... Tatuńciu!... — wołał Wojtuś w nagłem przerażeniu. — Reta!... Krasnoludki tańcują!
— Król... król! — szeptał Kubuś, wlepiwszy oczęta w gruszę, jakby urzeczony. — Król tatuńciu!
I tulił głowinę w chude ramionka, jak to czyni ptak senny, drżąc od strachu i od chłodnej rosy.
Ale Skrobek nie widział i nie słyszał nic. Pot mu zastygł na grzbiecie, ramiona się naprężyły, oczy pałały ogniem wielkiej a cichej radości.

Doorał ostatniego zagonu uroczyska, pług w miedzę zatknął, a zdjąwszy czapkę, spojrzał po szerokiem, w miesięcznych blaskach stojącem niebie, i rzekł silnym głosem:
— Dziękaż Ci, Panie Jezu Chryste, żeś mi w tej robocie dopomógł — amen!
I wziąwszy szkapę za uzdę, szedł dużym krokiem ku miedzy, gdzie siedzieli chłopcy, szedł tak żwawo po tej pracy, jakby po najlepszym wypoczynku, lekki, radosny, do szpiku zda się kości przenikniony światłem i ciszą tej nocy.
Szedł, a dokoła niego brzmiały stłumione lekkuchne, jakby unoszące się z niewidzialnych skrzypców głosy:

Cyt... cyt... cyt...
Już oracz pracy syt.
My tańczym żwawo aż do dnia,
Dopóki jedna miga skra,
My tańczym aż do złotych zórz,
Nim brzask nasypie w błękit róż,
My tańczym, tańczym aż po świt...
Cyt... cyt... cyt!...

Jakby urzeczony słuchał Skrobek śpiewania tego, wodząc wzrokiem po roztworzystej, zalanej blaskiem miesięcznym okolicy, a tuż przy nim, przy samych, nogach, szedł silny, krótki cień jego, na ziemi odbity.
Spojrzał na niego Skrobek raz, spojrzał drugi raz i westchnął ciężko. Czyż nie tak samo, jak ten cień czarny, chodziła przy nim jego czarna dola?
Zwiesił głowę i zadumał się; owa powietrzna muzyka umilkła dla niego.
To i co, że zagon zorany, to i co, że ziemia sprawiona?... A czemże on ją, nieborak, obsieje, kiedy ani ziarna nie ma, ani na ziarno grosza?
Co zarobił przy tartaku, co sobie za tych letszych czasów w garnku uskładał, to wszystko poszło na pług, na bronę, na siekierę, na jadło, choć szmatkę z onemi groszakami ściskał, aż mu piszczały w ręku. A co pomoże ściskać, jak do kowala potrza, albo na sól?... Toć ostatniego miedziaka onegdaj wydał...
To jakże teraz będzie?... Jak zaradzi tej świętej ziemi, która ziarna czeka?...
Tak w trosce swej zatopiony szedł Skrobek do chaty, a cień za nim; minął opłotki, cień za nim; doszedł do proga, cień za nim; jeszcze się i na progu ten niezbyty towarzysz położył. Kto wie, może się i do chaty wcisnął. Ale go już Skrobek nie widział, tylko czapkę na stół cisnąwszy, na ławie ciężko siadł, i we frasunku się swoim pogrążył.
Wtem drzwi skrzypły, a do izby weszła cichuchno Marysia, wracająca z dalekiej wyprawy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.