O krasnoludkach i o sierotce Marysi/IV/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

K


VII.

Ktoby onego ranka o świcie pod lasem się był znalazł, miałby tam ucieszny widok.
Oto mały człowieczek w czerwonym kapturze dziwne szprynce wyprawiał po przylegających do lasu tego błotach z kępy na kępę skacząc, szuwaru się ostrego chwytając, między trawą, jak pływak nurkując, to znów zapadając głęboko w grzęzkie, mchem porosłe mokradła.
Nie kto inszy to był, tylko nasz znajomy Podziomek. Lecz jakże zmieniony srodze! Z dawnej, okazałej tuszy tyle na nim tłuszczu zostało, co na komarze sadła. Luźna opończa wisiała mu na grzbiecie, jakby pożyczona, chude nogi tkwiły, jak patyki, w spadających co chwila papuciach, ogromna głowa chwiała się na zbyt cienkiej szyi, a wychudzone jak piszczałki ręce ledwie utrzymać mogły wielką fajkę, w której zamiast tytuniu, tliły się olszowe liście.
Oto, co podróż i pobyt w Głodowej Wólce uczyniła z naszego poczciwego tłuściocha.
Ale nie była to zmiana jedyna. Głód, jakiego Podziomek stale teraz doznawał, nauczył go wielu rzeczy. On nauczył go także z kępy na kępę skakać, po mokrych trawach brodzić i czajczych jajek szukać. Zatrwożona czajka błotna, bijąc skrzydłami tuż nad głową skaczącego Krasnoludka, przeraźliwym głosem krzyczała: Kiwi! kiwi! kiwi! kiwi!
Biedna czajka! Zdawało jej się, że tym krzykiem odstraszy napastnika, który lada chwila mógł znaleźć jej gniazdo w trawach głęboko ukryte, a w gnieździe jedyne, pierwsze tego roku zniesione jajeczko.
Gdy więc tak coraz głośniej krzycząc, omal że go nie ogłuszyła i wrzaskiem i skrzydeł trzepotem, stanął Podziomek zniecierpliwiony i rzecze:
— Ciszej, ty głupi ptaku! Ty kumoszko sroki! Czy myślisz, że ja tu z rozkoszy po błotach się topię? Jeszcze tyle rozumu mam, żebym kawał kiełbasy wolał, niżli twoje jajko! Z głodu to czynię, z głodu, który mnie tu o utratę żywota mało nie przyprawi! Folguj tedy, a nie drzyj dzioba, bo ci łeb ukręcę!
Tu głowę spuścił i kiwając nią, smutnie dodał:
— Dla Boga! W jakieżem terminy popadł i co mnie spotyka! O przeklęta Wólko, coś miała Sytna być, a jesteś Głodowa! O niepoczciwy chłopie, któryś mnie w tak złą fortunę wprawił!
Mówił tak jeszcze, kiedy mu się nagle wydało, że płacz rzewny słyszy. Ściągnął nieco kaptura i rękę w trąbkę zwinąwszy, do ucha ją zbliżył. Wyraźnie płacz słychać! — Właśnie jakby głos dziecka.
— Niech zginę! — rzecze Podziomek, który serce litościwe mając, łatwo się cudzą biedą rozczulał — niech zginę, jeśli owemu niebożątku nie gorzej się jeszcze, niżeli mnie dzieje! Pójdę, zobaczę, co jest!
I wnet, zapominając o swym głodzie, z błot ku lasowi zawrócił i ku wielkiej uciesze czajki, prosto na ten głos szedł.
— Wyraźnie dziecko płacze! — mówił, stawiając z kępy na kępę coraz większe kroki, właśnie jak to bocian czyni.
Zaledwie się wychylił z oczeretu, który tu gęstą ścianą stał, kiedy zobaczył pod lasem niewielką łączkę, i małą, siedzącą wśród niej na wzgórku dziewczynkę, która ukrywszy twarz w obie ręce, żałośnie płakała.
Wzruszyło się na ten widok serce poczciwego Krasnoludka, więc przyśpieszywszy kroku, podszedł do dziewczynki i rzecze:
— Czegóż to płaczesz, moja mościa panno i jaka cię krzywda spotyka?
Marysia drgnęła i odjąwszy od twarzy rączki, patrzyła na Podziomka szeroko otwartemi oczyma, słowa nie mogąc przemówić z ogromnego dziwu.
Więc on znowu:
— Nie lękaj się, proszę, moja mościa panno, bom jest życzliwy pannie i przyjaciel!
— Jezu!... — szepnie na to Marysia. — Co to takie? Małe jak łątka, a gada jak człowiek! Jezu!... ja się boję!
I już się porywała z tej góreczki precz uciekać, ręce do góry wznosząc, jakoby ptak skrzydła.
Ale Podziomek zastąpił jej drogę i rzecze:
— Nie uciekaj, mościa panno, bom jest Krasnoludek Podziomek, który ci ku pomocy chce być!
— Krasnoludek! — powtórzyła jakby sama do siebie Marysia. — Toć wiem! Toć mi nieraz o tych Krasnoludkach mateńka mówiła, że dobre są!
Na to Podziomek z wielką fantazyą:
— Mateńka jejmość panny mówiła szczerą prawdę! Radbym jej dziękował za to!
A Marysia, trzęsąc swą główką złotą, rzecze:
— Nie żyje mateńka moja!
— Nie żyje? — powtórzył smutnie Podziomek. — Oj, ciężkie to słowo! I kamień letszy od niego!
Pokiwał brodą, westchnął, a potem:
— Jakże się zwała mateńka? — zapyta.
— Kukulina! — odpowie Marysia.
— Kukulina?... A, dobrodziejkoż ty moja! A to my się znamy! A to Waszmość panna nie kto, tylko ta mała Marychna, co to oczki stulała, sypiąc srebrne łezki litościwe wtedy, kiedy mię zła baba ledwo nie ubiła. Aj, królowoż ty moja! A tośmy się zeszli! A to nas fortunny los zetknął! Mów, rozkazuj, co czynić mam, abym ci w tym ciężkim żalu mógł ulżyć.
Ale Marysia, wspomniawszy na przygodę swoją, tem mocniej płakać zaczęła.
— Nie, nie! — mówiła, płacząc. — Nic mnie nie pocieszy!
Stał przed nią Podziomek, założywszy fajkę za plecy, i uspakajał ją najsłodszemi słowy.
— Szkoda — mówił — modrych ocząt Waćpanny na takie gorzkie płakanie.
A Marysia:
— Nie jestem ja waćpanna, tylko Marysia Sierotka!
— Tem więc skwapliwiej chcę waćpannie służyć, iżeś sierotka! Dla Boga dość tych łez! Gdzież jest chata waćpanny?
— Nie mam chaty! Wypędziła mnie gospodyni, com jej gąski pasła.
— A to zła, niepoczciwa kobieta! — rzecze oburzony Podziomek.
A Marysia prędko:
— Nie, nie! To ja zła! To ja niepoczciwa! To przeze mnie lis gąski podusił. O gąski moje! gąski! — zawołała z nową żałością i znów oczy rączkami zakrywszy, zaniosła się płaczem.
Odjął Podziomek rączki od twarzy dziewczynki i rzecze:
— Na nic tu płakanie. Trzeba do chaty wracać!
— Nie, nie! — wołała tem żałośniej Marysia. — Nie mogę, nie chcę wracać! W świat pójdę! Do boru pójdę! Pójdę, gdzie mnie oczy poniosą!
— Co zaś w boru czynić zamyślasz? Świat też nie grzęda, by go w kółko obejść. Na nic pokuta taka!
Tu skubać zaczął i szarpać siwego wąsa, w ziemię patrząc, poczem rzekł:
— Możebym ja na to znalazł radę, żeby gospodyni za gąski zapłacić. Dużoż tego było?
Ale Marysia zaniosła się na to wielkim płaczem, wołając:
— Co, co mi z tego, kiedy już nieżywe! Kiedy poduszone, pobite... O Jezu! o Jezu!
Widząc tedy tak srogą i nieutuloną żałość, zamyślił się Podziomek i znów wąs siwy szarpiąc, w ziemię patrzył. Wreszcie rzekł:
— Ha, kiedy tak, to niema co, tylko trzeba iść do królowej Tatry. Ta jedna poradzić może!
Podniesie na to prędko Marysia oczęta, dwie modre gwiazdy, w których nadzieja zatliła i spyta:
— A dobraż ona?

— Nad wiek widzę roztropność w tobie, — odpowie Podziomek na to — iż nie pytasz pierw, czy mocna, ale czy jest dobra. Cóż bowiem jest moc wszelka bez dobroci? Nic i mniej jeszcze! Więc gdy mi taką otuchę swym dobrym rozumem czynisz, to zabierajmy się w drogę, która jest daleka i trudna, a ja rad waćpannę do królowej Tatry doprowadzę, bo łzy sieroty godne są pocieszenia i wszelkiej pomocy!
Podniosła się na te słowa Marysia i otarłszy oczy, rzecze z prostotą:
— To idźmy!
I poszli.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.