O czym szumią wierzby/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kenneth Grahame
Tytuł O czym szumią wierzby
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Godlewska
Tytuł orygin. The Wind in the Willows
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
PUSZCZA

Kret pragnął oddawna zawrzeć znajomość z Borsukiem. Borsuk był bardzo ważną osobistością i choć widywano go rzadko, odczuwało się jego niewidzialny wpływ na wszystkich. Ale gdy tylko Kret wspominał o swoim życzeniu, Szczur zawsze znajdywał wymówkę.
— Dobrze, dobrze — mówił. — Borsuk zjawi się tu któregoś dnia. Zawsze się od czasu do czasu pojawia; wówczas cię przedstawię. To byczy chłop. Tylko że należy brać go takim jakim jest, a także widywać go wtedy, kiedy chce się ukazać.
— A nie mógłbyś zaprosić go na obiad czy jak tam? — spytał Kret.
— Nie przyjdzie — odparł Szczur z prostotą. — Borsuk nienawidzi towarzyskiego życia, zaproszeń, obiadów i tego rodzaju rzeczy.
— W takim razie może poszlibyśmy go odwiedzić? — zaproponował Kret.
— O, toby mu się napewno nie podobało — wykrzyknął przerażony Szczur. — Jest bardzo dziki, obraziłby się z całą pewnością. Nawet ja, mimo że znam go tak dobrze, nie ośmieliłbym się nigdy złożyć mu wizyty w jego własnym domu. Przytym to niemożliwe, przecież on mieszka w samym środku Puszczy.
— Więc cóż stąd, choćby tak było? — tłumaczył Kret. — Mówiłeś mi, jak sobie zapewne przypominasz, że Puszcza to nic strasznego.
— Ach, wiem, wiem, nic strasznego — odrzekł Szczur wymijająco. — Myślę jednak, że teraz tam nie pójdziemy; nie w tej chwili. To daleko i w każdym razie Borsuk nie przyjąłby nas o tej porze roku. Zjawi się napewno któregoś dnia, poczekaj, bądź cierpliwy.
I Kret musiał się tym zadowolnić. Ale Borsuk nie zjawiał się, a każdy dzień przynosił nowe rozrywki. Lato dawno minęło, zimno, mróz i błoto na drogach zmuszały do długiego przebywania w domu, a wezbrana Rzeka płynęła za oknami tak szybkim pędem, że śmieszną byłaby myśl o wyprawie jakąkolwiek łódką; dopiero wówczas Kret zaczął rozmyślać uparcie nad osamotnionym starym Borsukiem, który żył po swojemu we własnej norze, w samym środku Puszczy.
Szczur dużo spał w zimie; udawał się wcześnie na spoczynek i późno wstawał. Podczas krótkiego dnia gryzmolił czasem wiersze, albo zajmował się drobnymi pracami domowemi; często także wpadło jakieś zwierzątko na pogawędkę, a co za tym idzie, opowiadało się rozmaite historie i porównywało zapiski z ubiegłego lata i jego przeżyć.
Jakież bogactwo mieścił w sobie ten rozdział życia gdy się go wspominało! Składał się z licznych i niesłychanie kolorowych ilustracyj. Na scenie Wybrzeża pojawiały się coraz to nowe obrazy; następowały po sobie w niezawodnej, spokojnej kolejności, tworząc wspaniały pochód.
Liliowa smółka przybyła wcześnie; potrząsała bujnie splątanymi kędziorami na skraju zwierciadła, w którym uśmiechało się odbicie jej własnej twarzyczki. Niebawem zjawiła się łagodna i smętna wierzbówka podobna do obłoku oświetlonego różowym blaskiem zachodu. Żywokost biały pełzał ręka w rękę z żywokostem fioletowym by zająć swe miejsce w szeregu, wreszcie pewnego ranka głóg, nieufny i opieszały, wystąpił ostrożnie na widownię i wówczas wiedziało się już, że nadszedł czerwiec; rzekłbyś ogłosiła to smyczkowa orkiestra, na której potężne struny zabłąkał się gawot. Czekano tylko jeszcze na jednego członka towarzystwa: na pastuszka, ulubieńca nimf, na rycerza, za którym wzdychają w oknach damy, na księcia, co pocałunkiem zbudzi słońce do życia i miłości. Lecz kiedy storczyk leśny, wonny i dobroduszny, w swym jasnym kaftanie zajął z wdziękiem miejsce pośród grupy, można było rozpocząć przedstawienie.
A było to widowisko nielada. Gdy do drzwi sennych zwierząt, bezpiecznie ukrytych w norach, dobijał się wicher i deszcz, wspominały cichy chłodny świt, na godzinę przed wschodem słońca, białą mgłę jeszcze nie rozproszoną, ścielącą się gęsto na powierzchni wody, ostry wstrząs wczesnej kąpieli, bieg wzdłuż wybrzeża i promienne przeobrażenie ziemi, powietrza i wody, kiedy słońce pojawiało się nagle. Szarość stawała się złotem, rodziła się barwa i tryskała z ziemi ponownie. Zwierzęta wspominały leniwą drzemkę, gorące południe w gąszczu zielonych zarośli, kędy słońce przenika maleńkiemi plamkami i smugami, popołudniowe kąpiele i żeglarskie wyprawy, włóczęgę wzdłuż zapylonych ścieżek, pośród żółtych zbożowych pól i wreszcie długie, chłodne wieczory, gdy zawierało się liczne przyjaźnie i obmyślało szereg wypraw na dzień następny.
Dużo było do gadania podczas krótkich zimowych dni, kiedy zwierzęta zbierały się wkoło kominka, lecz Kret miał sporo wolnego czasu i pewnego popołudnia, gdy Szczur siedząc na fotelu przy ogniu, to drzemał, to biedził się nad rymami, które jakby na złość nie chciały do siebie pasować, Kret postanowił wybrać się samotnie na zwiedzenie Puszczy, a przy tej sposobności zawrzeć może znajomość z panem Borsukiem.
Popołudnie było chłodne i ciche a niebo miało kolor stali, kiedy Kret wymknął się na dwór z ciepłego saloniku. Wkoło niego ciągnął się nagi świat, ogołocony z liści. Kretowi mignęła myśl, że nigdy nie zajrzał tak głęboko i poufnie do jądra rzeczy, jak w ten zimowy dzień, gdy natura pogrążona w dorocznej drzemce rzekłbyś zrzuciła z siebie szaty. Zagajniki, jary, kamieniołomy, wszystkie zatajone miejsca, które podczas lata stanowiły istną kopalnię niezbadanych tajemnic, obnażyły siebie i swoje sekrety w sposób wzruszający. Zdawały się prosić Kreta aby nie zważał na ich chwilową nędzę i ubóstwo; wkrótce nałożą znowu bogate maski, będą mogły szaleć, kusić go i zwodzić dawnym omamieniem. Robiło to potrochu wrażenie żałosne, ale zarazem napełniało otuchą, a nawet działało rozweselająco. Kret cieszył się, że mu się podoba świat bez dekoracyj, zakrzepły, odarty z ozdób. Dotarł aż do nagich kości ziemi, a te były proste, silne i piękne. Nie tęsknił za ciepłą koniczyną ani za igraszkami plonujących traw; nie odczuwał braku zasłony żywopłotów, ani potrzeby falistych draperii brzóz i wiązów. Pełen otuchy, dążył ku Puszczy, która rysowała się przed nim cicha i groźna, niby czarna rafa na spokojnym, południowym morzu.
Gdy Kret wszedł do Puszczy nie dostrzegł nic coby go mogło zaniepokoić. Gałązki trzeszczały mu pod łapkami, potykał się o pnie, grzyby rosnące na pieńkach przypominały mu karykatury, zastanawiał się przez chwilę nad ich podobieństwem do czegoś dobrze znanego a dalekiego, ale to wszystko razem było raczej zabawne i podniecające. Mamiło go i wciągało coraz głębiej w las, aż wreszcie dotarł tam, dokąd dochodziło tylko mroczne światło, drzewa zbijały się w gąszcz, a przydrożne jamy wykrzywiały się na niego nieprzyjemnie.
Zrobiło się bardzo cicho, mrok zapadał szybko i nieubłaganie, gromadził się przed Kretem i za nim, a światło zdawało się opadać jak wezbrane wody.
A potem zaczęły pokazywać się twarze.
Pierwszy raz wydało się Kretowi, że widzi niewyraźnie zarysowaną twarz nad swym ramieniem; była to maleńka, złośliwa twarzyczka w kształcie klina, wyglądała na niego z nory, a gdy Kret odwrócił się, chcąc jej stawić czoło — znikła.
Przyśpieszył kroku, tłumacząc sobie wesoło, że to urojenie, które należy zwalczyć, inaczej nie będzie temu końca. Minął jedną wyrwę i drugą, i trzecią; a potem — tak — nie! — tak! Napewno wąska twarzyczka o groźnych oczach zabłysła w norze i rozpłynęła się. Kret zawahał się, lecz zapanował nad sobą i dążył dalej. Nagle — jakby to była zwykła rzecz — każda nora, czy to bliższa czy bardziej odległa — a tych nor było setki — zdawała się mieć własną twarz, która ukazywała się i nikła szybko, wszystkie zaś wpatrywały się w Kreta wzrokiem podstępnym i pełnym nienawiści; wszystkie miały oczy nieubłagane, chytre i złośliwe.
Kret pomyślał, że gdyby mu się udało uciec od przydrożnych wyrw, twarze przestałyby istnieć; zeszedł więc ze ścieżki i zapuścił się w las.
Wówczas zaczęło się gwizdanie.
Kiedy Kret poraz pierwszy posłyszał gwizdanie, był to odgłos słaby choć przenikliwy, i rozlegał się gdzieś daleko za nim. Mimo to Kret przyśpieszył kroku. Potem zagwizdało coś daleko przed nim, wciąż bardzo cicho a jednak przenikliwie. Kret zawahał się — miał ochotę zawrócić. Gdy przystanął niepewny, gwizdanie dało się słyszeć z obu stron. Rzekłbyś podchwytywano gwizd i podawano go dalej przez całą długość Puszczy aż do jej najdalszych krańców. Ci, co gwizdali, zdawali się ze sobą zmówieni, czujni i na wszystko gotowi. A Kret — Kret był sam, bezbronny, pomoc znajdowała się daleko, a przytym zapadała noc.
Wówczas zaczął się tupot.
Kret posłyszał najprzód cichy, delikatny szmer i myślał, że to opadają liście. Lecz odgłos potęgował się, nabrał rytmu i Kret uświadomił sobie, że to nie może być nic innego tylko bardzo jeszcze odległe tupotanie małych nóżek. Czy słyszał je przed sobą czy za sobą? Najprzód zdawało się odzywać z przodu, a potem z tyłu, wreszcie i z przodu, i z tyłu. Tupot rósł i wzmagał się, a gdy Kret nasłuchiwał trwożnie, pochylając się to tu, to tam, otoczył go ze wszystkich stron. Zwierzątko przystanęło i w tej chwili pokazał się między drzewami królik, biegnący szybko w jego stronę. Kret czekał, spodziewając się że królik zwolni kroku lub też, zobaczywszy go, zawróci. Tymczasem królik, przebiegając mimo, otarł się prawie o Kreta; oczy miał wpatrzone w dal, pyszczek surowy i zacięty, i mruczał: — „Wymknijże się z tego, ty głupcze, uciekaj!” — po czym wyminął pieniek i znikł w gościnnej norze.
Tupot wzrastał; brzmiał obecnie jak nagły grad po rozpostartym wkoło dywanie z suchych liści. Cały las zdawał się biec, biec szybko, gnać, gonić, okrążać coś, czy też może — kogoś?
Przerażony Kret puścił się także kłusem, bez celu, nie wiedząc dokąd biegnie. Obijał się o coś, przewracał się przez coś, wpadał w coś, i coś omijał. Wreszcie znalazł schronienie w głębokiej dziupli starej brzozy. Dziupla przedstawiała kryjówkę, osłonę, może nawet — kto wie? — bezpieczeństwo. W każdym razie Kret był zanadto zmęczony aby biec dalej, zaledwie zdołał zagrzebać się w suchych liściach nagromadzonych przez wiatr; miał nadzieję, że chwilowo jest uratowany. Gdy tak leżał drżący, dysząc ciężko i nasłuchiwał gwizdów i tupotania, zapoznał się wreszcie w całej pełni z owym straszliwym uczuciem, nawiedzającym w Puszczy małych mieszkańców pól i zarośli, z uczuciem, które owe zwierzątka uważają za najokropniejsze swoje przeżycie. To uczucie, przed którym Szczur starał się nadaremnie Kreta uchronić, był to Lęk czyhający w Puszczy.
Tymczasem Szczur drzemał wygodnie przy kominku. Zeszyt z niedokończonymi wierszami ześlizgnął mu się z kolan, łebek opadł w tył, pyszczek się otworzył, a Szczur wędrował po zielonych brzegach wymarzonych rzek. Wtem osunął się węgiel, ogień zatrzeszczał, trysnął płomieniem i Szczur zbudził się nagle. Przypomniał sobie swoją pracę, sięgnął na ziemię po zeszyt z wierszami, namyślał się przez chwilę, a potem obejrzał się za Kretem, chcąc spytać czy nie zna czasem rymu do tego lub owego słowa.
Lecz Kreta nie było.
Szczur nasłuchiwał czas jakiś. Dom wydał mu się niezwykle cichy. Zawołał parę razy: — Kreciku! — a nie otrzymawszy odpowiedzi, wstał i wyszedł do holu.
Wieszadło, gdzie Kret wieszał zwykle czapkę było puste. Znikły także kalosze, które stały zawsze przy koszu od parasoli.
Szczur wyszedł z domu i obejrzał starannie błotnistą powierzchnię ziemi na zewnątrz nory, w nadziei że natrafi na ślad Kreta. Jakoż ślady odznaczały się wyraźnie. Kret miał nowe kalosze, świeżo zakupione przed zimą, podeszwy nie były schodzone i deseń ich odbijał się na błocie; tropy prowadziły prosto i zdecydowanie w kierunku Puszczy.
Szczur zafrasował się, stanął i chwilę rozmyślał. Potem zawrócił do domu, przywdział pas, za który zatknął parę pistoletów, ujął w łapkę grubą laskę, stojącą w kącie holu i szybkim krokiem skierował się w stronę Puszczy.
Zmrok już zapadał, kiedy dotarł do pierwszych drzew; lecz Szczur zapuścił się w las bez wahania, rozglądając się niespokojnie na boki, w poszukiwaniu śladów przyjaciela.
Tu i ówdzie patrzyły z nor złośliwe twarzyczki, lecz znikały natychmiast na widok walecznego zwierzątka, jego pistoletów i grubej pałki. Gwizdanie i tupot, które słyszał wyraźnie, wchodząc do Puszczy, przycichły i ustały, zapanowała wielka cisza. Szczur przeszedł las wzdłuż aż do najdalszego jego krańca, jak na mężczyznę przystało, a następnie, porzuciwszy wszelkie ścieżki, postanowił zbadać Puszczę wszerz, przeszukując cały teren i nawołując wciąż wesoło: — Kreciku! Kreciku! Kreciku! Gdzie jesteś? To ja, stary Szczur!
Ganiał tak cierpliwie tam i sam po Puszczy przez godzinę, a może i dłużej, gdy wreszcie ku swojej radości posłyszał cichy odzew. Kierując się za tym głosem, przedarł się wśród wzrastającej ciemności do stóp starej brzozy, w której pniu znajdowała się dziupla, i tam doszedł jego uszu słaby szept:
— Czy to naprawdę ty jesteś, Szczurku?
Szczur wdrapał się aż do dziupli i odnalazł Kreta, który dygotał zupełnie już wyczerpany.
— O Szczurku! — wykrzyknął Kret. — Tak się bałem! Nie możesz sobie wyobrazić jak straszliwie się bałem!
— Rozumiem to, dobrze rozumiem — rzekł Szczur uspokajająco. — Nie trzeba było tu przychodzić, Kreciku. Źle zrobiłeś. Szczerze pragnąłem oszczędzić ci tego. My, mieszkańcy Wybrzeża, prawie nie zapuszczamy się samotnie w Puszczę. Jeżeli zajdzie tego potrzeba, chodzimy conajmniej samowtór, wówczas zwykle wszystko idzie pomyślnie; a pozatym należy znać zaklęcia, o których my wiemy, a ty ich jeszcze nie znasz. Mam na myśli hasła, znaki i skuteczne powiedzonka, i zioła, które trzeba mieć w kieszeni, i wiersze, które trzeba powtarzać, i fortele, i sztuczki. Wszystko to są rzeczy względnie proste, ale musi się o nich wiedzieć, gdy się jest małym zwierzątkiem, inaczej wpada się w tarapaty. Oczywiście gdybyś był Wydrą albo Borsukiem, sprawa przedstawiałaby się całkiem inaczej.
— Dzielny pan Ropuch nie miałby zapewne nic przeciwko temu aby tu przyjść samotnie, prawda? — spytał Kret.
— Nasz zacny Ropuch? — Szczur zaśmiał się serdecznie. — Ropuch nie pokazałby tu swego pyszczka nawet za cenę czapki pełnej złotych gwinei.
Kret nabrał otuchy, gdy posłyszał beztroski śmiech Szczura, gdy zobaczył jego laskę i parę błyszczących pistoletów; odwaga w niego wstąpiła, przestał dygotać, wracał do równowagi.
— A teraz — rzekł Szczur po chwili — musimy doprawdy wziąć się w karby i ruszać do domu, póki jeszcze trochę widno. Rozumiesz, że nocowanie tutaj byłoby niepożądane; choćby z powodu zimna.
— Drogi Szczurku — powiedział biedny Kret — strasznie mi przykro, ale czuję się śmiertelnie wyczerpany, to fakt, który nie ulega najmniejszej wątpliwości. Musisz pozwolić mi jeszcze trochę wypocząć i odzyskać siły, o ile wogóle mam dotrzeć do domu.
— Ależ zgoda! — oświadczył poczciwy Szczur — odpoczywaj. Teraz jest jeszcze ciemno jak w rogu. Później powinien pokazać się kawałek księżyca.
Wobec tego Kret rozłożył się wygodnie i zagrzebał głęboko w liście; niebawem zapadł w niespokojny, przerywany sen.
Szczur tymczasem okrył się jak tylko mógł najlepiej, aby się rozgrzać i czekał cierpliwie, leżąc z pistoletem w łapce. A gdy Kret zbudził się wreszcie zupełnie wypoczęty i jak zwykle pogodny, Szczur rzekł do niego:
— A teraz wyjrzę aby zobaczyć czy wszystko w porządku, bo musimy już doprawdy wyruszyć.
Podszedł do wejścia kryjówki i wysadził łebek. Kret posłyszał jak mruczy do siebie cicho:
— Ho! ho! ho! A to awantura!
— Co się stało, Szczurku? — zapytał Kret.
— Śnieg — odrzekł Szczur krótko. — Sypie gęsty śnieg.
Kret przywarował obok Szczura i wyjrzał. Zobaczył że Puszcza, która go tak przerażała, przybrała zupełnie inną postać. Nory, jamy, kałuże, wilcze doły i inne rzeczy ponure a groźne dla wędrowca znikały szybko; na wszystkim rozpościerał się dywan z bajki, lśniący a delikatny, rzekłbyś nie stworzony na to aby go deptać szorstkimi łapkami. Drobny pył unosił się w powietrzu i łaskotliwie pieścił policzki, a blask, który zdawał się jaśnieć z dołu, oświetlał czarne pnie drzew.
— Ha, cóż? Niema na to rady — powiedział Szczur po chwilowym namyśle. — Musimy ryzykować i ruszać w drogę. Najgorzej, że nie wiem dokładnie gdzie się znajdujemy, a ten śnieg wszystko przeinaczył.
Krajobraz zmienił się rzeczywiście nie do poznania, Kret zaledwie mógł uwierzyć że to ta sama Puszcza. Wyruszyli jednak odważnie w kierunku, który był według nich najwłaściwszy. Trzymali się razem i z niezwalczoną otuchą twierdzili, że poznają starego przyjaciela w każdym drzewie, co pozdrawiało ich surowym milczeniu, lub też że dostrzegają rozpadliny, jamy czy ścieżki o znanym wyglądzie na jednostajnej białej przestrzeni, wśród czarnych pni niczym się od siebie nie różniących.
Po godzinie czy dwóch — stracili bowiem miarę czasu — zatrzymali się zniechęceni, zmordowani, nie mając pojęcia gdzie się znajdują i usiedli na obalonym drzewie aby trochę wytchnąć i obmyśleć co należy robić. Byli rozpaczliwie zmęczeni a przytym pokryci sińcami, wpadli bowiem do kilku jam i przemokli do suchej nitki. Śnieg zdążył już pokryć ziemię grubą warstwą, że zaledwie mogli z niego wyciągnąć małe łapki, drzewa zaś rosły coraz gęściej i robiły się coraz bardziej do siebie podobne. Las zdawał się bez początku ni końca, nie dostrzegali w nim żadnej różnicy, a co gorsza zdawał się nie mieć wyjścia.
— Nie możemy tu długo siedzieć — postanowił Szczur. — Musimy się zdobyć na wysiłek i zrobić to lub owo. Jest straszliwie zimno, a śnieg będzie niebawem tak głęboki, że nie zdołamy przebrnąć przez niego. — Rozejrzał się wkoło z głębokim namysłem. — Posłuchaj — ciągnął dalej — co mi przyszło na myśl. Przed nami widzę coś w rodzaju doliny, gdzie grunt wydaje mi się falisty, nierówny, pagórkowaty. Zejdźmy tam i postarajmy się znaleźć jakieś schronienie, jakąś rozpadlinę lub norę o suchej podłodze, zabezpieczoną od śniegu i wiatru; odpoczniemy tam sobie nim jeszcze raz postaramy się stąd wydostać; teraz jesteśmy obydwaj prawie doszczętnie wyczerpani. A przytym może ustanie śnieg albo coś innego się zdarzy.
Wstali więc, utorowali sobie drogę do doliny i zaczęli szukać jamy czy jakiegoś suchego kąta osłoniętego od ostrego wiatru i wirującego śniegu. Badali właśnie jedną z pagórkowatych części doliny, o których wspominał Szczur, gdy nagle Kret potknął się i upadł z krzykiem na pyszczek.
— O, moja łapka! — wołał. — O, moja biedna stopka! — i usiadł na śniegu, trzymając tylną łapkę w obu przednich.
— Biedaku! — rzekł Szczur ze współczuciem. — Nie masz jakoś dzisiaj szczęścia. Pokaż łapkę. Tak — ciągnął dalej, przyklękając dla lepszego obejrzenia — skaleczyłeś sobie stopę, to pewna. Poczekaj, wyciągnę chustkę i opatrzę ranę.
— Musiałem nastąpić na jakąś ukrytą gałęź czy korzeń — odezwał się Kret jękliwie. — Ojej! Ojej!
— Rana jest cięta — oświadczył Szczur, przyglądając się bacznie łapce. — To nie od korzenia ani gałęzi. To wygląda na ranę zadaną metalowym narzędziem. Dziwne! — Zastanowił się przez chwilę, patrząc po otaczających wzgórkach i pochyłościach.
— Et, wszystko jedno czym skaleczyło — powiedział Kret, zapominając pod wpływem bólu o gramatycznym sposobie wyrażania się. — Wszystko jedno co mnie skaleczyło, ale boli.
Lecz Szczur po opatrzeniu łapki Kreta wziął się do rozkopywania śniegu. Drapał, odrzucał i szperał, pracując pilnie wszystkimi czterema łapkami, a Kret czekał z niecierpliwością, powtarzając od czasu do czasu:
Chodźże już nareszcie, Szczurku!
Nagle Szczur krzyknął: — Wiwat! — a potem jeszcze raz — Wiwa-a-a-a-t! — i zaczął niezdarnie tańczyć giga po śniegu.
— Coś ty znalazł, Szczurku? — spytał Kret, trzymając się wciąż za łapkę.
— Zobacz! — zawołał uradowany Szczur, który wciąż skakał.
Kret podszedł, pociągając nóżką i dokładnie obejrzał wskazane miejsce.
— Cóż stąd? — rzekł wreszcie po namyśle. — Widzę, więc co? To samo widziałem już wiele razy. Dobrze znam ten przedmiot. Skrobaczka do butów! Wielka mi rzecz! Jest czego tańczyć giga wkoło skrobaczki!
— Czyż nie rozumiesz co to znaczy? Ty — ty tępe zwierzę! — wykrzyknął zirytowany Szczur.
— Wiem oczywiście co to znaczy — odparł Kret. — To znaczy poprostu, że ktoś bardzo nieporządny, jakiś zapominalski, porzucił swoją skrobaczkę w samym środku puszczy. Właśnie w takim miejscu gdzie każdy, chcąc nie chcąc, musi na nią nastąpić. Uważam, że ten ktoś postąpił bardzo nieopatrznie. Gdy wrócę do domu, wniosę skargę do... do tego czy owego. Napewno to zrobię i...
— Ach, miły Boże! — wykrzyknął Szczur doprowadzony do rozpaczy tępotą Kreta — przestań wreszcie rezonować i weź się do kopania!
Szczur nie przerywał pracy, podnosząc wkoło siebie tumany śniegu. Po pewnym czasie jego wysiłki zostały nagrodzone — odkrył bardzo zniszczoną słomiankę.
— Aha, co ja powiedziałem? — zawołał z tryumem.
— Nic nie powiedziałeś — odparł Kret szczerze. — Teraz — ciągnął dalej — kiedy odkryłeś jeszcze jeden przedmiot domowego użytku, zniszczony i odrzucony, przypuszczam, że nic ci do szczęścia nie brakuje. Odtańcz lepiej odrazu giga wkoło tej słomianki, jeśli masz ten zamiar, a potem będziemy mogli wyruszyć w dalszą drogę, nie marnując czasu na śmietnikach. Czyż możemy zjeść słomiankę, albo się pod nią przespać? albo usiąść na słomiance, jak na sankach, i dojechać do domu, ty — ty irytujący gryzoniu!
— Czy — ty — chcesz — powiedzieć — krzyknął podniecony Szczur — że ta słomianka nic ci nie mówi?
— Doprawdy Szczurku — odparł Kret zniecierpliwionym głosem — zdaje mi się, że dość tego szaleństwa. Kto kiedy słyszał aby słomianka coś komuś mówiła? To się nigdy nie zdarza. To zupełnie niepodobne do słomianki. Słomianki robią to, do czego są przeznaczone.
— Słuchaj no ty — ty — zwierzaku o zakutym łbie — odparł Szczur ze złością. — Dość już tego! Ani słowa więcej! Bierz się do kopania, do skrobania i drapania, a szukaj starannie, uważaj szczególnie na zbocza pagórków, jeśli chcesz dziś spać w suchym i ciepłym miejscu, bo to nasza ostatnia deska ratunku.
Szczur zabrał się z zapałem do najbliższej zaspy; najprzód zapuszczał wszędzie swoją laskę a potem kopał z furją. Kret także pilnie skrobał, raczej aby się przysłużyć Szczurowi, niż z innego powodu, nabrał bowiem przekonania, że jego przyjaciel dostał bzika.
Po jakichś dziesięciu minutach ciężkiej pracy, koniec kija Szczura uderzył w coś, co wydało pusty dźwięk. Szczur zaczął odrzucać śnieg, aż wreszcie udało mu się zapuścić łapkę w jamie i to „coś” obmacać, poczym wezwał Kreta na pomoc. Oba zwierzątka wzięły się ostro do roboty i po chwili wynik ich pracy stanął przed oczami zdumionego Kreta, który zachowywał się dotąd sceptycznie.
Na zboczu tego, co wydawało się zaspą, mieściły się drzwi o masywnym wyglądzie, pomalowane na kolor ciemnozielony. Z jednego boku wisiała rączka od dzwonka a poniżej, na małej miedzianej płycie, zwierzątka odczytały przy świetle księżyca:

BORSUK

wyryte porządnie wielkimi literami.
Kret z radości i zdumienia wywrócił się wtył na śnieg.
— Szczurze! — krzyknął ze skruchą — ty jesteś nadzwyczajny! Naprawdę nadzwyczajny. Teraz widzę to jasno. Wszystko sobie wyrozumowałeś w tej swojej mądrej głowie. Doszedłeś po nitce do kłębka. W chwili gdy przewróciłem się i skaleczyłem sobie stopę, obejrzałeś ranę i odrazu twój wspaniały umysł powiedział sobie: — „Skrobaczka do butów!” — A potem zabrałeś się do roboty i odnalazłeś skrobaczkę, która mnie skaleczyła. Ale czy na tym poprzestałeś? Ktoś inny byłby się zadowolnił takim rezultatem... ale ty!... Twój intelekt pracował dalej! — „Jeśli tylko znajdę słomiankę” — powiedziałeś sobie — „to będzie uzasadnienie mojej teorii” — i oczywiście znalazłeś słomiankę. Jesteś mądry. Myślę, że mógłbyś znaleźć wszystko co zechcesz. — „Muszą tu być drzwi” — powiadasz — „jest to dla mnie tak jasne, jakbym je oglądał na własne oczy. Trzeba je znaleźć, nie pozostaje nam nic innego!” — O takich rzeczach czytałem w książkach, ale nigdy nie spotkałem się z nimi w życiu. Powinieneś udać się tam, gdzie znajdziesz odpowiednie uznanie. Tu, wśród nas, marnujesz się poprostu. Gdybym miał twoją głowę, Szczurku...
— Ale ponieważ jej nie masz — przerwał Szczur niegrzecznie — zamierzasz pewno przesiedzieć na śniegu całą noc i gadać? Wstawaj natychmiast, uwieś się u dzwonka, który tu widzisz i dzwoń mocno, jak tylko możesz najmocniej, a ja będę się dobijał do drzwi.
Szczur zaatakował drzwi laską. Kret podskoczył do rączki od dzwonka, uczepił się jej, podnosząc z ziemi obie tylne łapki i tak wisiał, aż gdzieś hen, daleko, doszedł ich uszu słaby lecz głęboki głos dzwonka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Kenneth Grahame i tłumacza: Maria Godlewska.