O czym szumią wierzby/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kenneth Grahame
Tytuł O czym szumią wierzby
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Godlewska
Tytuł orygin. The Wind in the Willows
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI
PAN ROPUCH

Był pogodny ranek na początku lata; Rzeka wróciła do normalnego swego łożyska i zwykłej bystrości nurtu, a upalne słońce zdawało się wydobywać wszystką zieloność ukrytą w ziemi, podciągało wzwyż, rzekłbyś sznurami, wszystkie krzaki, wszystkie sadzonki. Kret i Szczur wstali skoro świt i zajęli się pilnie sprawami związanymi z łodzią i otwarciem żeglarskiego sezonu; malowali i politurowali, naprawiali wiosła, zaszywali poduszki, szukali zaginionych haków i tak dalej. Kończyli właśnie śniadanie w małym saloniku, omawiając z przejęciem plan dnia, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
— O, do licha! — rzekł Szczur, który miał pyszczek umorusany jajkami. — Mój Kreciku, skończyłeś już śniadanie, idź zobacz, kto to taki.
Kret poszedł otworzyć, Szczur posłyszał zdziwiony okrzyk a po chwili drzwi od saloniku rozwarły się z impetem i Kret oznajmił głosem pełnym namaszczenia:
— Pan Borsuk!
Był to zaiste zdumiewający wypadek, że Borsuk przyszedł do nich czy wogóle do kogokolwiek — z oficjalną wizytą. Zwykle, gdy zaszła tego potrzeba, czyhało się na niego przy żywopłocie, wzdłuż którego prześlizgiwał się wczesnym rankiem lub późnym wieczorem, albo też przyłapywano go w jego mieszkaniu w środku Puszczy, a to było trudne zadanie.
Borsuk wsunął się ociężale do pokoju i stanął, patrząc z powagą na przyjaciół. Szczur upuścił łyżeczkę od jaj i otworzył pyszczek ze zdumienia.
— Wybiła godzina! — rzekł wreszcie Borsuk uroczyście.
— Jaka godzina? — spytał Szczur, spoglądając z niepokojem na zegar.
— Spytaj raczej czyja godzina — odparł Borsuk. — Godzina Ropucha. Jego godzina. Obiecałem że wezmę go w karby, jak tylko zima minie na dobre i zamierzam spełnić dziś moją obietnicę.
— Godzina Ropucha, no tak! — zawołał radośnie Kret. — Wiwa-a-at! Pamiętam! Nauczymy Ropucha rozumu!
— Dziś rano — ciągnął dalej Borsuk, zasiadając na fotelu — dowiedziałem się z pewnego źródła, że mają przysłać na próbę do „Ropuszego Dworu”, nowy samochód o niezwykle potężnym motorze. Może w tej chwili właśnie Ropuch nakłada na siebie ten ohydny strój taki przez niego ulubiony i z dość przystojnego Ropucha zamienia się w przedmiot, na którego widok każde rozsądne zwierzę dostaje nerwowego ataku. Trzeba działać póki czas. Pójdziecie zaraz ze mną do „Ropuszego Dworu”; musimy dokonać dzieła ocalenia.
— Masz słuszność! — zawołał Szczur, zrywając się — ocalimy biedne nieszczęsne stworzenie! Nawrócimy go! Będzie najżarliwszym z nawróconych Ropuchów.
Puścili się więc w drogę aby spełnić miłosierne posłannictwo a Borsuk kroczył na ich czele. Gdy zwierzęta wędrują w towarzystwie, idą zwykle gęsiego; tak każe rozsądek i przyzwoitość. Nie rozłażą się po całej drodze, gdyż to uniemożliwia pośpieszenie sobie z pomocą w razie nagłej potrzeby czy niebezpieczeństwa.
Kiedy dotarli do wjazdowej alei „Ropuszego Dworu”, zobaczyli stojący przed domem — wedle słusznych przewidywań Borsuka — nowiuteńki czerwony samochód olbrzymich rozmiarów (czerwień była ulubionym kolorem Ropucha.) A kiedy podeszli do domu, drzwi wejściowe otwarły się z trzaskiem i pan Ropuch, w samochodowych okularach, w czapce, kamaszach i obszernym płaszczu, zaczął schodzić ze schodów z dumną miną, naciągając rękawiczki.
— Bywajcie, chłopcy! — wykrzyknął wesoło na widok zwierząt. — Przychodzicie w porę, odbędziemy razem rozkoszną... odbędziemy rozkoszną... roz-kosz-ną...
Gdy Ropuch zauważył surową, nieugiętą postawę swych milczących przyjaciół, nie dokończył zaproszenia, jego serdeczny głos załamał się i ucichł.
Borsuk wszedł na schody posuwistym krokiem.
— Prowadźcie go z powrotem do domu! — rozkazał surowo swym towarzyszom. A gdy mimo oporu i protestów Ropucha, wepchnęli go do sieni, Borsuk zwrócił się do szofera, który przyprowadził nowy samochód.
— Bardzo mi przykro, ale nie będzie pan dziś potrzebny. Pan Ropuch zmienił zdanie, nie kupi tego samochodu. Jest to postanowienie nieodwołalne, niema pan na co czekać. — Borsuk wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi.
— A teraz — zwrócił się do Ropucha, gdy we czterech znaleźli się w sieni — zdejm przedewszystkiem ten śmieszny ubiór.
— Nie zdejmę — odparł żywo Ropuch. — Co znaczą te zniewagi? Żądam natychmiast wyjaśnienia!
— Rozebrać go! — nakazał krótko Borsuk.
Szczur i Kret musieli rozciągnąć Ropucha na ziemi, nie mogli sobie z nim inaczej poradzić; wymyślał i kopał ich, wreszcie Szczur na nim usiadł, Kret zaś ściągnął z niego kolejno różne części samochodowego rynsztunku, poczym postawili go na nogi. Sporo junackiego animuszu wywietrzało mu z łebka wraz ze zwleczonym ubraniem. Teraz, gdy był poprostu Ropuchem, a nie Postrachem Gościńca, przestępował z łapy na łapę i spoglądał błagalnie od jednego zwierzęcia do drugiego; zdawało się że zrozumiał swoje położenie.
— Wiedziałeś, iż wcześniej czy później musiało do tego dojść, Ropuchu — tłumaczył Borsuk surowo. — Lekceważyłeś nasze ostrzeżenia, trwoniłeś pieniądze odziedziczone po ojcu; a przez ciebie, przez twoje wariackie jazdy, katastrofy, awantury z policją, dobre imię zwierząt w powiecie zostało narażone na szwank. Niezależność jest rzeczą cenną, lecz my, zwierzęta, nie możemy pozwolić aby głupota naszych przyjaciół przekroczyła pewne granice. A ty granice te przekroczyłeś. Jesteś naogół dobrym chłopcem, nie chcę więc okazywać zbytniej surowości. Postaram się raz jeszcze doprowadzić cię do rozsądku. Chodź za mną, dowiesz się, co myślę o twoim postępowaniu; zobaczymy czy wyjdziesz z tego pokoju takim samym Ropuchem jakim teraz jesteś.
Borsuk chwycił silną łapą ramię Ropucha, zaprowadził go do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
— To na nic — rzekł Szczur z pogardą. — Gadanie nigdy nie uleczy Ropucha. Wszystkiemu będzie potakiwał.
Przyjaciele usadowili się wygodnie na fotelach i czekali cierpliwie. Przez zamknięte drzwi dochodził ich nieprzerwany szmer głosu Borsuka; ten głos pod wpływem krasomówczego zapału to wznosił się, to opadał. Po pewnym czasie zauważyli, że miarowy głęboki szloch przerywa kazanie, szloch pochodzący najwidoczniej z piersi Ropucha. Ropuch był stworzeniem uczuciowym, obdarzonym miękkim sercem i dawał się łatwo przekonać — przynajmniej na razie — o słuszności każdego zapatrywania.
Po upływie mniej więcej trzech kwadransów, drzwi się otworzyły; ukazał się w nich Borsuk, prowadząc uroczyście za łapę zwątpiałego i zgnębionego Ropucha; wisiała na nim skóra nakształt worka, łapki mu drżały, a policzki były mokre od obfitych łez wywołanych wzruszającą przemową Borsuka.
— Siadaj, Ropuchu — rzekł dobrotliwie Borsuk, wskazując krzesło. — Przyjaciele — ciągnął dalej — oznajmiam wam z przyjemnością, że Ropuch uznał wreszcie swoje błędy. Żałuje szczerze swych przewinień; postanowił wyrzec się samochodów na zawsze. Uroczyście mi to obiecał.
— To bardzo pomyślna wiadomość — powiedział Kret poważnie.
— Bardzo pomyślna — powtórzył za nim Szczur z powątpiewaniem — jeśli tylko... jeśli...
Mówiąc te słowa, wpatrywał się bacznie w Ropucha i zdawało mu się, że zauważył coś w rodzaju błysku w jego oku wciąż jednak smutnym.
— Jeszcze jedno, Ropuchu — ciągnął dalej zadowolony Borsuk — chciałbym abyś powtórzył tu uroczyście, wobec zgromadzonych przyjaciół, to samo co przed chwilą przyznałeś mi w gabinecie. Po pierwsze: że żałujesz swego postępowania i zdajesz sobie sprawę, jakie było szalone.
Nastąpiła długotrwała cisza. Ropuch rozglądał się z rozpaczą na wszystkie strony, a zwierzęta czekały, milcząc z powagą. Wreszcie Ropuch wybuchnął:
— Nie! — rzekł posępnie lecz z dumą. — Wcale tego nie żałuję. To nie było żadne szaleństwo. To było poprostu cudowne.
— Co? — wykrzyknął Borsuk wielce zgorszony. Ty obłudne zwierzę! Czy nie zapewniałeś mię dopiero co, tam...
— O tak, tam! odparł niecierpliwie Ropuch. — Tam byłbym przyznał się do wszystkiego. Jesteś taki wymowny, kochany Borsuku, tak logicznie dowodzisz, że... Potrafisz wzruszać i przekonywać — tam mogłeś zrobić ze mną co tylko chciałeś, wiesz o tym dobrze. Ale zastanowiłem się, przetrawiłem te sprawy i doszedłem do przekonania, że właściwie nie żałuję niczego i niczym się nie martwię; więc po co u licha mam mówić to czego nie myślę, prawda?
— A więc nie obiecujesz, że już nigdy nie dotkniesz samochodu? — rzekł Borsuk.
— Ani myślę obiecywać! — odparł Ropuch z naciskiem. — Przeciwnie, obiecuję solennie, że jak tylko zobaczę jaki samochód, zatrąbię poop-poop i jazda.
— Dobrze więc — powiedział Borsuk stanowczo i wstał. — Skoro nie chcesz posłuchać perswazji, zobaczymy jaki skutek odniesie siła. Wciąż się tego lękałem. Zapraszałeś nas nieraz, Ropuchu, abyśmy zabawili dłuższy czas w twoim pięknym dworze; postanowiliśmy teraz to zrobić. Nie wyjedziemy póki ciebie nie przekonamy o słuszności naszych poglądów. Szczurze! Krecie! zaprowadźcie go na górę i zamknijcie w sypialni a my omówimy tę sprawę.
— To przecież dla twego dobra, Ropuszku — rzekł dobrotliwie Szczur, gdy obaj wierni przyjaciele taszczyli po schodach kopiącego i wyrywającego się Ropucha, — pomyśl jak będzie nam wesoło razem — po dawnemu — kiedy minie ci ten... ten przykry atak...
— Zaopiekujemy się starannie wszystkimi twoimi interesami póki nie wydobrzejesz, Ropuchu — wtrącił Kret. — Dołożymy starań aby nie trwonić twoich pieniędzy tak jak ty je trwoniłeś.
— Nie będziesz miał przykrych zajść z policją, Ropuchu — powiedział Szczur, wpychając przyjaciela do sypialni.
— I nie będziesz już musiał wylegiwać się po szpitalach, gdzie pielęgniarki rej wodzą nad tobą, Ropuchu — dodał Kret, przekręcając klucz w zamku.
Zeszli ze schodów, (Ropuch wymyślał im tymczasem przez dziurkę od klucza) i zaczęli we trzech radzić nad położeniem.
— To będzie nudna historia — rzekł Borsuk, wzdychając. — Nigdy nie napotkałem u Ropucha takiego uporu. Trzeba to jednak przetrzymać. Nie możemy ani na chwilę zostawić go bez opieki. Musimy się przy nim zmieniać, póki jego organizm nie zwalczy tej trucizny.
Podzielili między siebie dyżury. Co noc jedno ze zwierząt spało z Ropuchem w jego pokoju, we dnie zaś się zmieniali. Z początku Ropuch był bardzo przykry dla swych pieczołowitych stróżów. W czasie ostrych ataków ustawiał w sypialni krzesła, robiąc z nich coś nakształt samochodu, siadał skulony na wysuniętym naprzód krześle, pochylał się i wpatrzony przed siebie wydawał dziwne, niesamowite odgłosy, a gdy paroksyzm dosięgał szczytu, wywracał koziołka i leżał rozciągnięty na ziemi pośród krzeseł, zupełnie spokojny na pozór.
Stopniowo jednak gwałtowne ataki stawały się coraz rzadsze, a przyjaciele dokładali starań, aby zwrócić myśli Ropucha na inne tory; lecz nie okazywał żadnego zainteresowania, stawał się coraz bardziej obojętny i zgnębiony.
Pewnego pogodnego ranka Szczur, na którego wypadał kolejny dyżur, poszedł na górę zwolnić Borsuka. Biedny Borsuk wiercił się niespokojnie, nie mógł się doczekać chwili, kiedy będzie już mógł wyjść aby rozprostować łapy na długim spacerze po Puszczy, po zaroślach i swoich podziemiach.
— Ropuch jeszcze w łóżku — powiedział do Szczura, gdy wyszli za drzwi. — Nie mogę nic z niego wydobyć; powtarza tylko: — „O! zostawcie mnie w spokoju; nic mi nie potrzeba. Może później będę się czuł lepiej, może mi to z czasem minie; nie macie się czego niepokoić” — i tak dalej. A teraz pamiętaj, Szczurze, gdy Ropuch jest cichy i pokorny, i odgrywa rolę bohatera z książki odpowiedniej na nagrodę dla uczniów ze szkółki niedzielnej, wówczas bywa najbardziej przebiegły. Napewno coś obmyśla, znam go! A teraz już idę.
— Jak się dziś czujesz, stary? — spytał wesoło Szczur, zbliżając się do łoża Ropucha.
Przez parę minut nie było odpowiedzi, aż wreszcie słaby głos wyrzekł:
— Dziękuję ci bardzo, kochany Szczurku. Jakiś ty dobry, że się pytasz o moje zdrowie! Ale przedewszystkiem powiedz, jak miewasz się ty i nasz kochany Kret?
My miewamy się doskonale — odpowiedział Szczur i dodał niebacznie — Kret idzie się przelecieć z Borsukiem, wrócą dopiero na drugie śniadanie. Spędzimy więc sobie przyjemnie ranek we dwójkę, dołożę wszelkich starań aby cię rozerwać. A teraz bądź dzielny, wyskocz z łóżka; szkoda leżeć i gnuśnieć w taki piękny ranek.
— Drogi, poczciwy Szczurze — szepnął Ropuch. — Nie zdajesz sobie sprawy z mojego stanu, nie wiesz jaki jestem daleki od „skoków”. Ale nie turbuj się mną. Nie chcę być ciężarem dla moich przyjaciół; mam zresztą nadzieję, że to już nie potrwa długo.
— I ja mam tę nadzieję — potwierdził Szczur z przekonaniem. — Sprawiłeś nam dużo kłopotu, cieszę się, gdy słyszę, że się to skończy. Taka cudna pogoda, właśnie zaczyna się sezon żeglarski! Naprawdę, Ropuchu, to nieładnie z twojej strony, nie chodzi mi o kłopot, ale pomyśl tylko co przez ciebie tracimy!
— Lękam się, że jednak wymawiasz mi kłopot jaki wam sprawiam — rzekł Ropuch słabym głosem. — Ale rozumiem cię. Zmęczyła was opieka nade mną; nic w tym dziwnego. Nie powinienem was o nic prosić. Jestem dla was zawadą, wiem o tym.
— Jesteś zawadą — potwierdził Szczur. — Ale mimo to zapewniam cię, że nie żałowałbym dla ciebie żadnego trudu, gdybyś tylko zechciał być rozsądnem zwierzęciem.
— Żebym był tego pewny — szepnął Ropuch jeszcze słabszym głosem — poprosiłbym cię... zapewne poraz ostatni... abyś jaknajprędzej udał się do wioski — choć to już może zapóźno — i sprowadził mi doktora. Ale nie trudź się! To przecież kłopot. Może lepiej pozostawić wszystko na łasce losu.
— Na cóż tobie lekarz potrzebny? — spytał Szczur, podchodząc bliżej i przyglądając się Ropuchowi. Był jakiś dziwnie wychudzony i leżał bardzo spokojnie, i głos miał słabszy, i wogóle zachowywał się inaczej niż zwykle.
— Musiałeś chyba zauważyć ostatnimi czasy — szepnął Ropuch — Ale nie... bo i poco? Gdy się coś zauważy wypływa stąd konieczność poniesienia pewnych trudów. Jutro może powiesz sobie: — „O, gdybym był wcześniej zwrócił na to uwagę! Gdybym był postarał się temu zaradzić!” — Ale nie, to przecież może sprawić kłopot. Niema o czym mówić. Zapomnij o mojej prośbie.
— Słuchajno stary — powiedział Szczur, który nie na żarty zaczynał się niepokoić. — Wezwę do ciebie doktora, jeżeli uważasz, że go potrzebujesz naprawdę. Ale nie zdaję mi się, aby z tobą było aż tak źle. Pomówmy o czym innym.
— Obawiam się, drogi przyjacielu — rzekł Ropuch ze smutnym uśmiechem — że „rozmowa” niewiele pomaga w podobnych wypadkach. Coprawda — jeśli o to chodzi — to i lekarz nie pomoże, lecz tonący brzytwy się chwyta. Ale, ale, jeśli już pójdziesz po doktora czy nie zechciałbyś za jednym zachodem poprosić aby rejent do mnie wstąpił? Strasznie mi przykro, że ci sprawiam jeszcze jeden kłopot, lecz o ile pamiętam, musisz przejść tuż obok jego drzwi. Oddałbyś mi tym wielką przysługę; bywają chwile — może powinienem raczej powiedzieć bywa chwila — kiedy stajemy wobec przykrych obowiązków, a obowiązki te należy spełnić, nawet ze szkodą dla wyczerpanego organizmu.
— Rejent! O, musi być źle z nim naprawdę — pomyślał wystraszony Szczur i opuścił śpiesznie pokój, nie zapominając jednak zamknąć drzwi na klucz.
Za drzwiami stanął i zaczął się zastanawiać. Obaj jego przyjaciele byli daleko, nie miał więc z kim się naradzić.
— Ostrożność nie zawadzi — powiedział sobie po namyśle. — Zdarzało się już nieraz, że Ropuch zupełnie bezpodstawnie imaginował sobie chorobę, ale nie słyszałem nigdy, aby żądał przybycia rejenta. Jeśli mu naprawdę nic nie jest, doktór mu wytłumaczy, że jest osłem i doda mu odwagi; w każdym razie coś się na tym zyska. Muszę go zadowolnić, nie zabierze mi to wiele czasu — i Szczur pobiegł do wsi aby spełnić miłosierny czyn.
Ropuch, który wyskoczył lekko z łóżka, gdy tylko posłyszał przekręcanie klucza w zamku, wyglądał niecierpliwie oknem, póki Szczur nie znikł przy końcu alei wjazdowej. Poczym, śmiejąc się serdecznie, przywdział, jak tylko mógł najprędzej, najszykowniejsze z ubrań znajdujących się pod ręką i wyładował kieszenie drobnymi pieniędzmi, które wyjął z szufladki w tualecie. Następnie związał razem prześcieradła zdjęte z łóżka i owinął jeden koniec zaimprowizowanego sznura naokoło środkowego słupa w pięknym oknie z epoki Tudorów, stanowiącym ozdobę sypialni, wydostał się na parapet, ześlizgnął się zgrabnie na ziemię i poszedł z lekkim sercem w przeciwnym kierunku niż Szczur, pogwizdując wesoło.
Drugie śniadanie nie było miłe dla biednego Szczura. Borsuk i Kret powrócili wreszcie i musiał świecić przed nimi oczami, opowiadając swoją żałosną i nieprzekonywającą historię. Można sobie łatwo wyobrazić ironiczne, żeby nie powiedzieć brutalne komentarze Borsuka, to też nie będziemy się nad nimi rozwodzili. Lecz Szczur stwierdził z bólem serca, że nawet Kret, choć w miarę możności trzymał jego stronę, nie oszczędził mu uwagi:
— Ależ się dałeś nabrać, Szczurku, i to Ropuchowi!
— Tak to sprytnie zrobił — tłumaczył się zgnębiony Szczur.
— Za to ty nie okazałeś sprytu — przyciął mu ostro Borsuk. — Ale gadanina tu nie pomoże. Umknął nam na razie. A najgorzej, że to, co uważa za swoją mądrość, wbije go w szaloną pychę i może go doprowadzić do popełnienia jakiego szaleństwa. Jedyną dobrą stroną tej historii jest to, że nie potrzebujemy marnować drogich chwil na stróżowanie. Przez jakiś czas będziemy jednak wracali na noc do „Ropuszego Dworu”. Możemy tu lada chwila ujrzeć Ropucha na noszach lub między dwoma policjantami.
Tak mówił Borsuk, nieświadomy co przyszłość przyniesie, ani ile upłynie wody — i to mętnej — nim Ropuch zasiądzie znowu w dziedzicznym „Ropuszym Dworze”.


∗             ∗

Tymczasem Ropuch, wesoły i lekkomyślny, kroczył szybko wzdłuż gościńca w odległości kilku mil od domu. Z początku kluczył bocznymi dróżkami przez pola i kilkakrotnie zmieniał kierunek dla zmylenia pościgu. Lecz teraz czuł, że go już nie złapią; słońce uśmiechało się jasno do niego i cała przyroda wtórowała chórem samochwalczej pieśni, rozbrzmiewającej w sercu Ropucha; niemal tańczył na drodze z radości i pychy.
— Udał mi się kawał! — mówił sobie, chichocąc. — Przeciwstawiłem mózg brutalnej przemocy i mózg zwyciężył — tak być powinno. Biedny stary Szczur! Oj, oberwie on, oberwie, gdy wróci Borsuk. Zacny chłop z tego Szczura, ma wiele zalet, ale brak mu inteligencji i jest zupełnie źle wychowany. Muszę go kiedy wziąć w obroty, zobaczę czy się nie da coś z niego zrobić.
Ropuch, całkowicie opanowany zarozumiałymi myślami tego rodzaju, posuwał się naprzód z podniesionym łebkiem, aż dotarł do miasteczka. Gdy zobaczył szyld „Pod Czerwonym Lwem” wiszący w poprzek głównej ulicy, przypomniał sobie, że jeszcze nie jadł dziś śniadania i że jest okropnie głodny po długim spacerze. Wszedł do zajazdu, kazał sobie podać najlepsze śniadanie jakie można było dostać bez zamówienia i zasiadł przy stole w kawiarni.
Był już mniej więcej w połowie śniadania kiedy drgnął i zaczął drżeć na całym ciele; od ulicy doszedł go dźwięk aż nadto dobrze mu znany. Poop-poop rozlegało się coraz bliżej, samochód skręcił na podwórze zajazdu i stanął. Ropuch chwycił za nogę od stołu aby opanować wzruszenie. Po chwili do kawiarni weszło całe towarzystwo; wszyscy byli zgłodniali, rozmowni, weseli i rozprawiali o przygodach tego ranka oraz o zaletach maszyny, która dowiozła ich tu bez szwanku. Ropuch słuchał jakiś czas, pilnie nastawiając uszu; wreszcie nie mógł już dłużej wytrzymać. Wyślizgnął się cicho z sali, zapłacił w barze rachunek, a gdy tylko znalazł się na dworze, udał się wolno okólną drogą na dziedziniec.
— Przecież niema w tym nic złego — powiedział sobie — jeśli rzucę tylko okiem na samochód.
Maszyna stała na środku podwórza, nikt jej nie pilnował, ponieważ chłopcy stajenni i cała czeladź była na obiedzie. Ropuch okrążał wóz, oglądał, krytykował i rozmyślał głęboko.
— Ciekawa rzecz — powiedział sobie po chwili — ciekawa rzecz czy ten motor da się szybko wprawić w ruch?
Niebawem, nie wiedząc sam jak się to stało, miał w ręku korbę i kręcił nią. Gdy posłyszał znany odgłos, wróciła dawna namiętność i całkowicie opanowała jego ciało i duszę. Jak we śnie, znalazł się na miejscu szofera; jak we śnie, podniósł hamulce, okrążył podwórze i ruszył za bramę; jak we śnie, stracił chwilowo wszelkie poczucie dobra i zła i wszelką obawę przed następstwami tego kroku. Zwiększył szybkość, a gdy samochód w pędzie połknął ulice i wyskoczył na otwartą przestrzeń szosy, Ropuch nie chciał nic wiedzieć poza tym, że jest Ropuchem, Ropuchem znajdującym się w najlepszej formie, w największym rozkwicie, Ropuchem-postrachem, Ropuchem, który zatrzymuje wszelki ruch, Ropuchem panem gościńca, przed którym wszystko musi ustąpić lub obrócić się w proch, zapaść w wiekuistą noc. Nucił w pędzie, a samochód odpowiadał mu potężnym warkotem; pożerał kilometry, pędząc w niewiadomym kierunku, poddając się swemu instynktowi; przeżywał beztroski, najpiękniejszy dzień swego życia, nie myśląc wcale o tym, co go czeka.


∗             ∗

— Podług mnie — zauważył z humorem przewodniczący ławy sędziowskiej — cała trudność tej sprawy skądinąd bardzo jasnej leży w tym, abyśmy potrafili skutecznie dopiec temu niepoprawnemu łotrowi i zatwardziałemu brutalowi, który kurczy się przed nami ze strachu na ławie oskarżonych. Zastanówmy się: oskarżono go — co stwierdzają zresztą najwiarygodniejsze świadectwa — po pierwsze o skradzenie cennego samochodu; po drugie o prowadzenie go bez najmniejszego względu na bezpieczeństwo publiczne; i po trzecie, o ordynarne znieważenie wiejskiej policji. Panie sekretarzu, może pan nam powie, jaki najcięższy wymiar kary możemy zastosować do każdego z tych przewinień? Oczywiście bez uwzględnienia okoliczności łagodzących, gdyż te nie istnieją.
Sekretarz podrapał się piórem w nos.
— Zdaniem niektórych ludzi kradzież samochodu stanowi tu największe przestępstwo — oświadczył — i tak jest w rzeczywistości. Lecz znieważenie policji pociąga za sobą bezsprzecznie najwyższy wymiar kary — i tak być powinno. Powiedzmy, że za kradzież oskarżony otrzyma rok więzienia, co jest karą umiarkowaną; i trzy lata za wariacką jazdę, co jest karą łagodną; i piętnaście lat za znieważenie policji — dość gwałtowne, jeśli sądzić z zeznań świadków, nawet jeśli uwierzymy tylko jednej dziesiątej części tego co nam mówiono (taki jest system którego ja się trzymam); po dodaniu tych cyfr otrzymamy, jeśli się nie mylę, liczbę dziewiętnastu lat...
— Doskonale! — wtrącił przewodniczący.
— ... niech więc panowie zaokrąglą tę cyfrę do dwudziestu lat i wszystko będzie w porządku — zakończył sekretarz.
— Świetna myśl! — powiedział przewodniczący z uznaniem. — Oskarżony, opanuj się i postaraj się stać prosto. Tym razem otrzymasz dwadzieścia lat. Pamiętaj jednak, jeśli znowu staniesz przed nami za jakiekolwiek przewinienie, będziemy musieli odnieść się do ciebie z całą surowością!
Brutalni stróże prawa rzucili się na nieszczęsnego Ropucha, okuli go w kajdany i wyprowadzili z gmachu sądowego, nie zważając na jego błagania, krzyki i protesty. Wlekli go przez rynek, gdzie swawolna gawiedź, zawsze surowa dla schwytanego zbrodniarza a współczująca i pomocna dla podejrzanego o zbrodnie, powitała Ropucha drwinami i wyzwiskami, obrzucając go marchwią. Dzieci gwizdały i krzyczały, a niewinne ich twarzyczki wyrażały radość, którą sprawia im zawsze widok gentlemana w opałach. Minęli zwodzony most dudniący głucho; przeszli pod jeżącymi się od gwoździ wrzeciądzami, pod groźną bramą ponurego zamczyska, którego pradawne wieżyce strzelały wysoko nad głową; minęli kordegardę pełną uśmiechniętych drwiąco żołdaków; minęli szyldwachów pokasłujących sarkastycznie — kaszel bowiem jest najwyższą oznaką pogardy i nienawiści na jaką może sobie pozwolić szyldwach — wkroczyli na kręcone schody zużyte przez wieki, przechodząc obok zbrojnych mężów w kaskach i stalowych pancerzach, mężów rzucających groźne spojrzenia z pod przyłbicy; przemierzali podwórca, gdzie brytany na wyprężonych smyczach, wyrywały się ku nim i machały łapami w powietrzu chcąc ich dosięgnąć; mijali wiekowych strażników, którzy oparłszy halebardy o mur, drzemali nad mięsiwem i dzbanami ciemnego piwa. Szli i szli przez izby tortur, przez korytarze prowadzące na szafot aż doszli do drzwi najokropniejszego z podziemi, leżących w samym sercu najbardziej utajonego lochu. Przystanęli wreszcie tam, gdzie siedział sędziwy dozorca więzienny, bawiąc się pękiem olbrzymich kluczy.
— Oddsbodikins! — rzekł sierżant policji, zdejmując hełm i ocierając pot z czoła. — Zbudź się, stary nicponiu, i przejmij od nas tego oto nędznika Ropucha, straszliwego zbrodniarza, niezrównanego w wybiegach i sprycie. Czuwaj nad nim i strzeż go z całą swą umiejętnością; a zapamiętaj sobie dobrze, siwobrody, gdyby się zdarzyło coś nieprzewidzianego, odpowiesz nam za to starym łbem!
Dozorca skinął ponuro głową i położył pomarszczoną rękę na ramieniu nieszczęsnego Ropucha. Zardzewiały klucz zgrzytnął w zamku, wielkie drzwi zatrzasnęły się i Ropuch został więźniem najgłębszego lochu, najlepiej strzeżonej wieżycy, najwarowniejszego zamku jak Anglia długa i szeroka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kenneth Grahame i tłumacza: Maria Godlewska.