O człowieku, który chciał być królem (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł O człowieku, który chciał być królem
Wydawca Feliks Gadomski
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. The Man Who Would Be King
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
RUDYARD KIPLING


O CZŁOWIEKU, KTÓRY CHCIAŁ
BYĆ KRÓLEM
PRZEŁOŻYŁ
JERZY BANDROWSKI


KSIĄŻKI CIEKAWE
BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH
Warszawa, Sienkiewicza 12
Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka, Warszawa, Warecka 15.
Od tłumacza.

Nowele Kiplinga, podane Czytelnikowi w tym zbiorku, są na język polski przetłumaczone po raz pierwszy i dotychczas w Polsce nieznane.
Nie wynika stąd, aby pochodziły z jakichś nieznanych tłumaczom tomów Kiplinga. Przeciwnie. Nowela o „Człowieku, który chciał być królem“ znajduje się w zbiorze „Wee Willie Winkie“, skąd kilka mniejszych nowel na język polski już przełożono; nowela „Bez błogosławieństwa bożego“, „Namgay Doola“ i o „Człowieku, który był“ są częścią bardzo popularnego i rozpowszechnionego tomu „Life’s Handicap“, skąd przetłumaczono już bardzo dużo co efektowniejszych, jaskrawszych i łatwiejszych nowel, spokojnie i bez najmniejszych skrupułów pomijając takie arcydzieła, jak niezrównana idylla Kiplinga lub też rzeczy tak dla niego — a nawet i dla narodu angielskiego — charakterystyczne, jak pogląd na Irlandczyka lub Rosjanina.
Nic tedy dziwnego, że twórczość angielskiego epika, jak ją można widzieć w tłumaczeniach polskich, musi wyglądać dosyć jednostronnie. Prawie zupełnie, naprzykład, wykluczony jest z niej pierwiastek erotyczny, prawie zupełnie nie widzimy u tego „naszego” Kiplinga kobiety. Czytelnik może się z łatwością przekonać z noweli „Bez błogosławieństwa bożego”, do jakiego stopnia tem pomijaniem twórczość Kiplinga krzywdzono.
Nieporządne, niesystematyczne i niewiadomo jakiemi zasadami kierujące się tłumaczenie dzieł Kiplinga sprawiło, iż dziś zachodzi konieczność bodaj dorywczego kompletowania tej pracy, choćby zapomocą takich tomików, jak niniejszy któreby podawały wszystko, co w gonitwie za nowością przeoczono, a co w rzeczywistości jest i najnowsze, i najciekawsze dzięki swej prostocie i niezrównanemu pięknu.

J. B.





O człowieku, który chciał być królem.

Zbratany z książęty i równy żebrakom, jak zasłuży.

Cytowane powyżej prawo kreśli program piękny, ale trudny do wykonania. Równy żebrakom to ja bywałem nieraz w okolicznościach, które jednak każdemu z nas utrudniłyby zastanawianie się nad tem, na co sobie kto zasłużył. Wciąż jeszcze czekam na to zbratanie się z książęty, aczkolwiek byłem raz w bliskich stosunkach z człowiekiem, który mógł być najprawdziwszym w świecie królem i który przyobiecał mi królestwo z armją, podatkami, trybunałem i policją, wszystko jak się patrzy. Obawiam się jednak bardzo, że mój król nie żyje i że gdyby mi dziś potrzeba było korony, musiałbym się sam o nią postarać.
Zaczęło się to wszystko w pociągu, idącym z Adżmiru do Mhau. W budżecie miałem deficyt, który zmusił mnie do podróżowania nie drugą klasą, tańszą o połowę tylko od pierwszej, lecz pośrednią[1], co jest istotnie okropne. W klasie pośredniej niema kanap, no, i publiczność jest albo pośrednia, to znaczy eurazyjska, albo tubylcza, obrzydliwa podczas długiej podróży nocnej, lub wreszcie składająca się z włóczęgów, zabawnych, choć pijanych. Pasażerowie klasy pośredniej nie kupują w restauracjach kolejowych, żywność wiozą ze sobą w węzełkach lub kociołkach, słodycze kupują od przekupniów tubylczych i piją wodę przydrożną. Oto dlaczego w porze upałów, pasażerów klas pośrednich wyciąga się z wozów martwych i dlaczego o każdej innej porze roku wszyscy patrzą na nich z góry.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mój przedział był pusty aż do Nasirabad. Tam wsiadł jakiś rosły „gentleman“ w koszuli i z gęstemi, czarnemi brwiami. Dzień spędził stosownie do zwyczajów pasażerów klasy pośredniej. Był to wędrowiec i włóczęga, jak ja, ale z silnie rozwiniętem zamiłowaniem do wódki. Opowiadał niesłychane historje o tem, co widział i czego dokonał w najróżniejszych zakątkach cesarstwa, do których dotarł i o przygodach, w których narażał życie dla zdobycia żywności na parę dni.
— Gdyby Indje zaludnione były ludźmi, podobnymi do was i do mnie, jak ptaki nie wiedzącymi, co jutro jeść będą, kraj ten dawałby nie siedemdziesiąt, ale siedemset miljonów dochodu, tak jest, siedemset! — powiedział mi.
Spojrzawszy na jego usta i wysuniętą naprzód dolną szczękę, byłem skłonny zgodzić się z nim.
Rozmawialiśmy o polityce, o polityce — jak ją rozumie włóczęga, widzący wszystko z odwrotnej strony, gdzie znać wszystkie szwy i łaty — a potem mówiliśmy o urządzeniach pocztowych, ponieważ mój przyjaciel pragnął z najbliższej stacji wysłać telegram do Adżmiru, który jest węzłowym punktem między Bombajem a linją wiodącą do Mhau, — o ile się jedzie na zachód. Przyjaciel mój nie miał pieniędzy, prócz ośmiu „annów“, które chował na obiad, zaś ja byłem wogóle bez grosza, skutkiem wspomnianej już dziury w budżecie. Prócz tego droga moja wiodła w dzicz, gdzie wprawdzie miałem odzyskać kontakt ze skarbem, ale gdzie nie było wcale telefonu. Ja w żaden sposób nie mogłem mu dopomóc.
— Możemy nastraszyć naczelnika stacji i zmusić go, ażeby wysłał telegram na kredyt — mówił mój przyjaciel — ale to znowu naraziłoby nas na różne wybadywania, a wyznaję, że ja miałem tego już dosyć w ostatnich czasach. Wspomnieliście coś, że w krótkim czasie zamierzacie tędy wracać?
— Za jakich dziesięć dni — odpowiedziałem.
— Nie moglibyście załatwić się za osiem dni? — zapytał. — Zależałoby mi na tem, żeby to było wcześniej.
— Mógłbym zadepeszować w ciągu dziesięciu dni, jeśli o to idzie — zaproponowałem.
— Trudno mi go będzie znaleźć telegraficznie, jak myślę. On pojedzie tędy. Ma 23-go wyjechać z Delhi do Bombaju — to znaczy, że 23-go w nocy będzie przejeżdżał przez Adżmir.
— Ależ ja jadę na Pustynię Indyjską! — tłumaczyłem.
— Bardzo słusznie! — odrzekł. — Jadąc do Dżodhpore musicie się przesiadać w Marwar — musicie! — a on pojedzie przez Marwar wczesnym rankiem 24-go bombajskim pociągiem pocztowym. Możecie być wtedy w Marwar? To wam nie może zrobić różnicy, bo, jak to dobrze wiem, w tych państewkach środkowo-indyjskich nie znajdziecie dużo dobrych kąsków — nawet jeśli przedstawicie się jako korespondent „Mieszkańca Dżungli“.
— Próbowaliście kiedy tego „tricku“? — zapytałem.
— Ile razy! Ale Rezydenci zawsze was odnajdą i potem smarujecie pod eskortą do granicy, zanim zdołacie dźgnąć nożem. Lecz wróćmy jeszcze do mego przyjaciela. Ja muszę dać mu znać, co się ze mną dzieje, inaczej nie będzie wiedział, dokąd się obrócić. Byłoby z waszej strony więcej niż uprzejmością, gdybyście chcieli do tego czasu wrócić z Indyj środkowych, złapać go na stacji Marwar i powiedzieć mu: On wyjechał na tydzień na południe! Będzie już wiedział, co to znaczy. Jest to wysoki, tęgi mężczyzna z rudą brodą i okropnie się dmie. Znajdziecie go w przedziale drugiej klasy. Będzie z pewnością spał, jak hrabia, otoczony pakunkami. Ale wy sobie z tego nic nie róbcie. Spuśćcie okno i powiedzcie: Wyjechał na tydzień na południe! — Zobaczycie, jak skoczy. To wam skróci pobyt w tych stronach tylko o dwa dni. Proszę oto, jako podróżny — jadący na Zachód! — rzekł z naciskiem.
— A skąd jedziecie? — spytałem.
— Ze Wschodu! — odpowiedział — i spodziewam się, że spełnicie mą prośbę, na węgielnicę. Zaklinam was na pamięć Matki waszej i mojej.
Anglicy niezbyt są czuli na pamięć matki, ale dla pewnych przyczyn, łatwych zresztą do zrozumienia, zgodziłem się[2].
— Jest to rzecz nielada — mówił towarzysz — i dlatego właśnie was o to proszę. Teraz wiem już, że na was mogę polegać. Wagon drugiej klasy w Marwar, a w nim śpiący mężczyzna z rudą brodą. Zapamiętajcie sobie. Na następnej stacji wysiadam i muszę tu siedzieć dopóki nie przyjedzie, lub nie przyśle mi tego, czego potrzebuję.
— Więc dobrze, jeśli go złapię, to mu wasze słowa powtórzę — zgodziłem się. — Ale na pamięć Matki waszej i mojej zaklinam was, abyście usłuchali jednej mojej rady. Nie jedźcie teraz do państw środkowo-indyjskich, jako korespondent „Mieszkańca Dżungli“. Wałęsa się tu właśnie prawdziwy korespondent i to mogłoby doprowadzić do starć.
— Dziękuję — odpowiedział poprostu. — A kiedy ta świnia się stąd wyniesie? Nie mogę przecie zdychać z głodu dlatego, że jemu się podoba psuć mi interesy. Właśnie miałem na muszce Degumber radżę z powodu tej jego historji z wdową po ojcu — chciałem go pociągnąć...
— A cóż to było z tą wdową po ojcu?
— Napchał ją czerwonym pieprzem, powiesił za nogi na belce i zakołysał na śmierć. Sam to wywąchałem i jestem jedynym człowiekiem, któryby odważył się pójść tam i zażądać pieniędzy za milczenie. Będą próbowali otruć mnie, jak to było w Chortumnie, kiedym tam był po pieniążki. Nie zapomnicie załatwić mego interesu w Marwar?
Wysiadł na małej, ubocznej stacyjce. Długo o nim myślałem. Nieraz słyszałem o tych ludziach, udających korespondentów gazet i szantażujących groźbami władców małych państewek hinduskich, ale nie zdarzyło mi się dotychczas spotkać którego z nich. Ciężkie mieli ci ludzie życie, a śmierć przeważnie bardzo nagłą. Rządy hinduskich państw strasznie się boją pism angielskich, nie chcąc, aby one rozgłaszały tajniki ich przedziwnych metod rządzenia, dlatego albo korespondentów zalewają szampanem, albo też gonią ich na cztery wiatry. Nie rozumieją, że nikomu ani w głowie nawet nie postoi zajmować się ich wewnętrznemi sprawami, dopóki ucisk i zbrodnie trzymają się granic pewnej przyzwoitości i o ile władca nie jest zatruty opjum, pijany lub chory od początku do końca roku. Są to najciemniejsze pod słońcem miejsca na ziemi, pełne niemożliwych do opisania okrucieństw, graniczące z jednej strony z koleją i telegrafem, a z drugiej z epoką Haruna-al-Raszyda. Wysiadłszy z pociągu, musiałem też załatwiać wiele różnych interesów z różnymi królami i w przeciągu ośmiu dni przeszedłem najrozmaitsze koleje losu. Czasami, odświętnie ubrany, biesiadowałem z książętami i mężami stanu, popijając z kryształowych kielichów i jadając na srebrze, to znów leżałem na ziemi i pożerałem, co Pan Bóg dał z półmisków zrobionych z liści, piłem wodę ze strumienia i spałem pod jedną derką razem ze swym służącym. Takie to było zajęcie.
Następnie udałem się na Wielką Pustynię Indyjską w oznaczonym terminie, jak to przyrzekłem i w nocy pociąg pocztowy przywiózł mnie do Marwar, skąd śmieszny, mały, na los szczęścia przez tubylczą służbę kolejową prowadzony pociąg idzie do Dżodhpore. Bombajski pociąg pocztowy z Delhi stoi w Marwar krótko. Przybył właśnie, kiedy ja przyjechałem, tak, że akurat zdążyłem dobiec na platformę, na którą zajechał i przejść się wzdłuż wagonów. W pociągu tym był tylko jeden wagon drugiej klasy. Spuściłem okno i wzrok mój natychmiast padł na czerwoną jak ogień brodę, napół zakrytą kocem podróżnym. Był to mój człowiek, na pół śpiący; trąciłem go delikatnie w żebra. Obudził się, mrucząc, i w świetle lampy ujrzałem jego twarz; była szeroka, świecąca.
— Znowu bilety? — mruknął.
— Nie! — odpowiedziałem. — Mam wam powiedzieć, że on wyjechał na tydzień na południe. Wyjechał na tydzień na południe!
Pociąg ruszał zwolna. Czerwonobrody tarł oczy.
— Wyjechał na tydzień na południe! — powtórzył. — Ta bezczelność zupełnie do niego podobna. Może wam powiedział, że ja wam co dam? Bo mnie ani się śni!
— Nie powiedział — krzyknąłem, odskakując na bok. Chwilę czekałem, aż czerwone światła zniknęły w ciemnościach. Było okropnie zimno, bo z piaszczystej pustyni dmuchał wiatr. Skoczyłem do swego własnego pociągu ale tym razem już nie do wagonu trzeciej klasy — i położyłem się spać.
Gdyby czerwonobrody był mi dał jaką rupję, byłbym ją schował na pamiątkę tej bądz co bądź dziwnej afery. Tak jednak za całą nagrodę pozostało mi zadowolenie ze spełnienia obowiązku.
Później dopiero przyszło mi na myśl, że dwóch podobnych do tych moich przyjaciół w „gentlemenów“, udających korespondentów pism angielskich, nie może zrobić nic dobrego i że jeśli zaczną szantażować którego z tyranów jakiegoś małego państewka środkowych Indyj lub południowej Radżputany, to gotowi narazić się na poważne nieprzyjemności. Z tego powodu zadałem sobie trochę trudu w opisaniu ich, jak najdokładniej sobie mogłem przypomnieć, osobom, którym ewentualnie mogłoby zależeć na usunięciu ich. Jak mnie też później poinformowano, udało mi się dzięki temu cofnąć ich od granic państwa Degumber.
I znowu stałem się porządnym człowiekiem i wróciłem do redakcji, gdzie już nie było królów, ani żadnych nadzwyczajnych wypadków, a tylko codzienne fabrykowanie gazety. Redakcja w dziwny jakiś sposób przyciąga ludzi wszelkiego rodzaju ze szkodą dla samego zawodu. Damy z misji „Zenana“ przychodzą i proszą, żeby redaktor natychmiast porzucił wszystkie swe obowiązki dla opisania rozdania nagród w szkółce chrześcijańskiej w jakiejś absolutnie niedostępnej wiosce. Pominięci w awansie pułkownicy siadają i szkicują w ogólnych zarysach serję po dziesięć, dwanaście albo i dwadzieścia cztery artykuły wstępne przeciw protekcji. Rozbite trupy teatralne silą się wytłumaczyć, że nie mogą w tej chwili zapłacić za ogłoszenia, ale zrobią to z procentem po powrocie z Nowej Zelandji lub z Tahiti. Wynalazcy patentowanych „punkah“, aparatów do łączenia wozów, nie łamiących się szabel lub toporzysk przychodzą z listami imiennemi w kieszeniach podając, w których godzinach są wolni. Firmy herbaciane wchodzą bez ceremonji i piszą prospekty redakcyjnemi piórami. Sekretarze komitetów balowych domagają się większego entuzjazmu w opisie tańców. Dziwne jakieś damy wpadają, domagając się „stu damskich biletów wizytowych, wydrukowanych odrazu“, co również niby należy do obowiązków redaktora, zaś każdy wałęsający się po wielkim indyjskim gościńcu wypędek bez zajęcia uważa za swój obowiązek przyjść i żądać dla siebie posady korektora. Równocześnie telefon dzwoni, jak wściekły, mordują królów na kontynencie, cesarstwa mówią: — My to zrobimy inaczej! — Mr. Gladston piorunuje na Dominja Brytańskie a mały, czarny chłopak z drukarni bzyka nad głową jak zmęczona pszczoła „kaa-pi czaj-ha-ych“ (potrzeba manuskryptu), zaś papier jest czysty jak tarcza Modreda.
Tak się to dzieje w przyjemniejszej i zabawniejszej części roku. Nadchodzi drugich sześć miesięcy, podczas których nikt się w redakcji nie zjawia, rtęć w termometrze cal po calu skacze w górę, w redakcji, wyjąwszy lampę na biurku, jest zupełnie ciemno, maszyny aż pieką, kiedy ich dotknąć, nieledwie do czerwoności rozpalone z gorąca, a nikt nie pisze nic prócz opisów zabaw w miejscach klimatycznych w górach lub wzmianek pośmiertnych. Telefon zmienia się w dzwoniącego upiora, bo mówi tylko o śmierci dobrze znanych mężczyzn i kobiet, z gorąca pot występuje na czoło i siada się, i pisze: — O małym wzroście epidemji donoszą z dystryktu Khuda Janta Chan. Wybuch epidemji jest w naturze swej sporadyczny i dzięki energji władz został stłumiony w zarodku. Mimo to z wielkim żalem notujemy śmierć itd.
Ale epidemja dopiero wówczas wybucha, co się nazywa, zmuszając do pisania wzmianek i nekrologów co najwierniejszym prenumeratorom. A cesarstwa i królowie w dalszym ciągu urozmaicają sobie życie w zupełnie egoistyczny sposób, redaktor naczelny myśli, że dziennik istotnie musi wyjść raz na dobę, a rozbawieni letnicy w górach wykrzykują:
— Boże miłościwy! Dlaczego ten dziennik jest taki monotonny! Przecież na świecie z pewnością dzieje się coś zajmującego!
To jest odwrotna strona medalu i — jak mówią ogłoszenia — „należy spróbować, aby móc ją odpowiednio ocenić“.
Działo się to w tej porze roku, w tej złej porze roku. Gazeta zbliżyła się właśnie do kresu swej egzystencji tygodniowej w sobotę w nocy, co — według terminologii pewnego pisma londyńskiego — oznacza niedzielę rano. Był to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ natychmiast po wysłaniu do łóżka „numeru“ o świcie, rtęć w termometrze spadała na pół godziny z 96 st. na 84 st. i w tym chłodzie — a nie ma pojęcia, jak chłodno jest przy 84 st. w cieniu, kto się o nie nie musiał modlić — bardzo zmęczony człowiek może zasnąć, zanim się zrobi goręcej.
Pewnej soboty, w nocy, miałem miły obowiązek wysłania „numeru“ do łóżka. Jakiś król, dworzanin, kurtyzana czy republika miała umrzeć, porodzić nową konstytucję czy zrobić coś, co było bardzo ważne dla drugiej strony świata, wobec czego nie można było wcześniej zamknąć „numeru“, lecz musiało się czekać do ostatniej chwili na depesze.
Noc była czarna, jak smoła, duszna jak może być tylko noc czerwcowa duszną, i „loo“, gorący wiatr zachodni, szumiał w wierzchołkach wyschłych na chrust drzew, udając, że zapowiada deszcz. Istotnie od czasu do czasu na chmury pyłu z hałasem skaczącej ropuchy spadała jakaś kropla nieledwie wrzącej wody, ale nasz zmęczony świat wiedział, że to jest tylko komedja. Siedziałem w drukarni, gdzie było odrobinę chłodniej, niż w redakcji; linotypy szczękały i stukały, odgłosy nocne wpadały nam przez okna, a zecerzy, prawie nadzy, ocierali pot z czół i wołali o wodę. Ta jakaś historja z drugiej półkuli, cokolwiek tam już było, nie nadchodziła mimo, że „loo“ ustał, ostatni artykuł został złożony, a cała kula ziemska w dusznem gorącu jakby zastygła w oczekiwaniu z palcem na ustach. Byłem śpiący i rozmyślałem nad tem, czy telegraf istotnie jest tak wielkiem błogosławieństwem i czy ten umierający człowiek, czy walczący naród zdaje sobie sprawę z tego, jakie zamieszanie robi każda chwila dalszej zwłoki. Prócz gorąca i zmęczenia nie było żadnej szczególniejszej przyczyny do wzruszania się, mimo to kiedy wskazówki zegara wreszcie dopełzły do trzeciej godziny a uskrzydlone koła maszyny, czekając na jedno moje słowo, poruszyły się kilka razy dla sprawdzenia czy wszystko jest w porządku i czy można puścić je w ruch, o mało nie krzyknąłem głośno z radości.
Huk i szczęk kół potargał ciszę na drobne kawałki. Chciałem już wyjść, gdy wtem ujrzałem przed sobą dwóch biało ubranych mężczyzn.
— To on! — rzekł pierwszy.
— Tak jest, to on! — potwierdził drugi.
I obcierając czoła spocone śmiali się, swym śmiechem zagłuszając huk maszyny.
— Spaliśmy dla chłodu w rowie koło gościńca. Po drugiej stronie ulicy zobaczyliśmy światło. Redakcja jeszcze jest otwarta — powiadam do mego obecnego tu przyjaciela. — Chodźmy do niego i pogadajmy z nim. Przecie to on zawrócił nas od granicy państwa Degumber.
Tak mówił mniejszy z nich dwóch. Poznałem w nim człowieka, z którym jechałem kiedyś razem do Mhau. Jego towarzysz był czerwonobrodym pasażerem ze stacji Marwar. Nie mogło być żadnej wątpliwości. Poznałem odrazu brwi jednego i brodę drugiego.
Ich wizyta niezbyt mię zachwyciła, bo wolałem spać, niż kłócić się z włóczęgami.
— Panowie czego sobie życzą? — spytałem.
— Chcielibyśmy wygodnie i w chłodzie pogawędzić z panem pół godzinki — rzekł czerwonobrody. — Chodźmy do redakcji. Owszem, przyjęlibyśmy kieliszeczek czegoś — umowa jeszcze nie weszła w życie. Peachey, nie musi jej jeszcze przestrzegać — ale w rzeczywistości potrzebujemy rady. Nie chcemy pieniędzy. Prosimy o to jak o łaskę, bo wiemy, że to wy „kiwnęliście“ nas w sprawie państwa Degumber.
Zaprowadziłem ich do dusznego pokoju redakcyjnego o ścianach zawieszonych mapami, na których widok czerwonobrody aż zatarł ręce z zadowolenia.
— Tego nam właśnie było trzeba — rzekł. — Nie mogliśmy lepiej trafić. A teraz, szanowny panie, przedstawiam wam brata Peachey Carnehana — to jest on — i brata Daniela Dravota — to niby ja — a zaś co się tyczy naszej profesji, to już im mniej o tem będziemy mówili, tem lepiej, bo w swoim czasie było się nie jednem — żołnierzem, marynarzem, zecerem, fotografem, korektorem, kaznodzieją ulicznym, a nawet korespondentem „Mieszkańca Dżungli“, kiedyśmy myśleli, że pismo korespondenta potrzebuje. Carnehan jest zupełnie trzeźwy i ja też. Przyjrzyjcie się nam przedewszystkiem i przekonajcie się, że mówię prawdę. To uchroni was od przerywania mi, kiedy zacznę mówić o interesie. Niech nam pan da po cygarze — i niech pan patrzy, jak je zapalamy.
Obserwowałem ich przy tej próbie. Obaj byli zupełnie przytomni, wobec czego dałem im letniej wódki i sodowej wody.
— Zupełnie słusznie — rzekł Carnehan, właściciel tych nadzwyczajnych brwi, obcierając wąsy. — Dan, pozwól, że teraz ja powiem parę słów. Zwiedziliśmy całe Indje, przeważnie na piechtę. Byliśmy palaczami, maszynistami, małymi dostawcami i tak dalej i w końcu przekonaliśmy się, że dla takich ludzi, jak my, Indje są zamałe.
W każdym razie zamały był dla nich pokój redakcyjny. Kiedy siedzieli przy wielkim stole, broda Dravota wypełniała jedną jego połowę a plecy Carnehana drugą. Carnehan mówił dalej:
— Kraj nie jest ani w połowie wyzyskany, bo ci, co rządzą, nie pozwolą się niczego dotknąć. Im cały drogi czas schodzi na rządzeniu i nie możecie ruszyć łopatą, ani kopnąć kamienia, ani szukać nafty, żeby natychmiast cały rząd nie zaczął krzyczeć: — Zostaw to, nie przeszkadzaj nam w rządzeniu! Dlatego też my puścimy kantem ten rząd i pójdziemy sobie gdzieindziej, gdzie człowiek nie jest sekowany i może dojść do swego. Nie jesteśmy ladaczem i nie boimy się niczego, jak tylko pijaństwa. Ale co do tego znów, to mamy umowę. I otóż pójdziemy sobie stąd i zostaniemy królami.
— Królami od nikogo niezależnymi! — mruknął Dravot.
— Doprawdy! — rzekłem. — Wałęsacie się po słońcu, a i noc jest bardzo gorąca. Czy nie lepiej byłoby wyspać się na ten temat? Wpadnijcie może jutro.
— Nie jesteśmy ani pijani, ani porażeni przez słońce — odpowiedział Dravot. — A spaliśmy już na ten temat pół roku i oglądaliśmy, różne mapy i atlasy i ostatecznie stwierdziliśmy że jest już tylko jedno jedyne miejsce na świecie, gdzie dwóch dzielnych ludzi może wyjść na swoje. Ten kraj nazywa się Kafiristan. O ile wiem, jest to prawy szczyt górnego kąta Afganistanu oddalony od Peshawaru nie więcej, niż jakie trzysta mil. Czczą oni tam trzydziestu dwóch pogańskich bożków, nie zrobi im różnicy, jeśli będą mieli trzydziestego trzeciego i czwartego. Jest to okolica górzysta i kobiety mają być w tamtych stronach bardzo piękne.
— Nie, toby znowu było wbrew umowie! — zaprotestował Carnehan. — Powiedziano wyraźnie, Dan: — Ani kobiety, ani trunków.
— Oto wszystko, co o tym kraju wiemy, wyjąwszy to, że nikt tam jeszcze nie był i że tubylcy wojują ze sobą. A tam, gdzie się biją, człowiek, który umie musztrować żołnierzy, zawsze może zostać królem. Pójdziemy w tamte strony i jeśli znajdziemy jakiego króla, powiemy mu: — Chce pan pobić nieprzyjaciół? — i pokażemy mu, jak się musztruje żołnierzy, a to umiemy lepiej, niż wszystko inne. A potem obalimy tego króla, zasiądziemy na jego tronie i założymy dy — na — stję.
— Zanim zdołacie oddalić się na pięćdziesiąt mil od granicy, porąbią was na kawałki — odpowiedziałem. — Żeby się tam dostać, trzeba przejść przez Afganistan. Jest to jedna masa gór, wirchów i lodowców, i ani jeden Anglik jeszcze tamtędy się nie przedarł. Lud tam mieszka nadzwyczaj dziki i nawet gdyby się wam udało tam dotrzeć, nic nie zrobicie.
— To już wolę — odezwał się Carnehan. — Jeśli nas będziecie uważali za trochę upadłych na głowę, nie obrazimy się. Ale przyślismy do was dowiedzieć się czegoś o tym kraju, przeczytać jakąś książkę, przyjrzeć się mapom. Chcieliśmy właśnie, żebyście nam powiedzieli, żeśmy powarjowali i żebyście nam pokazali mapy.
Zaczął przeglądać książki.
— Słuchajcie, czy wy to na serjo mówicie? — zapytałem.
— Odrobinę! — odpowiedział Dravot łagodnie. — Potrzebujemy wielkiej mapy, największej, jaką możecie znaleźć, choćby tam, gdzie jest Kafiristan, było zupełnie białe miejsce, no i parę książek, jakie tam są. Czytać umiemy, choć nie jesteśmy bardzo wykształceni.
Rozłożyłem wielką mapę Indyj (l cal 32 mil.) dwie mniejsze mapy krajów granicznych i zdjąłem tom INF — KAN z „Encyklopedji Brytańskiej“ i obaj nowi goście zaczęli studjować mapy.
— Patrzcie — mówił Dravot z palcem wskazującym na mapie. — Ja i Peachey znamy drogę aż do Dżagdallaku. Byliśmy tu z armją Robertsa. Od Dżagdallaku trzeba będzie skręcić na prawo przez terytorium laghmańskie... A potem góry — czternaście tysięcy stóp, piętnaście — będziemy tam trochę marzli, ale na mapie nie wygląda bardzo daleko.
Dałem im jeszcze Wooda „Sources of the Oxus“. Carnehan pogrążony był w lekturze encyklopedji.
— To bardzo mieszane towarzystwo — rzekł Dravot z namysłem. — Na nic nam się nie zda znać wszystkie nazwy tych plemion. Im więcej plemion, tem bardziej się żrą i tem lepiej dla nas. Z Dżagdallaku do Aszang Himm!
— Ale wszystko to, co się tu o tych krajach czyta, jest tak dorywcze i niedokładne, jak tylko może być! — zaprotestowałem. — Właściwie to nikt nie wie nic konkretnego. Macie tu tom „United Services Institute“. Przeczytajcie, co mówi Bellew.
— Gwiżdżę na Bellewa! — wykrzyknął Carnehan — Dan, słuchaj, to jest banda śmierdzących pogan, a książka tu mówi, że oni myślą, że są krewnymi Anglików.
Paliłem cygaro, gdy tymczasem moi goście wertowali Raverty, Wooda, mapy i encyklopedję.
— Nie potrzebujecie czekać na nas — zwrócił się do mnie grzecznie Dravot. — Jest już gdzieś koło czwartej. Możecie iść spać, a my zabierzemy się stąd, gdzieś o szóstej i bądźcie pewni, nie ukradniemy ani świstka. Niema co siedzieć nad nami. Jesteśmy dwaj spokojni warjaci, lecz jeśli zechcecie przyjść jutro wieczór do seraju, będziemy mogli pożegnać się z wami.
— Wy jesteście istotnie dwaj warjaci — odpowiedziałem — i albo będziecie musieli wrócić, nie przekroczywszy granicy, albo, jak tylko krok zrobicie na ziemi afgańskiej, poszatkują was. Chcecie może trochę pieniędzy, lub jaki list polecający na prowincję? Mógłbym dla was może znaleźć robotę za jaki tydzień.
— Za tydzień to już i my będziemy mieli niemało do roboty — rzekł Dravot. — Nie tak to łatwo zostać królem, jak się zdaje. Kiedy zdobędziemy swoje królestwo i zaprowadzimy jaki taki porządek, damy wam znać, będziecie mogli przyjechać i pomagać nam rządzić.
— Słuchajcie. Czy dwóch warjatów mogłoby zawrzeć taką umowę, jak ta? — odezwał się Carnehan, pokazując mi ze źle ukrywaną dumą pół arkusza poplamionego papieru, na którym napisano, co przytaczam poniżej. Odpisałem sobie to, jako „curiosum“.
Ta umowa między mną i tobą zawarta została w imię Boga — Amen i tak dalej.
(Pierwsze). Że ty i ja mamy zostać królami Kafiristanu.
(Drugie). Że dopóki ta sprawa nie będzie załatwiona, ani ja, ani ty nie śmiesz tknąć trunków, ani kobiety czarnej, białej albo gniadej, a tylko możesz z nią sobie chodzić bez żadnego interesu.
(Trzecie). Że mamy się zachowywać z godnością i jak się patrzy i jeżeli na jednego przyjdzie bieda, to drugi musi mu pomagać.
Podpisane przezemnie i przez ciebie dziś.
Peachey Taliaferro Carnehan.
Daniel Dravot.
Obaj gentlemani w ogólnych zarysach.
— To ostatnie może nawet jest niepotrzebne — rzekł Carnehan, rumieniąc się skromnie — ale to robi lepsze wrażenie. Teraz wiecie już z jakiego rodzaju włóczęgami macie do czynienia — bo my jesteśmy włóczęgami, dopóki się nie wydostaniemy z Indyj — ale czy nie myślicie, że który z nas podpisałby taki kontrakt, gdyby to nie było na serjo? Wyrzekliśmy się przecie dwóch rzeczy, stanowiących całą wartość życia.
— Nie sądźcie, że znacznie dłużej będziecie się mogli cieszyć tem życiem, jeśli spróbujecie urzeczywistnić ten idjotyczny pomysł. Nie podpalcie redakcji i wynieście się przed dziewiątą — rzuciłem na pożegnanie.
Zostawiłem ich pochylonych nad mapami i robiących notatki na odwrotnej stronie kontraktu.
— Przyjdźcie jutro na pewno do seraju! — zawołali za mną.
Seraj Kumharsen jest wielką, kwadratową kloaką ludzkości, gdzie się przeprzęga konie i wielbłądy Północy. Można tu znaleźć wszystkie narodowości Azji Centralnej i większość narodowości Indyj właściwych. Balch i Buchara spotykają się tu z Bengalem i Bombajem i starają się wzajemnie okpić. Można tu kupić kucyki, turkusy, koty angorskie, juki, owce o tłustych ogonach i muszkat, a wiele dziwnych rzeczy można dostać zadarmo. Udałem się tam po południu zobaczyć, czy moi przyjaciele mają zamiar dotrzymać słowa, czy też może leżą tam gdzie na śmierć pijani.
Jakiś kapłan ustrojony w strzępy wstążek i łachmany, uroczyście podszedł ku mnie, potrząsając poważnie dziecinną grzechotką z tektury. Za nim szedł jego służący, uginając się pod ciężarem koszów z brudnemi zabawkami. Ładowali je obaj na dwa wielbłądy, a mieszkańcy seraju przyglądali się temu, wybuchając głośnym śmiechem.
— Ten kapłan jest obłąkany — odezwał się do mnie jakiś handlarz koni. — Wybiera się do Kabulu i chce sprzedać zabawki emirowi. Emir obsypie go zaszczytami, albo go każe ściąć. Przybył dziś rano i wciąż warjuje.
— Nad pozbawionymi rozumu czuwa Bóg — wyjąkał w łamanem „kindi“ Usbeg o płaskiej twarzy. — Oni przepowiadają przyszłość.
— Gdyby mi byli przepowiedzieli, że moją karawanę już w cieniu Przełęczy ogarną Szinwari! — mruknął Eusufzai, ajent radżputańskiego domu handlowego, którego towary wpadły w ręce drugich złodzieji tuż za granicą i którego nieszczęściem bawił się cały bazar. — Hej, kapłanie, skąd przychodzisz i dokąd dążysz?
— Przybywam z krainy Roum! — krzyknął kapłan, potrząsając swą grzechotką. — Z krainy Roum, przypędzony przez morze tchnieniem stu szatanów! O złodzieje, bandyci, kłamcy, błogosławieństwo Pir Chana dla świń, psów i krzywoprzysięzców! Kto przyjmie benjaminka bogów za towarzysza podróży na północ dla sprzedania emirowi amuletów, jakich nigdy jeszcze nie posiadał? Tym, którzy to uczynią, nigdy nie będą się wściekały wielbłądy, nigdy się nie pochorują synowie, a żony pozostaną wierne podczas ich podróży. Kto przyjmie mnie do swej karawany? Błogosławieństwo Pir Chana towarzyszyć będzie jego trudom!
I uniósłszy pół swego kaftana, kapłan zaczął tańczyć między rzędami koni, uwiązanych do palów.
— „Huzrut“, za dwadzieścia dni wyrusza karawana z Peshawaru do Kabulu! — krzyknął Eusufzai. — Moje wielbłądy pójdą razem z nią. Przyłącz się do nas — przyniesiesz nam szczęście.
— Ja chcę jechać zaraz! — wrzasnął kapłan. Pojadę na swych skrzydlatych wielbłądach i stanę w Peshawarze w jednym dniu! No, Hazar Mir Chan! — krzyknął na swego służącego. — Wypędź wielbłądy, ale pomóż mi naprzód wsiąść na mego.
Kiedy wielbłąd przyklęknął, skoczył na jego grzbiet i zwracając się do mnie, zawołał:
— Sahibie! odprowadź mnie... Sprzedam ci amulet... który cię zrobi królem Kafiristanu!
Teraz dopiero zrozumiałem wszystko. Wyszedłem z seraju i szedłem za wielbłądami, dopóki nie znaleźliśmy się na gościńcu. Tam kapłan zatrzymał się.
— Jak wam się to wszystko podoba? — odezwał się po angielsku. — Carnehan nie zna ich języka, dlatego zrobiłem go służącym. Doskonale się nadaje na służącego. Nie napróżno wałęsałem się po tym kraju przed czternastu laty. Źle mówię ich dialektem? Przyłączymy się w Peshawarze do jakiej karawany i tak dostaniemy się do Dżakdallaku, tam wymienimy wielbłądy na muły i ruszymy do Kafiristanu. Grzechotki dla emira, o panie! Wsuńcie rękę pod juki wielbłąda i powiedzcie mi, co tam czujecie.
Namacałem kolbę karabinu Martini i jeszcze jedną i jeszcze.
— Mam ich dwadzieścia — rzekł Dravot z zadowoleniem. — Dwadzieścia karabinów z odpowiednią ilością amunicji — wszystko ukryte pod grzechotkami i staremi lalkami.
— Niech Bóg ma was w swej opiece, jeśli was z tem złapią! — rzekłem. — Wśród Pathanów karabin systemu Martini sprzedaje się na wagę srebra.
— Wsadziliśmy w ten interes 1500 rupij — każdą rupję, jaką mogliśmy wyżebrać, wyprosić lub ukraść — wszystko włożyliśmy w te dwa wielbłądy — mówił Dravot. — Nie złapią nas. Przez Chajber pójdziemy z regularną karawaną. Któżby śmiał tknąć biednego obłąkanego kapłana?
— Macie wszystko, czego potrzebujecie? — spytałem ze zdumieniem, zmieszany tem wszystkiem.
— Jeszcze nie, ale wkrótce już będziemy mieli. Dajcie nam coś na pamiątkę swej uprzejmości, bracie. Oddaliście mi przysługę wczoraj i wtedy w Marwar. Jak to się mówi — połowa mego królestwa należy do was.
Zdjąłem mały kompas z łańcuszka od zegarka i podałem go kapłanowi.
— Good-bye — rzekł Dravot, podając mi ostrożnie rękę. — Ostatni to raz na długi czas ściskam dłoń Anglika. Carnehan, podaj mu rękę! — krzyknął, kiedy drugi wielbłąd nas mijał.
Carnehan schylił się z wielbłąda i podał mi rękę. Wielbłądy minęły mnie i wsiąknęły w kurzawę gościńca. Zostałem sam, pełen zdumienia. W przebraniu tych ludzi nie odkryłem najmniejszego błędu. Scena w seraju dowiodła, że obaj są zupełnie w duchu krajowców. Mogło się im istotnie udać przekraść przez Afganistan. Ale dalej czekała ich śmierć — niezawodna i straszna.
W dziesięć dni później tubylczy korespondent naszego pisma z Peshawaru donosił w swej korespondencji: — Wiele śmiechu było tu z powodu pewnego obłąkanego kapłana, który udawał się na dwór Jego Wysokości Emira Buchary. Wiózł dlań stare zabawki i lalki, podając je za bezcenne amulety. W Peshawarze przyłączył się do drugiej letniej karawany, dążącej do Kabulu. Kupcy byli z tego powodu zadowoleni, ponieważ stosownie do przesądów wyobrażają sobie, iż szaleniec przynosi szczęście.
Tak więc Dravot i Carnehan przeszli granicę. Byłbym się za nich pomodlił, gdyby właśnie tej nocy nie umarł w Europie jakiś prawdziwy król, któremu musiałem napisać nekrolog.


Koło świata toczyło się wciąż przez te same fazy. Przeszło lato, po niem zima i znowu przeszło lato i minęło. Dziennik żył dawnym trybem a z nim razem i ja i znowu trzeciego lata, wydarzyła się jakaś gorąca noc — z soboty na niedzielę i znowu zdarzyło się jakieś dziwne czekanie na coś, co miało się stać na drugiej stronie świata — zupełnie jak wówczas! Garstka wielkich ludzi zdołała w przeciągu tych dwóch lat umrzeć, linotypy trochę się już rozklekotały, a niektóre drzewa w ogrodzie redakcyjnym były o kilka stóp wyższe. Oto i cała różnica.
Przeszedłem do drukarni, gdzie powtórzyła się dosłownie scena, jaką już raz opisałem. Tylko że moje naprężenie nerwowe było silniejsze niż przed laty, i gorąco bardziej mi się dawało we znaki. O godzinie trzeciej krzyknąłem: Drukować! i chciałem wyjść, gdy naraz do mego krzesła zbliżyły się resztki jakiegoś człowieka. Była to istota zgięta w obręcz, z głową wtłoczoną głęboko w ramiona; ten fragment ludzki przestępował z nogi na nogę, jak niedźwiedź. Nie mogłem dostrzec, czy on szedł, czy też czołgał się, obdarty łachmaniarz, jęczący kaleka, który, wołając mnie po nazwisku, oznajmiał, że przecież powrócił.
— Możecie dać mi się coś napić? — wyjęczał — Na litość boską, dajcie mi się napić czego!
Wróciłem do redakcji. Za mną szedł ów człowiek, jęcząc za każdym krokiem. Podniosłem lampę.
— Nie poznajecie mnie? — wyjąkał, opuszczając się na fotel i zwracając ku światłu wychudłą twarz, z kosmykiem posiwiałych włosów nad czołem.
Przyjrzałem mu się baczniej.
Gdzieś ja już widziałem te brwi czarne, silnie zarysowane nad nosem, a szerokie na cal, ale gdzie, w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć.
— Nie poznaję was — odpowiedziałem, podając mu butelkę z wódką. — Czem mogę wam służyć?
Pociągnął spory łyk i zatrząsł się mimo dusznego gorąca.
— Wróciłem przecież! — powtórzył. — I byłem królem Kafiristanu! Ja i Dravot! Byliśmy koronowanymi królami! Siedzieliśmy tu raz w tej redakcji — wy na tem krześle — daliście nam książki. A ja jestem Peachey — Peachey Taliafero Carnehan — wyście tu na tem krześle siedzieli — o mój Boże!
Byłem więcej niż zdziwiony, co też dałem do poznania.
— Ja nie łżę! — mówił dalej Carnehan z suchym chichotem i poprawiając coś na nodze owiniętej w szmaty. — To święta prawda. Byliśmy królami, chodziliśmy w koronach — ja i Dravot — biedny Dan — oh, biedny, biedny Dan, nigdy nie chciał słuchać mądrej rady, choć błagałem go o to!
— Napijcie się wódki i odpocznijcie sobie — prosiłem go. — Opowiedzcie mi wszystko, co pamiętacie, od początku do końca. Przeszycie przez granicę z wielbłądami. Dravot jako obłąkany kapłan, a wy jako jego służący. Przypominacie sobie to? Pamiętacie?
— Ja nie jestem warjatem — jak dotąd, ale zdaje się prędko zwarjuję. Tymczasem jeszcze pamiętam. Patrzcie mi w oczy, bo może być słowa mi się rozlecą. Patrzcie mi w oczy i nie przerywajcie mi pytaniami.
Pochyliłem się naprzód i patrzyłem mu w oczy tak mocno, jak tylko mogłem. Opuścił jedną rękę na stół i ja wziąłem go za przegub. Ręka była wykręcona, jak szpony ptaka, a na przegubie widać było poszarpaną, czerwoną bliznę, kształtu gwiazdy.
— Nie patrzcie na to, patrzcie na mnie! — mówił Carnehan. — To przyjdzie potem, ale na miłość boską nie przeszkadzajcie mi. Ruszyliśmy z tą karawaną, robiąc po drodze różne kawały dla zabawienia naszych towarzyszów podróży. Dravot błaznował z całych sił wieczorami, kiedy oni gotowali obiad... gotowali obiad... i co to oni robili? Oni zapalali takie małe ognie i puszczali skry na brodę Dravota i — wszyscyśmy zdychali ze śmiechu. Takie małe czerwone ognie... leciały na wielką czerwoną brodę Dravota — tak śmiesznie!
Odwrócił odemnie wzrok i uśmiechał się nieprzytomnie.
— Z tą karawaną doszliście aż do Dżagdallaku — poddawałem mu — potem jakeście to puszczali te ognie. Do Dżagdallaku, a stamtąd już skręciliście i próbowaliście przedostać się do Kafiristanu.
— Nie, wcale nie, co wy wygadujecie! Myśmy skręcili jeszcze przed Dżagdallakiem, bo nam powiedziano, że droga tam jest dobra. Pokazało się jednak, że to nie jest droga dla wielbłądów — a myśmy mieli dwa wielbłądy, Dravot i ja. Kiedyśmy się odłączyli od karawany, Dravot zdjął swoje ubranie i mnie także kazał się rozebrać. Powiedział, że musimy się zmienić w pogan, bo Kafiri nie uznają Mahometan i nie chcą z nimi gadać. Zarazęśmy się już zupełnie przebrali i takiej maskary, jak Daniel Dravot, nigdy nie widziałem i nie sądziłem, że będę kiedy widział. Do połowy opalił swoją brodę, na plecy wziął owczą skórę, a głowę ogolił sobie w deseń. Mnie też ogolił i zrobił ze mnie jakąś małpę, żebym niby wyglądał, jak poganin. Góry tam były straszne i wielbłądy nasze nie mogły już iść dalej — że to niby same skały. A były one wielkie i czarne, kiedyśmy przyszli do domu, tom widział, że się biją, jak dzikie kozy — tam jest masa kóz w Kafiristanie. A te góry nigdy nie siedzą spokojnie, jak te kozy. Ciągle się biją i nie dają w nocy spać...
— Napijcie się jeszcze wódki — powiedziałem bardzo cicho. — Coście zrobili wy i Daniel Dravot, kiedy wielbłądy już nie mogły iść temi skalistemi drogami Kafiristanu?
— Kto co zrobił? To była spółka — Peachey Taliaferro Carnehan i Dravot. Mam o nim mówić? On tam umarł na moście. Bęc! Zleciał z mostu stary Peachey, magając kozły w powietrzu, jak groszowa grzechotka, którą może sprzedać emirowi. — Nie, nie, tam były dwie grzechotki po trzy i pół pensa, dwie grzechotki albo też... nikt mnie nie zrozumie... o jaki ja jestem nieszczęśliwy... A te dwa wielbłądy były na nic, więc Peachey powiedział do Dravota: — Na miłość boską, wynieśmy się stąd, jeśli nie chcesz, żeby nam łby pościnali — no i wtedy oni zabili tam w górach te wielbłądy, bo nie mieli co jeść, ale naprzód pozdejmowali z nich skrzynki z karabinami i z amunicją. No i tu pokazało się dwóch ludzi z czterema mułami. Dravot zaczął przed nimi tańczyć i śpiewać: — Sprzedajcie mi swoje muły! — A jeden z nich powiada na to: — Jeżeli ty jesteś dość bogaty, żeby móc kupić te muły, to ty jesteś dosyć bogaty, żeby cię móc obrabować! — Ale zanim zdążył dobyć noża, Dravot skręcił mu kark, a ten drugi uciekł. No i tak Carnehan władował na muły karabiny, które zdjęto z wielbłądów i ruszyliśmy naprzód w te okropne, zimne góry, gdzie drogi nie są szersze od dłoni.
Przerwał i milczał przez chwilę. Spytałem go, czy nie może sobie przypomnieć, jak wyglądał kraj, przez który szli.
— Opowiadam to, co pamiętam, ale moja głowa nie jest już taka dobra, jak była. Oni mi wbijali w głowę gwoździe, żebym lepiej słyszał, jak Dravot kona. Okolica była górzysta, muły uparte, mieszkańców mało, rozproszonych po górach. Więc oni tak szli pod górę i nadół, i znowu pod górę i nadół, i jeden spólnik Carnehan prosił Dravota, żeby nie śpiewał i nie gwizdał tak głośno z obawy przed lawinami. Ale Dravot mówił, że jeśli królowi nie wolno śpiewać, to nie warto być królem i walił muły, i ani dachu nad głową przez dziesięć dni. Zeszliśmy wreszcie na szeroką, płaską dolinę ze wszystkich stron otoczoną górami, a ponieważ muły prawie już zdychały, więceśmy je zabili, zwłaszcza, że nie mieliśmy żadnego żarcia dla nich — ani dla siebie. Usiedliśmy na pakach i bawiliśmy się głupkowato nabojami, które z nich wypadły.
Nagle pojawiło się na dolinie dziesięciu jakichś chłopów z łukami i strzałami. Pędzili oni przed sobą dwudziestu chłopów, również z łukami i strzałami. Walka była zacięta. Chłopy były piękne — piękniejsze odemnie i od was — z zółtemi włosami i doskonale zbudowani. Dravot, zobaczywszy ich, natychmiast rozpakował jedną pakę z karabinami.
— Zaczynamy swoją robotę — powiada. — Pomożemy tym dziesięciu drabom.
To mówiąc, wystrzelił z dwóch karabinów i ze skały, na której siedział, zabił jednego z nich z odległości jakich dwustu sążni. Na to reszta tych chłopów zaczęła zmykać, ale Carnehan i Dravot, siedząc na swoich pakach, ścigali ich ogniem przez całą dolinę. Wówczas podeszliśmy ku tym dziesięciu drabom, którym przyszliśmy z pomocą; oni uciekli przez śnieżne pola, strzelając do nas z małych łuków. Dravot wystrzelił im nad głowy z karabinu, a oni wówczas upadli na twarz. Wtedy Dravot skopał ich i zdeptał, a potem popodnosił ich i każdemu z nich podał rękę, żeby ich przyjaźnie usposobić. Zawołał ich i kazał im nieść skrzynie i paki i kiwał im ręką na powitanie, jakby już był królem. Zanieśli paki i jego przez tę dolinę na jakąś gorę, gdzie w świerkach stało z pół tuzina kamiennych bożków. Dravot zaraz podszedł do największego — Imbra nazywają tego młodego człowieka — położył u jego stóp jeden karabin i nabój, potarł nosem o jego nos, poklepał go po łbie i pokłonił mu się. Potem obrócił się do tych chłopów, kiwnął głową i powiada.
— W porządku. Ja znam te historje i ta cała menażerja — to są moi przyjaciele.
Tymczasem przyszedł chłop i podał jakieś jedzenie. Dravot mówi: „Nie!“ Przyszedł drugi chłop, przyniósł mu jeść, ale Dravot znów mówi: „Nie!“ Dopiero kiedy ich pop wiejski, stary dziadyga i wójt, grubas, przynieśli mu żreć, powiedział na cały głos: — Dobra jest! — i dalej jeść, ale powoli. W taki sposób dotarliśmy do pierwszej naszej wsi, bez żadnych trudności, jak gdybyśmy spadli z nieba. Ale myśmy nie z nieba spadli, a tylko z jednego z tych przeklętych mostów sznurowych, wiecie — a po takim upadku trudno od człowieka żądać, żeby się śmiał.
— Napijcie się jeszcze wódki i gadajcie dalej! — rzekłem. — Tak więc przyszliście do pierwszej swojej wsi. W jaki sposób zostaliście królem?
— Ja królem nie byłem — odpowiedział Carnehan. — Królem był Dravot. Doprawdy, ładnie wyglądał w złotej koronie na głowie i tego... on i jego spólnik, zamieszkali w tej wsi i codzień rano Dravot siadał na wzgórku obok starego Imbry, a ludzie przechodzili i kłaniali mu się. Tak kazał Dravot. Nagle jednego dnia kupa jakichś chłopów wleciała w dolinę. Carnehan i Dravot przyjęli ich wystrzałami karabinowemi, rozpędzili ich zanim tamci mogli zmiarkować, co się stało i pogonili za nimi na drugą stronę doliny. Tam była druga wieś, taka sama jak pierwsza, cała publiczność upadła na twarz, a Dravot mówi:
— Co jest z temi wsiami? Czemu wy się bijecie?
Oni na to pokazali jakąś kobietę, ładną, żaden z nas by się jej nie powstydził, a porwaną z pierwszej wsi. Dravot odprowadził ich do wsi i policzył trupy — było ich osiem. Za każdego zabitego wylał Dravot trochę mleka na ziemię, pomacał rękami i powiada: — Już jest wszystko w porządku! — Potem razem z Carnehanem sprowadzili za łeb wójtów z obu wsi na dolinę, tam kazali im dzidami zakreślić linję graniczną i po obu stronach kazali usypać kopce graniczne. Zlazł się na to naród z obu stron, zaczęli wyć z radości, jak djabli, a Dravot powiedział im: — Weźcie teraz i uprawiajcie rolę i bądźcie urodzajni i mnóżcie się! — co też oni zrobili, choć go nie zrozumieli. A myśmy zaczęli wypytywać, jak się taka rzecz nazywa w ich języku — chleb, woda, ogień, bożki i inne takie rzeczy, a Dravot zaprowadził kapłanów na wzgórze do bożków i kazał im tam siedzieć i sądzić i zapowiedział, że jak się co stanie, to ich zastrzeli.
Następnego tygodnia wszystko w dolinie pracowało w polu, jak pszczółki, a nawet lepiej, kapłani słuchali skarg i na migi opowiadali o wszystkiem Dravotowi.
— Dobry początek — rzekł do mnie Dravot — oni myślą, że my jesteśmy bogami.
On i Carnehan wybrali dwudziestu dzielnych chłopów i nauczyli ich chwytów karabinowych i jak się obchodzić z bronią, formować czwórki, rozsypywać się w łańcuch tyraljerski, a tym chłopcom bardzo się to podobało. Skończywszy to, wziął swoją fajkę i torbę podróżną opuścił te wsie i wraz z Carnehanem poszedł zobaczyć, co jest do roboty w sąsiedniej dolinie.
Tam było skał co niemiara a wśród nich mała wioszczyna. Tu Carnehan powiedział: — Przesadźmy tych ludzi stąd na tę wielką dolinę i dajmy im trochę ziemi, której jeszcze nikt nie uprawiał. — Byli to bardzo biedni ludzie, więc przed tem przeniesieniem do nowego Królestwa, zabiliśmy dla nich jedną kozę, dla wrażenia, żeby ich dla siebie dobrze usposobić.
Istotnie, ci ludzie przeprowadzili się i spokojnie osiedli i wówczas Carnehan połączył się znowu z Dravotem, który tymczasem udał się do jeszcze jednej doliny, okropnie górzystej, wśród lodowców i śnieżnych pól. Ta dolina była bezludna i tam na armję padł taki strach, że nie chciała iść dalej. Ale Dravot zabił na miejscu jednego żołnierza i przecie ruszył naprzód i szedł, póki nie znalazł ludzi w jednej wsi. Armja wytłumaczyła im, że o ile nie chcą żeby ich w pień wycięto, niech raczej ze swych rusznic lontowych nie strzelają, bo oni mieli małe lontowe rusznice, ci górale. Zaprzyjaźniliśmy się z kapłanem, a ja zostałem tam z dwoma ludźmi z armji i uczyłem ich, jak mają musztrować rekrutów. Wtedy pojawił się też w tych stronach jakiś grzmiący, wielki wódz. Przyszedł z biciem w bębny i kotły i trąbieniem w rogi, bo usłyszał, że się pojawił jakiś nowy bóg. Carnehan zobaczył kupę tych ludzi na pół mili na śniegu i dał im znak ręką, żeby jeden z nich przyszedł, równocześnie sam wyprawił do tego wodza posła z oznajmieniem, że jeśli nie chce być zabity, musi się stawić i podać Carnehanowi rękę. Wódz przyszedł pierwszy sam. Carnehan podał mu rękę i zrobił nad nim różne hokus-pokus, jak Dravot, a wódz bardzo się zdziwił i głaskał Carnehana po brwiach. Potem znów Carnehan odwiedził wodza i spytał na migi, czy on niema jakiego wroga. — I owszem, mam! — powiada wódz. Wobec tego Carnehan kazał wybrać co najtęższych chłopców z ludzi wodza i swoim ludziom z armji kazał ich wyćwiczyć. Po dwóch tygodniach rekruci maszerowali jak ochotnicy armji angielskiej. Wtedy Carnehan wraz z wodzem ruszył na wojnę. Przyszli na wielką szeroką równinę na grzbiecie jednej góry, ludzie wodza skoczyli naprzód i zdobyli wieś, a my trzej paliliśmy z karabinów w kupę nieprzyjaciół. Zdobyliśmy tę wieś, a wtenczas ja dałem wodzowi strzęp z mego kaftana i powiedziałem mu: — Masz tę wieś okupować, póki ja nie wrócę! — To było tak obrazowo powiedziane. Na przestrogę, kiedy wraz z armją oddaliłem się od niego na jakie 1800 łokci, wsadziłem w śnieg tuż koło niego jedną kulę, a wówczas oni wszyscy padli na twarz. O tem wszystkiem czemprędzej wysłałem list do Dravota, gdziekolwiek onby był na lądzie, czy na morzu.
Ryzykując, że biedaka zbiję z tropu, zapytałem:
— W jaki sposób mogliście tam napisać list?
— List? — Oh! — List! Patrzcie mi w oczy, proszę was. To był list sznurowy. Raz, podczas jakiejś włóczęgi w Pendżabie nauczył nas tej sztuki ślepy żebrak.
Przypomniałem sobie, że i w redakcji był raz jakiś ślepiec z sękowatą gałązką i sznurkiem, którym okręcał gałązkę według własnej jakiejś „szyfry“. Jak chciał, to po kilku godzinach, a nawet i dniach mógł odczytać namotane w ten sposób zdanie. Zredukował alfabet do 11 prymitywnych dźwięków. Chciał mnie swej sztuki nauczyć, ale ja nie mogłem zrozumieć, na czem ona polegała.
— Posłałem list do Dravota — opowiadał dalej Carnehan — i zażądałem, żeby wracał czemprędzej, ponieważ to królestwo stawało się dla mnie za wielkie. Sam wróciłem do pierwszej doliny, zobaczyć, jak się tam popi sprawują. Ta wieś, którą ja zawojowałem razem z tym wodzem, to oni nazywali Baszkaj, tę pierwszą, do którejśmy przyszli — Er-Heb. Więc kapłani w Er-Hebie sprawowali się zupełnie, jak należy, ale mieli dużo zaległych spraw gruntowych, które ja miałem rozstrzygnąć, a prócz tego ludzie z sąsiedniej wsi strzelali do nich w nocy z łuków.
Obejrzałem ja sobie tę wieś i ostrzelałem ją z karabinu z odległości tysiąca kroków. Na to wyszła mi cała amunicja, dlatego musiałem czekać na Dravota. Nie było go dwa do trzech miesięcy. Przez cały ten czas, ja trzymałem w garści swój naród.
Pewnego poranka rozległ się piekielny hałas bębnów i rogów. Dravot wracał. Schodził z gór w dolinę ze swą armją i z nowym oddziałem stu ludzi. Ale co najśmieszniejsze — na głowie miał wielką, złotą koronę.
— Rany Boskie Carnehan — powiada do mnie Daniel! — to ci dopiero historja. Jestem ci synem Aleksandra Wielkiego i królowej Semiramidy, a ty jesteś mój młodszy brat i w dodatku bóg! To największa awantura, jakiej kiedykolwiek mogliśmy dożyć. Sześć tygodni maszerowałem z armją i wojowałem. W obrębie pięćdziesięciu mil najmniejsza wioska zgłaszała się do nas i witała nas radośnie. Co więcej — znalazłem klucz do tej całej komedji i zdobyłem dla ciebie koronę. Kazałem ją zrobić dla ciebie w jednej miejscowości, zwanej Szu, gdzie złoto leży w skale, jak tłuszcz w baraninie. Złoto widziałem i turkusy wyłupywałem ze skał a tu masz granaty, znalezione w piasku nad strumieniem i agaty, które mi przyniósł jeden człowiek. Zawołaj wszystkich kapłanów, a tu weź sobie swoją koronę.
Jeden z jego ludzi otworzył czarną sakwę z włosia i wyjął koronę. Była za mała i za ciężka, ale nosiłem ją dla parady. Była z kutego złota i ważyła najmniej jakich pięć funtów. Wyglądała jak obręcz z baryłki.
— Peachey — rzekł Dravot — nie będziemy już potrzebowali walczyć więcej. Cały „trick“ jest w masonerii, jak Boga mego!
To mówiąc, zawołał wodza, którego ja swego czasu zostawiłem w Baszkai — nazwaliśmy go potem „Dziunek Fish“, bo był bardzo podobny do tego Dziunka, który pracował swego czasu przy wodociągach w Macz koło Bolanu.
— Podaj mu rękę — mówi Dravot.
Podałem mu rękę i o mało się nie przewróciłem, bo Dziunek Fish zrobił znak masoński. Nic nie mówiąc spróbowałem uścisku bratniego. Odpowiedział, jak należy, ale kiedy dałem mu znak Mistrza — zawiódł.
— On ma stopień Brata! — rzekłem do Dana. — Czy zna hasło?
— Zna! — odpowiedział Dan. — I wszyscy kapłani je znają. Słowo daję — cud! Wodzowie i kapłani umieją prowadzić loże braterską i robią to prawie tak samo, jak my, wykuli nawet znaki na skałach, ale trzeciego stopnia nie znają i właśnie przyszli po niego. Jak Boga kocham. Dawno już wiedziałem, że Afganowie wtajemniczeni są w pierwszy i drugi stopień, ale to doprawdy cud! Bo rozumiesz — ja teraz jestem bogiem i Wielkim Mistrzem i otworzę tu lożę trzeciego stopnia, do którego podniesiemy głównych kapłanów i wójtów.
— To się sprzeciwia prawu — odpowiedziałem. — Nie wolno zakładać Loży bez rękojmi. A ty wiesz, żeśmy nigdy nie odprawiali w Loży rytuału.
— Ale to będzie majstersztyk polityki! — wykrzyknął Dravot. — Będziemy mogli włóczyć się po kraju, jak po własnym domu. Nie możemy się już cofnąć, bo wówczas gotowi się na nas rzucić. Za mną przyszło tu czterdziestu wodzów, których muszę awansować stosownie do ich zasług i stanowiska. Rozkwateruj ich jakoś we wsi i postaraj się, żebyśmy mogli zorganizować Lożę. Najlepsze miejsce będzie w świątyni Imbry. Każ babom uszyć nam fartuszki i pokaż im, jak się to robi. Dziś w nocy zwołam zgromadzenie naczelników, a jutro Lożę.
Nie bardzo mi się to podobało, ale z drugiej strony rozumiałem dobrze, co za potęgę daje nam taka Loża. Żonom kapłanów pokazałem, jak szyć fartuszki różnych stopni, ale dla Dravota kazałem zrobić fartuszek nie z sukna, lecz ze skóry z błękitną obwódką i znakami z nieszlifowanych turkusów. Jako siedzenie dla Mistrza obraliśmy jeden z wielkich kwadratowych kamieni w świątyni, gdy tymczasem na mniejszych głazach mieli siedzieć inni dostojnicy Loży; na czarnej podłodze kamiennej pomalowaliśmy białe kwadraty, jednym słowem staraliśmy się, żeby wszystko było, jak należy.
Na zgromadzeniu, które odbyło się w nocy, na stoku świętego wzgórza wśród płonących stosów, Dravot oświadczył, że on i ja jesteśmy bogami, synami Aleksandra Wielkiego i świętej pamięci Semiramidy, Wielkimi Mistrzami Loży, i przyszliśmy zrobić Kafiristan krajem, w którym każdy człowiek będzie mógł jeść w ciszy, a pić w spokoju, a przedewszystkiem będzie musiał nas słuchać. Potem naczelnicy przychodzili jeden za drugim uścisnąć nam rękę, a byli tacy biali i przyjemni, iż miało się wrażenie, że się jest między przyjaciółmi. Ponadawaliśmy im imiona stosownie do tego, jak który był podobny do znajomych w Indjach — i tak jeden nazywał się Dziunek Fish, drugi Holly Dickworth, trzeci Pikky Kergan, ten co to był kontrolerem bazaru, gdy ja byłem w Mhow itd., itd.
Ale największy cud wydarzył się następnej nocy w Loży. Jeden ze starych kapłanów ciągle nas obserwował, aż mi się niedobrze robiło, bo wiedziałem, że kręcimy w rytuale, a nie wiedziałem, co wiedzą ci ludzie. W chwili kiedy Dravot wdział fartuch, zrobiony dla niego przez dziewczynę według moich wskazówek, ten stary pop jak nie krzyknie, jak nie zawyje — zerwał się i chciał przewrócić kamień, na którym Dravot siedział.
— Wszystko wzięli djabli! — wołam do Dravota. — To masz za to, żeś im tu mydlił oczy w Loży bez rękojmi.
Ale Dravot ani okiem nie mrugnął, nawet kiedy dziesięciu kapłanów przewróciło kamień Wielkiego Mistrza, czyli, jak oni go nazywali, kamień Imbry. Kapłani zaczęli ocierać jego spód z błota, mchu i ziemi i wreszcie pokazali innym kapłanom wyryty na nim znak Wielkiego Mistrza, taki sam, jaki Dravot miał na swym fartuchu. Ani jeden z kapłanów, oprócz tego starego, nie wiedział o tym znaku pod kamieniem. A ten stary upadł wtedy na twarz, objął Dravota za nogi i całował.
— Znowu nam się udało — rzekł do mnie Dravot przez całą Lożę. — Powiadają, że tego właśnie znaku im brakowało i nikt go nie mógł zrozumieć. Teraz już jesteśmy więcej niż bezpieczni.
To mówiąc stuknął w podłogę kolbą karabinu i rzekł:
— Na godność i władzę, zdobytą moją własną prawicą przy pomocy Peachey’a ogłaszam się Wielkim Mistrzem całego wolnomularstwa Kafiristanu w tej Loży-Macierzy, oraz Królem Kafiristanu wraz z Peacheyem.
Przy tych słowach dotknął korony dłonią — ja też — i jak najuroczyściej otworzyliśmy Lożę. To był doprawdy cud! Kapłani obracali się w Loży w zakresie pierwszego stopnia bez podpowiadania, jak gdyby im powoli pamięć wracała. Po tem wszystkiem Peachey i Dravot podnieśli tych, którzy na to zasługiwali, do trzeciego stopnia — wszystkich wyższych kapłanów i wójtów. Dziunek Fish był pierwszy między nimi i mogę powiedzieć, żeśmy go tak podnieśli, że mało ducha nie wyzionął; nie było to zgodne z rytuałem, ale pomogło nam. Awansowaliśmy jednak dziesięciu co najwybitniejszych, nie chcieliśmy tej rangi spospolitować. A wszyscy się tego domagali.
— Za pół roku zwołamy drugie zebranie i zobaczymy, jak się kto sprawował — odprawił ich Dravot.
Zaczął ich wypytywać o te ich wsi. Powiedzieli mu, że wciąż się biją między sobą i że już wszyscy są z tego chorzy i zmęczeni. A jak nie było nic do roboty, to znowu szli na Mahometan.
— Nie, możecie się bić tylko z tymi, którzy wejdą na wasze terytorjum — zapowiedział im Dravot. — Wybierzcie z każdej wsi co dziesiątego człowieka do służby pogranicznej i przyślijcie mi tutaj dwustu ludzi do wymusztrowania. Jak długo się kto przyzwoicie zachowuje, nie wolno do niego strzelać, ani kłuć go dzidą, a ja wierze, że wy nie będziecie mnie oszukiwali, bo wy jesteście biali ludzie, nie tacy jak ordynarni, czarni Mahometanie. Wy jesteście moim ludem i na Boga — skończył wpadając znów w angielski język — ja zrobię z was „fajny“ naród, albo tu „kitę odwalę“!
Nie mogę wam nawet opowiedzieć, cośmy zrobili przez te pół roku, bo Dravot wykombinował tam różne historje, na których ja już się nie rozumiałem, a prócz tego nauczył się ich języka tak, jak nigdy nauczyć się nie mogłem. Moją rzeczą było pomagać ludziom uprawiać porządnie rolę, a oprócz tego od czasu do czasu maszerować z armją, patrzyć, co ludzie robią po wsiach i pilnować, żeby budowali jak najwięcej mostów sznurowych nad przepaściami, które ogromnie utrudniają komunikację w tym kraju. Dravot był dla mnie dobry, ale kiedy przechadzał się pod świerkami, obiema pięściami skubiąc swą czerwoną brodę, wiedziałem, że obmyśla coś, w czem moja rada na nic nie mogłaby mu się przydać i czekałem tylko na rozkazy.
Dravot jednakże nigdy nie kompromitował mnie przed ludem. Poddani nasi bali się mnie i mojej armji, ale Dana kochali. Z kapłanami i wójtami żył Dan w jak najlepszej przyjaźni, kto chciał, mógł przyjść z gór i iść do niego ze skargą, a on wysłuchał go pięknie, zwoływał kapłanów na naradę i mówił, co trzeba robić. Wolał Dziunka Fisha z Baszkai, Pikky Kergana z Szu i jednego starego wójta, któregośmy nazwali Kafuzelum — to było dosyć podobne do jego prawdziwego nazwiska — i radził się z nimi przed każdą bitwą. To była jego Rada Wojenna, a czterech kapłanów z Baszkaj, Szu, Chawaku i Madory tworzyło jego radę przyboczną.
W międzyczasie Dravot wysłał mnie z czterdziestu ludźmi i dwudziestoma karabinami oraz sześćdziesięciu ludźmi, niosącymi turkusy, do Ghorbandu, po zakupno tych robionych ręcznie przez puszkarzy emira karabinów systemu Martini. Wyrabiają je w Kabulu, a w Ghorbandzie właśnie stał jeden z gwardyjskich pułków emira. Żołnierze za turkusy sprzedaliby rodzone zęby!
W Ghorbandzie byłem miesiąc. Ich tam namiestnikowi wsunąłem w łapę parę koszyków turkusów, temu tam pułkownikowi, co miał ten pułk, jeszcze więcej i tak od tych dwóch i między narodem wyszperaliśmy przeszło sto ręcznie robionych karabinów, przeszło sto dobrych „Kohat Jezaib“, bijących na jakie 600 sążni. 40 ludzi niosło bardzo marną amunicję do tych karabinów. Tak więc wróciłem z tem, co mogłem zdobyć i rozdałem broń między ludzi, przysłanych mi przez wójtów do wyćwiczenia. Dravot miał za dużo do roboty, aby się zajmować temi rzeczami, ale wyćwiczona przezemnie stara armja pomogła mi i w ten sposób mieliśmy przecie jakich 500 ludzi obznajmionych z musztrą i do dwustu, którzy umieli przyzwoicie broń trzymać w rękach. Nawet te pogięte, jak korkociąg, ręcznie robione flinty, były dla nich cudowną rzeczą. Kiedy zima nadchodziła, Dravot, przechadzając się pod świerkami, marzył już o wielkich prochowniach i magazynach.
— Ja już nie chcę zrobić z nich narodu! — mówił! — To zamało. Ja tu założę cesarstwo. To nie są murzyni, uważasz, to Anglicy! Popatrz na ich oczy — popatrz na ich usta. Popatrz, jak oni wstają. Oni w domu siedzą nie na ziemi, lecz na krzesłach. To są jakieś zagubione plemiona, czy coś podobnego, i dojrzały już zupełnie do tego, aby zostać Anglikami. Jeśli kapłani tego się nie zlękną zanadto — na wiosnę muszę zarządzić spis ludności. Tu w tych górach będą ich kopiate dwa miljony. A wsi pełne dzieci! Dwa miljony ludności — dwieście pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy — i wszystko Anglicy! Potrzebują tylko karabinów i „drylu“, niczego więcej. Dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi, gotowych dźgnąć Rosję w prawe skrzydło, gdyby się tak zamierzyła na Indje! Peachey, człowieku! — wołał, szarpiąc się gwałtownie za brodę — będziemy cesarzami, imperatorami! Radża Brooke będzie niemowlęciem w porównaniu z nami! Rozpocznę z wice-królem rokowania, jak równy z równym. Poproszę go, aby mi tu przysłał dwunastu wyborowych Anglików — już ja ich sobie sam wybiorę, żeby nam trochę pomogli rządzić. Toby był Mackray, dymisjonowany sierżant, jest w Segowli — niejeden dobry obiad zjadłem u niego, a jego żona dała mi raz parę kalesonów. Toby był jeszcze Donkin, profos więzienny w Tounghoo — ale, setki ich znalazłyby się, gdybym był w Indjach! Dla mnie wice-król z pewnością to zrobi, rozumie się, bez gadania! Na wiosnę pchnę tam gońca w tej sprawie i równocześnie napiszę list z prośbą o przebaczenie co do tej Loży i że sam mianowałem się Wielkim Mistrzem. A oprócz tego, żeby mi przysłali wszystkie karabiny systemu Snidersa, wszystkie, jakie wojska kolorowe oddały, kiedy je uzbrojono w karabiny systemu Martini; są pewnie już wystrzelane, ale w tych górach jeszcze doskonale wystarczą. Dwunastu Anglików, sto tysięcy karabinów Snidersa, a rozbijemy państwo Emira na drobne kawałki... W pierwszym roku wystarczy choćby 20 tys. karabinów — i będziemy cesarzami! A kiedy już wszystko będzie gotowe, oddam koronę — tę koronę, którą mam teraz na głowie — na klęczkach oddam koronę królowej Wiktorji, a ona powie: Powstań, sir Daniel Dravot! Oh, to będzie wspaniałe, powiadam ci, wspaniałe! Ale jeszcze tyle do roboty jest wszędzie — i w Baszkai i w Kawaku i w Szu, wszędzie!
— Co to może znaczyć! — spytałem go. — Tej jesieni nie przysłano nam rekrutów do wyćwiczenia. Przyjrzyj się tym grubym, czarnym chmurom — one niosą śnieg!
— Ale, to nic nie znaczy! — odpowiedział Daniel, opierając się ciężko dłonią na mem ramieniu. — A wogóle, nie chcę nic przeciwko tobie powiedzieć, bo ty jesteś jedynym człowiekiem, który poszedł za mną i pomógł mi zostać tem, czem jestem. Jesteś pierwszej klasy głównodowodzącym i naród cię zna. Ale — to wielkie państwo — i czasami, Peachey, nie możesz mi tak pomóc, jakbym tego potrzebował.
— To idź do swoich przeklętych kapłanów! — krzyknąłem i żałowałem, żem się tak odezwał, ale przykrym mi był ten sposób mówienia z góry Daniela, kiedy właściwie ja wyćwiczyłem armję i robiłem wszystko, co mi kazał.
— Nie kłóć się ze mną, Peachey — rzekł Dan bez gniewu. — Przecie ty także jesteś królem i połowa królestwa należy do ciebie. Czy nie widzisz, Peachey, że potrzebujemy już dzielniejszych ludzi od siebie — trzech lub czterech, żeby byli niby naszymi namiestnikami. To jest strasznie wielkie państwo i ja już nie zawsze jestem pewien, czy postępuję właściwie i nie mam czasu, żeby się wszystkiem zajmować, a tu i zima nadciąga i tego...
I to mówiąc aż pół brody wsadził sobie odrazu do gęby; a brodę miał czerwoną, jak ta złota korona.
— Bardzo mi przykro, Dan — powiadam na to. — Zrobiłem, co tylko mogłem. Wyćwiczyłem ci rekrutów i pokazałem ludziom, jak trzeba lepiej chodzić koło owsa. Przywiozłem ci też karabiny z Ghorbandu — ale ja wiem, o co idzie. Ja wiem, że królowie zawsze się nudzą!
— Nie, nie, tu, widzisz, chodzi o co innego — mówi Dravot, chodząc tam i nazad pod drzewami. — Zima nadchodzi, a nasz naród nie narobi nam tu zamieszania. Zresztą, choćby i narobił — to cóż poradzimy, skoro się z miejsca ruszyć nie można? Ja potrzebuję żony.
— Na miłość boską, zostaw baby w spokoju! — zawołałem. — Zrobiliśmy wszystko, co trzeba było zrobić, choć ja jestem głupszy od ciebie. Przypomnij sobie kontrakt i daj spokój babom!
— Kontrakt obowiązywał nas tak długo, jak długo nie byliśmy królami, a zostaliśmy już nimi przecież i to przed kilku miesiącami — odpowiedział Dravot, ważąc w dłoni swą koronę. — Ty także musisz się ożenić, Peachey. Wyszukasz sobie ładną, zgrabną, tłuściutką dziewczynę, żebyś się miał przyczem zagrzać w zimie. One są ładniejsze od Angielek, a w dodatku my możemy wybierać. Jak je tak wygotować raz — drugi w gorącej wodzie — będą ładne, jak pączki!
— Nie wódź mnie na pokuszenie! — zawołałem. — Nie chcę mieć z kobietami nic do czynienia, dopóki pewniej się tu nie usadowimy. Ja się napracowałem za dwóch i ty za trzech. Możemy teraz poleżeć trochę na brzuchu. Ot, warto się postarać o tytoń z Afganistanu albo o trochę jakiego przyzwoitego trunku — ale o kobietach ani gadania!
— Któż mówi o kobietach? — rzekł Dravot. — Ja mówiłem o żonie, o królowej, która dałaby syna królowi. O królowej z największego plemienia, tak, żeby można połączyć się z niem braterstwem krwi... A królowa przytuli się do ciebie i będzie ci opowiadała, co twoi poddani myślą o tobie i swych sprawach. Oto, czego ja potrzebuję!
— Przypominasz sobie tę Bengalkę, z którą miałem stosunek — kiedy byłem garsonem w Mogul-seraju? — zagadnąłem go. — Była przecież dla mnie dobra. Nauczyła mnie po bengalsku, a jeszcze i paru innych rzeczy. I co się stało? Uciekła ze służącym naczelnika stacji i połową mojej miesięcznej pensji. A potem wróciła do Dadura z jakimś przybłędą i miała bezczelność opowiadać, że ja jestem jej mężem — i to jeszcze między furmanami w zajeździe!
— To już się skończyło! — odpowiedział Dravot. — Te kobiety tutaj są bielsze odemnie i od ciebie i ja muszę mieć królową na zimę.
— Jeszcze raz cię proszę, Dravot, nie rób tego! — błagałem go. — Powiadam ci, że z tego jeszcze nieszczęście wyniknie. Biblja powiada, że królowie nie powinni tracić swych sił na kobiety, zwłaszcza jeśli mają do urządzenia nowe, nieociosane królestwo.
— A ja ci mówię ostatni raz, że ja tego chcę! — uparł się Dravot i odszedł podobny do wielkiego czerwonego djabła, od zachodzącego słońca, które świeciło pod świerkami, na jego koronie, na brodzie i tego...
Ale z tą żeniaczką to nie była taka prosta rzecz, jak to sobie Dan wyobrażał. Przedłożył on tę sprawę swojej Radzie. Rada nic nie odpowiedziała. Wreszcie Dziunek Fish odezwał się, że najlepiej byłoby, gdyby Dan zwrócił się z tem do dziewcząt. Dravot zwymyślał ich.
— Co mi macie do zarzucenia? — ryczał stojąc pod posągiem Imbry. — Czy ja jestem pies czy co? Może nie jestem dosyć dobry dla waszych dziewek? Czy może nie rozciągnąłem swej dłoni nad tą krainą? Któżto odparł ostatni najazd Afganów?
Prawdę mówiąc, to byłem ja, ale Dravot w pasji zapomniał o tem.
— Kto wam kupił karabiny? Kto pobudował mosty? Kto jest Wielkim Mistrzem znaku wyciętego na kamieniu? — krzyczał, tłukąc pięścią w kamień, na którym siadywał podczas posiedzeń Rady i zebrań masońskich.
Dziunek Fish umilkł. Drudzy też siedzieli cicho.
— Uczesz się, Dan, — odezwałem się — i idź do dziewcząt w konkury. Tak się przecież robi u nas w domu, a ty mówisz, że ci ludzie to zupełni Anglicy.
— Małżeństwo króla, jest sprawą państwową — odpowiedział Dan wściekły, bo, zdaje mi się, zaczynał już rozumieć, że robi głupstwo.
Chodził chwilę po sali narad. Radcy dworu siedzieli cicho, patrząc w ziemię.
— Słuchaj, Dziunek! — zwróciłem się do wójta Baszkai. — O co tu idzie? Odpowiedz po prostu, jak szczery przyjaciel.
— Wy wiecie sami — odrzekł Dziunek Fish. — Co ja mogę powiedzieć nowego komuś, co wie wszystko. Jak mogą córki zwykłych śmiertelników zaślubiać bogów lub szatanów? To nie idzie!
Przypomniało mi się coś podobnego z biblji. Jeśli jednak, obserwując nas przez czas tak długi, wciąż jeszcze uważali nas za bogów, nie moją rzeczą było wybijać im to z głowy.
— Bóg wszystko może! — powiedziałem. — Jeśli król upodoba sobie jaką dziewczynę, z pewnością jej nie zje.
— A właśnie nie wiadomo! — rzekł Dziunek Fish. — W tych górach jest mnóstwo bogów i szatanów i ile razy która z dziewcząt dała się takiemu bogu lub szatanowi skusić, ślad po niej ginął. Prócz tego — wy dwaj znacie tajemnicę znaku rzeźbionego na tym kamieniu — a ten znak rozumieją tylko bogowie. Myśmy was też mieli za ludzi, dopóki nie pokazaliście nam tego znaku.
Pomyślałem, że kto wie, czy nie lepiej byłoby dla nas, gdybyśmy byli im wytłumaczyli tę całą historję z Lożą — ale nic na to nie powiedziałem. Przez całą noc z małej ciemnej świątyńki, leżącej w połowie drogi na górę, słychać było dęcie w rogi i krzyk dziewczyny taki, jakby ją tępym nożem mordowano. Jeden z kapłanów objaśnił nam, że to przygotowuje się dziewczynę do poślubienia króla.
— Co wy za historje wyrabiacie! — zniecierpliwił się Dan. — Nie chcę się sprzeciwiać waszym obyczajom, ale sam chcę sobie zdobyć żonę.
— Dziewczyna boi się trochę — tłumaczył kapłan. — Ona myśli, że jest skazana na śmierć, więc oni dodają jej tam trochę odwagi, zagrzewają ją.
— Zagrzewajcież ją bardzo delikatnie — pogroził Dravot — bo inaczej ja was tak zagrzeję kolbą, że wam się raz na zawsze wszelkiej rozgrzewki odechce.
Oblizał swe wargi i zaczął chodzić po izbie. Chodził tak do północy, myśląc o żonie, którą miał rano poślubić. Nie byłem w bardzo dobrym humorze, wiedząc, że konszachty z kobietami na obczyźnie, choćby się było królem dwadzieścia razy koronowanym, są zawsze ryzykowne. Wstałem bardzo wcześnie, kiedy Dravot jeszcze spał. Zauważyłem, że kapłani coś szepczą między sobą, wójtowie też coś spiskują, a wszyscy patrzą na mnie zezem.
— Co słychać, Fish? — spytałem wójta Baszkai, który stał obok, wspaniały w swym kożuchu.
— Nie wiem dobrze — odpowiedział. — Gdybyście jednak mogli odwieść króla od tego niedorzecznego zamiaru małżeństwa, oddalibyście jemu, sobie i mnie wielką przysługę.
— Bardzo wierzę! — rzekłem. — Ale Dziunek, ty chyba, któryś kiedyś walczył przeciw nam, a potem z nami razem, wiesz do djabła najlepiej, że tak król, jak i ja, nie jesteśmy niczem innem, jak tylko najmorowszymi ludźmi, jakich Pan Bóg kiedykolwiek stworzył, ale tylko ludźmi i niczem więcej.
— Może to być! — westchnął Dziunek. — A przecież bardzo mi przykro, że tak rzeczy się mają.
Zwiesił głowę na swój olbrzymi kołnierz futrzany i dumał z minutę.
— Królu! — rzekł po chwili. — Czy jesteś bogiem, czy szatanem, ja cię dziś nie opuszczę. Mam ze sobą dwudziestu swoich ludzi a ci mnie też nie zdradzą. Jakby co — schronimy się w Baszkai, dopóki burza nie przeminie.
W nocy spadło trochę śniegu i wszystko było białe, wyjąwszy szare, ciężkie chmury, które wiatr pędził z północy. Dravot wyszedł z koroną na głowie. Bił się rękami po bokach i przytupywał, wesoły i w jak najlepszym humorze.
— Ostatni raz proszę cię Dan, daj temu spokój! — szepnąłem mu. — Dziunek Fish powiada, że z tego wyniknie awantura.
— Awantura wśród moich poddanych! — uśmiechnął się Dravot. — Daj spokój, Peachey, ty jesteś taki warjat, że gotóweś się wyrzec żony. Gdzie dziewczyna? — zapytał głośno. — Zwołaj wodzów i kapłanów, niech się wasz cesarz przekona, czy jego żona pójdzie za nim, czy nie.
Nie potrzeba było nikogo wołać. Wszyscy stali tu oparci na karabinach i dzidach dookoła polanki w świerkowym lasku na górze. Cała kupa kapłanów poszła na dół do małej świątyńki po dziewczynę, a rogi dęły jak na Sądny Dzień. Dziunek Fish pokręcił się i stanął tak blisko Daniela, jak tylko mógł, a zaraz zanim było jego dwudziestu ludzi z lontowemi karabinami. Draby ogromne — każdy najmniej sześć stóp wysoki. Stałem tuż przy Dravocie, a za mną dwudziestu żołnierzy regularnej armji. Nareszcie pokazała się oblubienica. Dziewka jak piec, pokryta srebrem i turkusami, ale blada jak trup i co chwila spoglądająca na kapłanów.
— Ujdzie! — rzekł Dan, patrząc na nią. — Czegóż ty się boisz, dziewczyno? Chodź, pocałuj mnie!
Objął ją — a ona spuściła wzrok, pisnęła i pochyliła głowę ku jego czerwonej brodzie.
— Ta klempa mię ugryzła! — krzyknął i złapał się za szyję. — Istotnie rękę miał czerwoną od krwi. Dziunek Fish i dwóch lontowych strzelców zasłonili Dana sobą i wciągnęli go między ludzi z Baszkai, gdy tymczasem popy zaczęły ryczeć w tym swoim żargonie:
— On nie jest, ani bogiem, ani szatanem, ale tylko człowiekiem.
Mnie odepchnięto i jakiś kapłan ciął mnie przez łeb, równocześnie żołnierze armji regularnej zaczęli strzelać do ludzi z Baszkai.
— Rany boskie! — krzyknął Dan. — Co to wszystko znaczy?
— Nazad! nazad! — wołał Dziunek Fish. — To śmierć i bunt! Zmykajmy do Baszkai, póki czas!
Próbowałem przyprowadzić do porządku swych ludzi z regularnej armji, zakomenderowałem coś tam, ale — ani mowy! Wobec tego łupnąłem w kupę z mego angielskiego Martini i jako tako ich pohamowałem! Dolina pełna była wrzeszczących, wyjących drabów, a każdy się darł:
— Ani bóg, ani szatan, ale tylko człowiek!
Oddział górali z Baszkai wraz z Dziunkiem Fishem robił co mógł, ale ich lontowe flinty były do niczego w porównaniu z kabulskiemi odtylcówkami, i czterech z nich już odwaliło kitę. Dan ryczał, jak byk, bo też był wściekły. Dziunek Fish ledwo go z trudem powstrzymał, żeby się nie rzucił na tłum.
— Nie utrzymamy się — zawołał Dziunek Fish. — Musimy zmykać na dolinę! Wszyscy są przeciw nam!
Flintowi strzelcy wzięli nogi za pas i zlecieliśmy w dolinę wbrew woli Dravota. On klął w straszny sposób i wykrzykiwał, że jest przecie królem. Kapłani staczali za nami głazy z góry, armja grzmiała za nami aż miło, tak że w końcu na dolinę dostało się sześciu strzelców, prócz Dravota, Dziunka Fisha i mnie, którzyśmy zostali żywi.
Wtedy oni przestali strzelać i znowu zagrzmiały rogi w świątyni.
— Naprzód, na miłość boską, naprzód! — rzekł Dziunek Fish. — Prześlą gońców do wszystkich wsi, zanim dostaniemy się do Baszkai. Tam mogę was obronić, ale tu jestem bezsilny.
Zdaje się, że od tej chwili Dan zaczął trochę warjować. Najeżył się, jak raniony dzik. A potem wyrwał się nazad, chcąc pomordować kapłanów gołemi rękami. Istotnie był do tego zdolny.
— Cesarzem jestem! — wykrzykiwał. — Na przyszły rok będę wasalem królowej.
— Masz słuszność, Dan! — uspokajałem go. — Ale teraz zmykajmy, już ostatni czas!
— To ty jesteś temu wszystkiemu winieni — rzucił się na mnie! — Ty, boś nie umiał utrzymać lepiej armji w garści. Bunt był w zarodku, a ty o tem nie wiedziałeś, ty przeklęty mechaniku, ty fagasie, ty psie misjonarski!
Siedział tak na kamieniu i wyzywał mnie ostatniemi słowy. Zanadto byłem tem wszystkiem wstrząśnięty, żebym się mógł gniewać, ale w gruncie rzeczy to jego szaleństwo nawarzyło tego całego piwa.
— Bardzo mi przykro, Dan — odpowiedziałem. — Ale zdaje mi się, że to nie opowiastki dla krajowców. To już wszystko w boskiem ręku. Może nam się uda jeszcze uratować sytuację, jeśli się na czas dostaniemy do Baszkai.
— A więc chodźmy do Baszkai — zgodził się Dan — ale przysięgam Bogu, że ja tu wrócę, przejadę się po dolinie tak, że ani pluskwa w pierzynie przy życiu nie zostanie!
Maszerowaliśmy całą dobę. Dan deptał śnieg, targał się za brodę i mruczał do siebie.
— Niema nadziei, żebyśmy się mogli wymknąć — odezwał się naraz Dziunek Fish. — Kapłani rozesłali do wsi gońców z wieścią, że wy jesteście tylko ludźmi. Czemużcie nie chcieli pozostać bogami — przecież tak było lepiej! Jestem stracony.
To rzekłszy, rzucił się na ziemię i zaczął się modlić do swego Boga.
Następnego dnia znaleźliśmy się w jakiejś dzikiej okolicy. Szliśmy wciąż pod górę i nadół, ani cala równego i ani kęsa chleba. Sześciu ludzi z Baszkai patrzało na Dziunka Fisha jak głodne wilki, ale żaden z nich nie rzekł ani słowa. Nareszcie wyszliśmy na jakiś płaski grzbiet śniegiem pokryty, a gdyśmy tam stanęli — masz! Na samym środku grzbietu ujrzeliśmy armję na pozycji!
— Gońcy pośpieszyli się — rzekł Dziunek Fish z bladym uśmiechem. — Czekają na nas.
Trzech czy czterech ludzi zaczęło do nas strzelać i któryś trafił Dana w łydkę. To przywróciło mu przytomność. Spojrzał w stronę pozycji nieprzyjacielskich i ujrzał karabiny, któreśmy sami do kraju przywieźli.
— Przegraliśmy! — odezwał się, — Doprawdy, to czystej krwi Anglicy ci ludzie i to ja idjota przyprowadziłem cię tutaj! Dziunek Fish, odejdź i weź ze sobą swych ludzi. Zrobiliście, coście mogli, ale teraz już dosyć tego. Carnehan! — zwrócił się do mnie. — Podaj mi rękę i odejdź z Dziunkiem. Może być, że ci nic nie zrobią. Ja pójdę sam naprzeciw nich. Ja sam tu jestem winien. Ja — król!
— Idź! — krzyknąłem. — Idź do djabła, Dan! Ja tu jestem z tobą. Dziunek Fish, zabieraj się, my dwaj się z nimi rozprawimy.
— Jestem wodzem! — odpowiedział Dziunek Fish zupełnie spokojnie. — Zostaję z wami. Moi ludzie mogą odejść.
Baszkai nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać i uciekli, a Dan, ja i Dziunek Fish poszliśmy tam, gdzie bębny warczały i rogi wołu dęły. Było zimno, straszne zimno. To zimno wjechało mi w tył czaszki i zostało w niej. Tu jest bardzo zimno.
„Kulisi“ poruszający „punki“ poszli spać. W redakcji świeciły dwie lampy naftowe i pot lał mi się z twarzy strugami. Carnehan drżał i obawiałem się, że straci przytomność. Obtarłem twarz, dotknąłem znowu strasznie poszarpanej jego ręki i spytałem:
— Cóż się potem stało?
— Cóż mam powiedzieć? — jęknął Carnehan. — Wzięli nas bez słowa. Ani nie mruknął żaden, kiedy król rozciągnął na ziemi pierwszego człowieka, który śmiał podnieść na niego rękę; ani nie mruknęli, kiedy stary Peachey wypalił w nich nabój. Te bestje ani nie pisnęły. Otaczali nas coraz ciaśniejszem kołem i czułem, jak ich kożuchy śmierdzą. Tu był ktoś, zwany Dziunek Fish — zarżnęli go. Zarżnęli go jak wieprza. Król rzucił okiem na te kałuże krwi na śniegu i rzekł:
— Nie będziemy potrzebowali chodzić daleko z rachunkiem; tu nam zapłacą. Cóż dalej? Ale Peahey Taliszferro, powiem wam w cztery oczy — stracił zupełnie głowę. A właściwie nie prawda. Król stracił głowę na jednym z tych sznurowych mostów. Bądźcie tak uprzejmi, dajcie mi ten nóż do rozcinania papieru. Szli tędy. Wlekli go tak jaką milę po śniegu, aż do mostu sznurowego nad przepaścią; na dnie przepaści była rzeka. Widzicie — to tak było. Ciągnęli go na most, jak wołu.
— Do choroby ciężkiej — mówi na to król — myślicie, że nie potrafię umrzeć, jak człowiek?
Z temi słowy zwrócił się do Peachey’a — a Peachey beczał, jak dziecko.
— To ja cię do tego doprowadziłem, Peachey — rzekł król. — Z tego szczęśliwego i spokojnego życia wyciągnąłem cię na śmierć w Kafiristanie, gdzie jeszcze tak niedawno byłeś naczelnym wodzem armji cesarskiej! Przebacz mi, Peachey!
— Przebaczam ci — odpowiedziałem. — Z całego serca szczerze przebaczam ci, Dan.
— Dawaj teraz łapę — powiada. — Na mnie już czas.
I poszedł, nie patrząc ani na prawo, ani lewo, a kiedy był na samym środku tańczących po warjacku lin, krzyknął:
— Tnij, hołoto!
Rąbnęli. I stary Dan zleciał z mostu i, wywracając koziołki w powietrzu, leciał tak dwadzieścia mil w przepaść, bo chyba pół godziny minęło, zanim spadł w wodę, która wyrzuciła jego ciało, jak kamień. Widziałem je tam, a tuż obok trupa leżała złota korona.
— A wiecie, co zrobili z Peachey’em? Ukrzyżowali go między dwoma świerkami, mój panie, ukrzyżowali go, jak to widać z blizn na rękach. Drewnianemi gwoździami przybili go do krzyża! A on przecie nie umarł. Wisiał na krzyżu i skomlał, a na drugi dzień zdjęli go i powiedzieli, że to cud, że on jeszcze żyje. Zdjęli go z krzyża — biednego starego Peachey’a, który im przecie nic złego nie zrobił — nic złego nie zrobił.
Zaczął się kiwać w krześle, a naraz rozpłakał się i płakał tak jakich dziesięć minut, obcierając sobie łzy wierzchem dłoni i piszcząc, jak dziecko.
Byli tak okrutni, że odkarmili go w świątyni, mówiąc, że on miał w sobie więcej z Boga, niż stary Dan, który był tylko człowiekiem. A potem wygnali go na śnieg i powiedzieli mu, ze może iść do domu i Peachey szedł tak przeszło rok, żebrząc po drodze bezpiecznie, bo Dravot szedł przed nim i mówił: — Chodź Peachey, jest wielka rzecz do zrobienia! — Góry tańczyły w nocy i chciały Peachey’owi spaść na głowę, a Peachey szedł zgięty we dwoje. Nigdy nie porzucił ręki Dana i nigdy nie porzucił jego głowy. Dali mu ją w prezencie w świątyni, jako przestrogę, aby nie próbował wrócić, a choć korona była z czystego złota, a Peachey cierpiał głód, nie sprzedał jej nikomu.
— Wyście znali Dravota! Znaliście brata Dravota! Popatrzcież na niego.
Zaczął grzebać w szmatach, któremi miał obwiązany brzuch, wyjął srebrem haftowaną sakwę z czarnego włosia i wytrząsnął z niej na moje biurko — wyschłą, wysuszoną głowę Dravota. Płomień lamp dawno zbladł już w świetle dziennem i promienie słoneczne padły na czerwoną brodę i ślepe, zamknięte oczy i zamigotały w ciężkiej obręczy kutego złota wysadzanego nieszlifowanemi turkusami. Carnehan poprawił koronę na jego zapadłych skroniach.
— Widzicie tu — rzekł żałośnie. — Cesarza w stroju, jaki nosił za życia; króla Kafiristanu w jego koronie. Biedny stary Daniel — przecież był raz monarchą!
Zadrżałem, bo mimo zdeformowania, poznałem głowę czerwonobrodego ze stacji Marwar. Carnehan wstał, chcąc odejść. Zatrzymywałem go — nie można go było przecie tak puścić.
Pozwólcie mi zabrać tę flaszkę z wódką i dajcie mi trochę pieniędzy — poprosił. — I ja byłem kiedyś królem. Pójdę do władz, poproszę, może mnie umieszczą w domu ubogich, póki nie wrócę do zdrowia. Nie, dziękuję wam, nie mogę czekać na dorożkę... Mam do załatwienia bardzo pilne sprawy prywatne na południu... w Marwar.
Opuścił redakcję i pokuśtykał w kierunku gmachu gubernatora. W południe tegoż dnia, przejeżdżając przez jeden z placów, rozpalony od słońca do białości, spostrzegłem w białym pyle jakiegoś kalekę; wlókł się z kapeluszem w ręce, śpiewając manierą naszych angielskich śpiewaków ulicznych. Na placu nie było ani żywej duszy i nikt nie mógł go słyszeć. A on śpiewał przez nos, kiwając głową z prawej strony na lewą:
Koronę zdobył syn człowieczy,
Wyruszył zbrojno w świat.
Szkarłatem jego sztandar świeci
Któż za nim pójdzie w ślad?
Nie pragnąc usłyszeć więcej, wyskoczyłem z dorożki, natychmiast zabrałem biedaka i zawiozłem go do najbliższej misji, prosząc o ewentualne przewiezienie go do schroniska. Jeszcze jakie dwie zwrotki prześpiewał po drodze i tak śpiewającego oddałem go w ręce misjonarzy. Nie poznał mnie.
W dwa dni później pytałem o niego zarządcę schroniska.
— Prawdopodobnie cierpiał na porażenie słoneczne. Umarł wczoraj rano. Czy prawda, że on w południe chodził z gołą głową?
— Tak jest — odpowiedziałem. — Ale nie wie pan, czy przypadkiem po śmierci nie znaleziono czego przy nim?
— Nie mam pojęcia — rzekł zarządca.
I na tem się skończyło.




Bez błogosławieństwa bożego.

Przed wiosną mą jesieni zżąłem plon
I pola me przed czasem bieli szron;
Bólom mym z tajni rok się musiał zdać.
Każda ma pora drży od chorych tchnień,
Misterjum życia w śmierci wchodzi cień,
I ja zmierzch widzę tam, gdzie drugi dzień,
Zbyt mądry w tem, czegobym nie miał znać.
Gorzkie Wody.

— A jeśli to będzie dziewczynka?
— Panie mego życia — to nie może być. Modliłam się przez tyle nocy i tak często składałam dary w kaplicy Szejka Badla, że jestem pewna, że Bóg da nam syna — chłopca, który wyrośnie na pięknego mężczyznę. Myśl o tem i bądź szczęśliwy. Matka moja będzie jego matką, póki nie wstanę, a mułła z meczetu Pałłan dokona obrzezania — daj Boże, aby on przyszedł na świat w szczęśliwą godzinę! — a potem, potem ty już nigdy nie odwrócisz się odemnie, swej niewolnicy.
— Odkąd-że to jesteś niewolnicą, królowo moja?
— Od samego początku — kiedy twoja łaska padła na mnie. Jakżeż mogłabym być pewną twej miłości, wiedząc, że zapłaciłeś za mnie srebrem!
— Nie, to był tylko posag. Wypłaciłem go twej matce.
— A ona zakopała pieniądze w ziemi i siedzi na nich cały dzień, jak kura na jajach. Co tu mówić o posagu. Kupiono mnie jakbym nie była dzieckiem, lecz tancerką z Lucknow.
— I martwisz się, że cię kupiono.
— Martwiłam się. Ale dziś jestem szczęśliwa. Teraz już nigdy nie przestaniesz mnie kochać, prawda? Odpowiedz, mój królu!
— Nigdy, nigdy! Nie!
— Nawet jeśli „mem-log“ — białe kobiety z twej własnej krwi — zechcą cię kochać? A wiedz o tem, przyglądałam się im, kiedy wieczorem jechały tędy powozami. Są bardzo piękne.
— Widziałem setki latających baloników. Ale kiedy wreszcie ujrzałem księżyc — przestałem patrzeć na baloniki.
Ameera klasnęła w ręce i roześmiała się.
— Bardzo dobra mowa! — rzekła.
A potem z nagłym przypływem uroczystej powagi:
— Dosyć już o tem. Pozwalam odjechać — jeśli chcesz.
Mężczyzna nie ruszył się. Siedział na niskiej otomanie z czerwonej laki w pokoju, którego całem umeblowaniem były błękitne i białe chodniki, kilka kobierczyków i cała kolekcja poduszek w stylu krajowym. U stóp jego siedziała szesnastoletnia kobieta, poza którą zdawał się świata bożego nie widzieć. Z wielu przyczyn i pod każdym względem powinnoby być inaczej, ponieważ on był Anglikiem a ona córką Mahometanina, kupioną przed dwoma laty od matki, która znalazłszy się bez pieniędzy, nieczuła na łzy Ameery sprzedałaby ją Księciu Ciemności, gdyby tylko zapłata była wystarczająca.
Z lekkiem sercem i niewiele o tem myśląc, zawarł John Holden ten związek. Zanim jednak dziewczyna doszła do zupełnego rozkwitu, zaczęła wypełniać większą część jego życia. Dla niej i dla jej matki, zwiędłego już babska, wynajął mały domek na górze, skąd było widać wielkie, czerwonemi wałami otoczone miasto. A kiedy rozkwitające żółte chryzantemy na wiosnę okoliły studnię w podwórzu i kiedy Ameera urządziła się stosownie do swych własnych wyobrażeń o komforcie i kiedy wreszcie matka jej przestała gderać na niedostatek naczyń kuchennych, oddalenie od targu i kłopoty gospodarskie, John Holden zrozumiał że ta chatka stała się jego domem. Do jego kawalerskiego „bungalowu“ (angielska willa w Indjach) dniem czy nocą każdy miał prawo wstępu, a życie, które tam prowadził, nie było nadzwyczaj przyjemne. W swym drugim domu on jeden miał prawo przekroczyć podwórze zewnętrzne, z którego się szło do pokojów kobiet, a kiedy zaryglowano za nim wielką drewnianą bramę, był na swem terytorjum królem z Ameerą, jako królową. I otóż w królestwie tem miała się teraz pojawić trzecia osoba, której przybycie było dla Holdena nie tak znów nadzwyczajnie pożądane. Niezbyt ono harmonizowało z jego dotychczas najzupełniej błogim stanem szczęśliwości. Wniosło pewien rozdźwięk w doskonały spokój domu, który przywykł uważać za swój własny. Ale Ameera szalała z radości na myśl o dziecku, a i jej matka była uradowana. Miłość męską, a już zwłaszcza miłość „białego“, uważała za coś niezmiernie niestałego. Teraz — według zdania obu kobiet — uczucie to mogło być pewnie kierowane rączką dziecka.
— A potem — zwykła mówić Ameera — nigdy więcej już nie będzie latał za białemi „mem-log“. Nienawidzę ich wszystkich, nienawidzę ich.
— Prędzej czy później, kiedy czas przyjdzie, on wróci do swego narodu — rzekła matka. — Ale dzięki błogosławieństwu boskiemu obecnie dzień ten jest bardzo oddalony.
Holden siedział w milczeniu, pogrążony w myślach o przyszłości, a trzeba przyznać, że myśli te były niezbyt przyjemne. Liczne są niekorzyści podwójnego trybu życia. Rząd z właściwą sobie szczególniejszą pieczołowitością, odkomenderował go na dwa tygodnie na stanowisko opróżnione przez urzędnika, który musiał czuwać przy łożu swej cierpiącej żony. Zawiadomienie o tem chwilowem przeniesieniu obwarowano serdeczną uwagą, iż Holden powinien czuć się niezmiernie szczęśliwym, jako kawaler i człowiek zupełnie niezależny. Właśnie przyniósł był te nowiny Ameerze.
— To nie bardzo dobrze — mówiła powoli — ale ostatecznie niema w tem też nic złego. Matka moja jest przy mnie i nie może mi się stać nic złego — o ile nie umrę z samej radości. Idź do swej roboty i nie martw się. Kiedy przyjdzie czas, wierzę — nie: jestem pewna. A wówczas podam ci go na ręce i ty będziesz mnie już kochał na zawsze. Pociąg odchodzi dziś w nocy, o północy, prawda? Idź i nie trap się mną, nie bądź o mnie niespokojny. Ale przyjedziesz niezwłocznie, jak tylko będziesz mógł? Nie będziesz się zatrzymywał na ulicy, aby mówić z bezczelnemi białemi „mem-log“? Wracaj prędko, życie moje.
Wychodząc z podwórza i kierując się ku uwiązanemu u furtki koniowi, Holden zawołał starego stróża, który pilnował domu, i wręczył mu wypełnione już przez siebie blankiety telegraficzne, wytłumaczywszy mu, kiedy i wśród jakich okoliczności, który z nich ma wysłać. To było wszystko, co Holden mógł zrobić, poczem, z uczuciem człowieka jadącego na swój własny pogrzeb, nocnym pociągiem udał się na wygnanie. Przez cały dzień z godziny na godzinę z biciem serca oczekiwał depeszy, a w nocy myślał bez przerwy o śmierci Ameery. Wskutek tego wszystkiego, jego praca dla państwa nie była pierwszorzędna, a jego zachowanie się wobec kolegów również nie mogło być nazwane bardzo uprzejmem. Dwa tygodnie przeszły bez żadnych wieści z domu i wkońcu, prawie nieprzytomny z niepokoju, Holden musiał strawić dwie bezcenne godziny na obiedzie klubowym, podczas którego mógł słyszeć, niejasno, jak w zemdleniu, głosy opowiadające mu, jak nędznie spełniał obowiązki człowieka, którego miał zastąpić, i jak haniebnie zachował się wobec swych kolegów. Wysłuchawszy tego wszystkiego, skoczył na konia i poleciał w noc ciemną przed siebie z gardłem ściśniętem niepokojem. Nikt mu nie odpowiedział, kiedy bił pięściami w bramę swego domu. Zniecierpliwiony oczekiwaniem zawrócił koniem tak, aby on mógł uderzyć w bramę tylnemi kopytami, gdy naraz z latarnią w ręku pojawił się Pir Chan i stanął przy nim trzymając mu strzemię.
— Co się tu dzieje? — spytał Holden.
— Nie moją rzeczą jest odpowiadać na to pytanie, o obrońco ubogich, ale...
To mówiąc, wyciągnął drżącą dłoń, jak przystoi komuś, co, przynosząc dobrą wiadomość, ma prawo spodziewać się nagrody.
Holden pobiegł przez podwórze. Na górze płonęło światło. Koń jego zarżał u bramy, a w tej chwili Holden usłyszał słabe, lecz przenikliwe skomlenie, na którego odgłos coś go chwyciło za gardło. Był to nowy tutaj głos — nie mówił jednakże nic o tem, czy Ameera żyje.
— Kto tu? — krzyknął w ciasnej, ceglanej klatce schodowej.
Odpowiedział mu okrzyk zachwytu Ameery, a potem drżący z dumy i starości głos jej matki:
— jesteśmy tu dwie kobiety i — mężczyzna — twój syn.
Na progu pokoju Holden nastąpił na obnażony sztylet, położony tam dla odwrócenia złych uroków; sztylet pękł u rękojeści pod naciskiem jego niecierpliwej stopy.
— Bóg jest wielki, krzyknęła w półcieniu Ameera. — Wszystkie nieszczęścia dziecka ściągnąłeś na swoją głowę.
— Aj, ale jak ty się czujesz, życie mego życia? Stara kobieto, jakże z jej zdrowiem?
— Zapomniała o swych cierpieniach z radości, że powiła to dziecię. Wszystko dobrze — ale mów cicho — rzekła matka.
— Do wyzdrowienia brakowało mi właśnie tylko ciebie — odezwała się Ameera. — Mój królu, długi czas byłeś daleko odemnie. I jakież to podarki masz dla mnie? Aha, tym razem to ja mam podarek dla ciebie. Patrz, życie moje, patrz! Widziałeś kiedy na świecie takie dzieciątko? Nie, jestem tak osłabiona, że ręki od niego usunąć nie mogę.
— Więc odpoczywaj i nie mów. Jestem przy tobie, bachari (mała kobieta).
— Dobrze to powiedziałeś, bo to jest węzeł i lina (peechari) między nami, węzeł, którego już nic rozwiąże. Patrz, czy możesz patrzyć w to oślepiające światło? On jest bez zmazy i skazy. Nigdy nie było takiego chłopca. Ja illach! Będzie pundytą (pundyta — tajny wywiadowca z topograficznej sekcji angielskiej w Indjach) — nie, będzie żołnierzem królowej. A słuchaj, życie moje, czy będziesz mnie kochał jak przedtem, mimo, że jestem słaba, chora i na nogach utrzymać się nie mogę? Powiedz prawdę.
— Tak. Kocham, jak kochałem, szczerze, z całej duszy. Leż spokojnie, perło, i odpoczywaj.
— Tylko nie odchodź. Siadaj tu przy mnie — tak. Matko, pan tego domu potrzebuje poduszki. Przynieś ją.
W tej chwili nowonarodzona istotka, leząca w ramionach Ameery, dała jakiś, prawie niedostrzegalny znak życia.
— Aha! — wykrzyknęła kobieta, głosem łamiącym się z miłości: — Ten chłopak to siłacz od urodzenia. Wciąż wymierza mi w bok potężne kopnięcia. Czy widział kto kiedy takie dziecko? I to jest nasze dziecko — twoje i moje. Połóż rękę na jego główce, ale ostrożnie, bo to jeszcze bardzo malutkie, a mężczyźni są bardzo niezgrabni w takich wypadkach.
Holden z niezmierną ostrożnością dotknął końcami palców główki okrytej puchem.
— On już jest wyznawcą Wiary prawdziwej — mówiła Ameera. — Leżąc tak bezsennie w nocy odmówiłam mu do ucha modlitwę i wyznanie wiary. A co najcudowniejsze to to, że on się urodził w piątek, tak jak i ja. (Piątek u Mahometan mający znaczenie niedzieli — uważany jest za dzień bardzo szczęśliwy). Pamiętaj o nim, życie moje! Ale uważasz, że on już chwyta rączkami?
Holden namacał bezsilną, malutką rączkę, która słabo wzięła go za palec od ręki. Dotknięcie to zbudziło w nim jakiś prąd, który wstrząsnął całem jego ciałem, aż doszedł do serca. Dotychczas myślał tylko o Ameerze. Teraz zaczynał rozumieć, że oprócz nich dwojga był jeszcze ktoś trzeci na świecie, ale nie mógł sobie wyobrazić, że to był naprawdę jego syn z duszą i ciałem. Usiadł, myśląc o tem wszystkiem, zaś Ameera zapadła w lekką drzemkę.
— Wyjdź stąd, sahibie — odezwała się szeptem jej matka. — Nie trzeba, żeby ona widziała cię czuwającym przy sobie. Powinna wypocząć.
— Już idę — rzekł Holden posłusznie. — Tu masz rupje. Uważaj, żeby moje „bobo“ było tłuste i żeby miało wszystko, czego potrzebuje.
Dźwięk srebra zbudził Ameerę.
— Jestem jego matką, nie mamką — odezwała się słabym głosem. — Myślisz, że będę o niego dbała więcej lub mniej ze względu na pieniądze? Matko, oddaj to. Panu swemu powiłam syna.
Zanim skończyła zdanie popadła w twardy sen wyczerpania. Holden, z sercem przepełnionem radością, wyszedł po cichutku na podwórze. Pir Chan, stary odźwierny, zachichotał radośnie.
— Ten dom jest pełny — rzekł i bez żadnych komentarzy wetknął w rękę Holdena rękojeść szabli, którą nosił dawno już temu, przed wielu laty, kiedy on, Pir Chan, służył królowej w policji. Od cembryny studni dolatywało beczenie przywiązanych kóz.
— Są dwie! — mówił Pir Chan. — Dwie co najlepsze kozy. Kupiłem je i niemało za nie zapłaciłem. A ponieważ gości na tej uroczystości nie będzie, całe mięso mnie przypadnie. Tnij mocno, sahibie. Szabla jest źle oprawiona i kiwa się trochę. Zaczekaj, aż przestaną skubać trawę i podniosą głowy do góry.
— Pocóż to? — spytał Holden zdziwiony.
— Jest to ofiara za urodzenie dziecka. Cóż innego? Inaczej dziecię, nie bronione przed nieszczęściem, może umrzeć. Obrońcy ubogich znane są słowa, które przy tem należy wygłosić.
Istotnie Holden nauczył się kiedyś tej modlitwy z małą nadzieją, iż będzie jej mógł kiedykolwiek użyć. Dotknięcie zimnej rękojeści szabli przypomniało mu nagle ściskające jego palec słabe paluszki dziecka na górze — dziecka, które było jego synem — i nagły strach przed utratą tego dziecka napełnił jego serce.
— Tnij! — mówił Pir Chan. — Nigdy życie nie przyszło na świat, aby życiem za nie nie zapłacono. Patrz, kozy podniosły głowy. Teraz! Nie rąb, ale tnij!
Prawie nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, Holden ciął dwa razy, mrucząc przy tem modlitwę mahometańską, która brzmiała:
— Wszechmocny! W zastępstwie mego syna ofiaruję życie za życie, krew za krew, głowę za głowę, kość za kość, włos za włos, skórę za skórę.
Koń uwiązany do płotu, parsknął i zaczął dreptać, podrażniony zapachem gorącej krwi, która trysnęła na wysokie buty Holdena.
— Dobre cięcie! — rzekł Pir Chan, obcierając szablę. — Byłby z ciebie dobry fechtmistrz! Odejdź w spokoju, synu Niebios! Jestem sługą twoim i sługą twego syna. Obyś żył tysiąc lat, ale mięso kóz należy do mnie?
Pir Chan odszedł bogatszy o całomiesięczną pensję. Holden skoczył na konia i pogalopował przez nisko wiszące mgły wieczorne wśród drzew. Był pełen bujnej radości, zmieniającej się chwilami w jakieś nieokreślone rozczulenie, nie skierowane właściwie ku żadnemu, ściśle określonemu przedmiotowi, ale chwytające go za gardło, gdy się pochylał nad karkiem swego niespokojnego konia.
— W życiu swojem nie czułem czegoś podobnego — myślał. — Wstąpię do klubu, może uda mi się jakoś przyjść do siebie.
W klubie właśnie rozpoczynano pulę bilardową i sala pełna była ludzi. Holden, spragniony światła i towarzystwa kolegów, wszedł, śpiewając wysokim głosem:
„W Baltimore spotkałem raz piękną duszę!“
— Istotnie? — odezwał się sekretarz klubu ze swego kąta. — A czy ta dama nie powiedziała panu przypadkiem, żebyś pan mógł wyżąć swoje przemoczone buty? Wielki Boże, człowieku, to krew!
— Drobiazg! — odpowiedział Holden, biorąc swoje „tago“ z półki. — Przyjmiecie mnie do partji? To rosa. Jechałem przez wysokie zboże. Na honor! Ładnie moje buty wyglądają!

A jeśli to będzie dziewczyna.
Ślubną obrączkę jej dam,
Lecz jeśli to będzie chłopczyna,
To pójdzie, jak tata sam,
Bić się z wrogami za króla.

— Zdaje się, że teraz na pana kolej — zwrócił mu obojętnym głosem uwagę „markier“.
— Bić się z wrogami za króla! Na mnie kolej, powiadasz pan? Bić się z wrogami za króla! Eh, eh — pudło! To pójdzie, jak tata sam.
— Nie wiem, dla czego pan jest taki wniebowzięty — rzekł z przekąsem jakiś gorliwy, młody urzędnik. — Rząd nie jest znów tak zachwycony pańską działalnością podczas zastępstwa Sandersa.
— To znaczy, że mam się spodziewać nosa z głównej kwatery? — mówił Holden z roztargnionym uśmiechem. — Zdaje mi się, że potrafię jeszcze to przeżyć.
Rozmowa potoczyła się dalej wartkim prądem na wiecznie zajmujące i nowe tematy służbowe i zupełnie przywróciła Holdenowi przytomność. W odpowiedniej chwili wrócił do swego ciemnego, pustego „bungalowu“, gdzie przełożony nad służbą przyjął go, jak człowiek, który wie wszystko. Holden nie spał przez większą część nocy, zaś sny miał miłe.

II.

— Ile on ma lat?
— Ya illah! To jest pytanie mężczyzny! Ma wszystkiego ledwie sześć tygodni, a dziś w nocy ja poraz pierwszy, wraz z tobą, życie moje, wyniosę go na dach domu, gdzie będziemy liczyli gwiazdy. Na dobrą wróżbę. A on urodził się w piątek pod znakiem słońca i powiedziano mi, że przeżyje nas oboje i zostanie bogaczem. Czy można życzyć sobie jeszcze czegoś więcej, najdroższy?
— Zapewne, że nie. Chodżmyż na dach i ty policzysz gwiazdy — ale niewiele ich znajdziesz, bo niebo dziś pełne jest chmur.
— Deszcze zimowe jakoś nie nadeszły i być może spóźnią się tego roku. Chodźmy, zanim gwiazdy się skryją. Mam na sobie wszystkie moje klejnoty.
— Zapominasz o najdroższym.
— Aj! O naszym skarbie! On pójdzie z nami. Nigdy jeszcze nie widział nieba.
Ameera zwolna szła ciasnemi schodami, prowadzącemi na płaski dach. Dziecko ciche i z szeroko otwartemi oczami leżało na prawej jej ręce, przybrane wspaniale w muślin o srebrnych frendzlach i małą, krągłą czapeczkę. Ameera przybrała się we wszystko, co w jej oczach miało jakąś wartość. Były tu diamentowe ozdoby na nos, zastępujące zachodnie plasterki piękności, a mające zwracać uwagę widza na delikatne wyrzeźbienie nozdrzy, i złoty ornament umieszczony na środku czoła, a usiany połyskującemi szmaragdami i rubinami pośledniejszej czystości, kark ujęty był ciężką obręczą z kutego złota trzymającą się elastycznością czystego metalu, a dookoła różowych kostek pobrzękiwały na nogach bransolety srebrne i giętkie, jak węże. Jak przystało na córę Wiary prawdziwej, Ameera strojna była w ciemno-zielony muślin, a od jej ramion do łokci i od łokci aż do przegubów zwisały srebrne bransolety, związane ze sobą lśniącym jedwabiem. Na przegubach miała bransoletki z kruchego szkła, mające wykazać cieńkość i smukłość jej kości i członków. Nie brak też było kilku ciężkich złotych bransolet, których wprawdzie jej strój paradny nie znał, lecz które zachwycały ją niezmiernie raz dlatego, że Holden jej je darował, a powtóre ponieważ zamykały się bajecznie na zmyślny europejski zatrzask.
— Ile on ma lat?
Usiedli przy niskiej, białej poręczy na dachu, skąd widać było miasto i jego światła.
— Ci ludzie na dole są szczęśliwi — odezwała się Ameera. — Ale nie sądzę, aby mogli być tak szczęśliwi, jak my. I nie zdaje mi się też, aby białe „mem-log“ mogły być tak szczęśliwe. A jak ty myślisz?
— Wiem, że nie są szczęśliwe.
— Skąd to wiesz?
— One oddają dzieci swoje mamkom.
— Nigdy-m tego nie widziała — rzekła Ameera z westchnieniem — i nie chcę widzieć. Ahi! — opuściła głowę na ramię Holdena. — Naliczyłam czterdzieści gwiazd i zmęczyłam się już. Popatrz na dziecko miłości mego życia, ono także liczy gwiazdy.
Szeroko otwartemi i nieruchomemi oczyma dziecię patrzyło w ciemności nieba. Ameera położyła je Holdenowi na rękach: dziecko leżało cicho.
— Jak go nazwiemy? — spytała. — Patrz! Oczu od niego oderwać nie można. On ma zupełnie twoje oczy. Ale usta...
— Usta ma twoje, kochanie. Któż to może wiedzieć lepiej odemnie?
— Takie malutkie usteczka! Taka buzia malusieńka! A całe moje serce jest w tych usteczkach. Daj mi dziecko. Zadługo je trzymasz.
— Nie, niech sobie leży. Przecież nie płacze?
— A jak zacznie płakać, to mi oddasz, co? Prawdziwy mężczyzna. Kiedy ono płacze jest mi droższe, niż kiedy leży cicho. Ale, życie moje, jakież mu damy imię?
Malutkie ciałko leżało tuż przy sercu Holdena. Było bezmiernie bezsilne i ciche. Nieledwie bał się odetchnąć na nie, aby go nie rozbić.
Naraz zamknięta w klatce zielona papuga, uważana w domach krajowców za coś w rodzaju ducha domowego, ruszyła się na swej grzędzie i silnie zatrzepotała skrzydłami.
— Oto odpowiedź — rzekł Holden — Miau Mittu przemówił. On będzie papugą. Kiedy wyrośnie, będzie mówił potężnie, biegając z miejsca na miejsce. Miau Mittu nazywa się papuga w twoim języku — w języku Muzułmanów, nieprawda?
— I pocóż odpychać mnie tak daleko? — skrzywiła się Ameera z urazą. — Czemuż nie nazwać go z angielska — ale nie zupełnie. Bo przecież on jest i mój.
— Więc nazwij go Tota. To jest podobne do angielskiego.
— Aj, Tota! (Totta w języku „hindustan“ oznacza papugę), a to także jest papuga! Wybacz mi, panie mój, i puść w niepamięć, co było przed minutą, ale przecie w samej rzeczy chłopaczek nasz jest zamały, aby mógł dźwigać całe brzemię imienia Miau Mittu! Niech się nazywa Tota — nasz mały Tota! Słyszysz, maluśki? Maleństwo, ty jesteś Tota!
Dotknęła zlekka policzka dziecka, które zakwiliło cichutko, tak że Ameera musiała je wziąć na ręce i uspokoić przecudownym rytmem „Are Koko, Dżare Koko“, który opiewa:
— O, wrono! Idź wrono! Dziecię usnęło głęboko. A śliwki rosną w dżungli, po groszu tylko funt. Po groszu funt, babo, tylko po groszu funt!
Uspokojony w ten sposób najzupełniej co do ceny śliwek, Tota zwinął się w kłębek i zasnął. W podwórzu widać było dwa tęgie, białe bawoły kieratowe, z niezmąconą powagą przeżuwające swą wieczerzę. Stary Pir Chan przykucnął na ziemi u głowy konia Holdena i, przełożywszy swą szablę przez kolana, ciągnął sennie dym z nargilów, które rzechotały, jak żaba w sadzawce. Matka Ameery przędła na werandzie na dole, a drewniana brama była zamknięta i zaryglowana. Zdaleka wybijając się ponad miły szum miasta, dolatywały odgłosy muzyki weselnej, a na tle nisko wiszącej tarczy księżyca wyraźnie rysowały się sylwetki nietoperzy.
— Modliłam się — odezwała się Ameera po dłuższej przerwie. — Modliłam się o dwie rzeczy. Pierwsze, abym mogła umrzeć zamiast ciebie, gdyby twej śmierci zażądano, a powtóre, abym mogła umrzeć zamiast dziecka. Modliłam się o to do Proroka i do Beebee Miriam (Dziewica Marja). Czy myślisz, że które z nich mnie wysłucha?
— Któż nie wysłuchałby najmniejszego słówka, wymówionego przez twoje słodkie wargi?
— Ja chciałam prostej odpowiedzi, a ty dajesz mi słodkie słowa. Czy ma modlitwa będzie wysłuchana?
— Jakże ja mogę na to odpowiedzieć? Bóg jest bardzo dobry.
— Nie jestem tego pewna. A teraz słuchaj. Kiedy ja umrę lub kiedy to dziecko umrze, cóż ty poczniesz? Powrócisz z pewnością do bezczelnych białych kobiet, bo nie napróżno mówią: Swój do swego.
— Nie zawsze.
— Co się tyczy kobiety, to tak. Ale z mężczyznami jest inaczej. W tem życiu prędzej czy później wrócisz do swego narodu. Mogłabym to przeboleć, bo przecież ja umrę. Lecz jeśli ty umrzesz, zostaniesz przeniesiony do dziwnego miejsca, do raju, którego ja nie znam.
— To z pewnością będzie raj?
— Rozumie się. Któżby ci chciał co złego zrobić? Ale my dwoje — ja z dzieckiem — będziemy gdzieindziej i nie będziemy nigdy mogli przyjść do ciebie, ani ty nie będziesz nigdy mógł przyjść do nas. Dawniej, zanim nam się synek urodził, nie myślałam o tych rzeczach. Dziś myślę o nich wciąż. I otóż to są bardzo twarde słowa.
— Będzie, jak ma być. Nie wiemy nic o jutrze, ale wiemy dobrze, co to miłość i dzień dzisiejszy. A dziś jesteśmy szczęśliwi.
— Jesteśmy tak szczęśliwi, że chciałabym zapewnić sobie to szczęście. A twoja Beebee Miriam powinnaby mnie wysłuchać: bo ona jest również kobietą. Lecz jeśli ona mi pozazdrości? Nie przystoi mężczyznom wielbić kobietę!
Holden roześmiał się głośno, ubawiony tym małym atakiem zazdrości Ameery.
— Nie przystoi, mówisz? A czemuż to pozwalasz, abym ja ubóstwiał ciebie?
— Ty — ubóstwiać? I mnie? Mój królu, mimo tych wszystkich twoich słodkich słów, wiem ja dobrze, iż jestem twą sługą i twą niewolnicą i prochem pod twemi stopami. I nie chcę, aby było inaczej. Patrz!
Zanim Holden mógł jej przeszkodzić, pochyliła się ku ziemi, dotykając jego stóp. Prostując się z cichym śmiechem przytuliła Totę silniej do piersi. A naraz spytała prawie dziko.
— Czy to prawda, że bezczelne białe kobiety żyją trzy razy dłużej odemnie? Czy to prawda, że wychodzą za mąż wówczas, kiedy się zupełnie zestarzeją?
— Wychodzą za mąż tak, jak i inne — kiedy są kobietami.
— Wiem o tem, słyszałam jednak, że wychodzą zamąż dopiero, jak mają dwadzieścia pięć lat. Czy to prawda?
— Tak jest.
— Ya illak! Jak mają dwadzieścia pięć lat! Któżby chciał dobrowolnie ożenić się z kobietą osiemnastoletnią! Taka kobieta starzeje się z godziny na godzinę! Dwadzieścia pięć lat. W tym wieku będę starą babą, a — te bezczelne „mem-log“ są wiecznie młode! jak ja je nienawidzę!
— Cóż one mają z nami wspólnego?
— Nie wiem. Wiem tyle tylko, że na tym świecie może się znaleźć kobieta starsza odemnie o dziesięć lat i która może przyjść do ciebie i odebrać mi twoją miłość, dziesięć lat później i gdy ja będę już siwą staruszką, piastunką syna Toty... To jest niesprawiedliwie i źle. Bodaj wszystkie pomarły.
— Widzisz, mimo wszystkich tych swoich lat, jesteś dzieckiem, które trzeba wziąć na ręce i znieść na dół.
— Tota! Uważaj na Totę, panie mój! Jesteś szalony i lekkomyślny, jak dziecko!
Holden zniósł na rękach po schodach Ameerę, która śmiejąc się, tuliła do siebie i osłaniała ramionami dziecię, patrzące na nią szeroko otwartemi oczyma i uśmiechające się, jak mały aniołek.
Było to dziecko ciche i zanim Holden mógł sobie dokładnie zdać sprawą z jego istnienia, wyrosło na małego złotoskórego bożka i niezaprzeczonego tyrana małego domku nad miastem. Dla Holdena i Ameery były to miesiące zupełnej szczęśliwości — szczęśliwego odcięcia od świata i słodkiej samotności, strawionej za drewnianemi wrotami, strzeżonemi przez Pir Chana. W dzień Holden pracował z uczuciem niewysłowionego politowania dla wszystkich, którzy nie byli tak szczęśliwi, jak on, i z wielką sympatją dla małych dzieci, skaczących i bawiących się z matkami w „rondzie“. Wieczorem wracał do Ameery — Ameery, pełnej entuzjazmu dla przedziwnych czynów Toty. Jak to on klaskał w ręce i ruszał palcami i z całą świadomością i celowo — co było jawnym, niewątpliwym cudem — jak później z własnej inicjatywy wydostał się ze swego niskiego łóżeczka na ziemię i trzymał się na nóżkach przez czas trzech tchnień.
— A były to tchnienia długie, bo we mnie aż serce zamarło z rozkoszy — mówiła Ameera.
Wreszcie Tota powołał do swej rady zwierzęta — woły kieratowe, małe, szare wiewiórki, ichneumona, który mieszkał w dziurze niedaleko studni, a szczególnie Miau Mittu, papugę, którą niemiłosiernie targał za ogon, a Miau Mittu wrzeszczał tak głośno, że aż Holden nadbiegł z Ameerą.
— O ty brzydalu! O ty siłaczu! To tak postępujesz ze swym bratem z wierzchołka domu? Tobak, Tobak! Wstydź się! Ale ja znam zaklęcie, przy pomocy którego można go zrobić tak mądrym, jak Suleiman i Aflatun! (Salomon i Plato). Patrzaj tylko — mówiła dalej, dobywając z haftowanego woreczka garstkę migdałów. — Patrz! Odliczymy siedem. A teraz w imię Boga!
Posadziła Miau Mittu, bardzo rozgniewanego i nastraszonego, na wierzchołku klatki i, usiadłszy między dzieckiem a ptakiem, rozgryzła i obrała w palcach migdał mniej biały, niż jej zęby.
— To prawdziwe i mocne zaklęcie, życie moje i ty się ze mnie nie śmiej. Patrz, daję połowę papudze, a połowę Tocie.
Miau Mittu ostrożnie wziął dziobem migdał z ust Ameery, która drugą połowę dała dziecku. Tota gryzł migdał powoli, z oczami pełnemi podziwu.
— To będę robiła przez siedem dni i niewątpliwie nasz chłopak zostanie śmiałym i mądrym mówcą. Eh, Tota, czem ty zostaniesz, kiedy będziesz już dorosłym mężczyzną, a ja siwą staruszką.
Tota ułożył swe tłuste nóżki w zachwycające fałdy. Pełzał już po ziemi, ale nie chciał kalać wiosny swych ust zbytecznem mówieniem. Chciał pociągnąć Miau Mittu za ogon.
Kiedy wreszcie dojrzał do godności noszenia srebrnego pasa — co wraz z zawieszonym na jego karku srebrnym amuletem, opatrzonym mahometańskim napisem, stanowiło większą część jego kostjumu, przedsięwziął niebezpieczną wycieczkę na koniec ogrodu do Pir Chana i ofiarował mu wszystkie swoje klejnoty za przejażdżkę na koniu Holdena, wiedząc dobrze, iż matka jego matki targuje się z dwoma kupcami na werandzie. Pir Chan zapłakał, niedoświadczoną stopę dziecka postawił sobie na znak hołdu na głowie i odniósł zuchwałego awanturnika do domu, a oddając go matce, przysięgał, iż Tota będzie wodzem mężów, zanim mu broda wyrośnie.
Pewnego gorącego wieczora Tota, siedząc między ojcem i matką i przyglądając się nieustającej gonitwie latawców, puszczanych przez dzieci miejskie, zażądał osobnego latawca dla siebie, któregoby mógł puszczać z Pir Chanem, bo z chłopcami, zwłaszcza większymi od siebie, spółki żadnej zawierać nie chciał. Holden nazwał go smarkaczem. A wówczas smarkacz wstał i odpowiedział powoli w obronie swej nowo odkrytej indywidualności.
— Hum, park nahin hai. Hum admi hai, (Nie jestem smarkaczem, lecz mężczyzną).
Ten protest wywarł na Holdenie tak silne wrażenie, że zmusił go do poważnego zastanowienia się nad przyszłością Toty. Ale nadaremnie zadał sobie ten trud. Rozkosz tego życia była zbyt doskonała, aby mogła być trwałą. A przeto zniknęła, jak wiele innych rzeczy znika w Indjach — nagle i bez żadnego ostrzeżenia. Mały pan domu — jak go nazywał Pir Chan — stracił humor, i on, który nigdy nie wiedział, co znaczy ból, zaczął skarżyć się na bóle. Ameera, oszalała ze strachu, czuwała przy nim przez całą noc, a o mroku następnego dnia, życie zgasiła w nim febra, zwykła, sezonowa febra jesienna. Zdawało się wogóle niemożliwem, aby on mógł umrzeć i w pierwszej chwili ani Ameera, ani Holden nie rozumieli, co znaczy to małe ciałko na łóżeczku. A potem Ameera zaczęła bić głową o ścianę i byłaby się rzuciła do studni, gdyby jej był Holden siłą nie uprowadził z ogrodu.
Jednej łaski niebo przecież użyczyło Holdenowi. Późnym rankiem powlókł się do biura i zastał tam czekający na siebie gruby plik papieru, który wymagał od niego skupienia całej uwagi i wytężonej pracy. Ale wówczas nie doceniał jeszcze dobrotliwości bogów.


III.

Człowiek trafiony kulą w pierwszej chwili nie czuje bólu większego, jak od nagłego uszczypnięcia. Ranione ciało dopiero po kilkunastu sekundach wysyła swój protest do duszy. Tak samo i Holden powoli zdawał sobie sprawę ze swego bólu, podobnie jak swego czasu powoli uświadamiał sobie swoje szczęście i z tą samą niezwyciężoną dążnością do zatarcia wszelkich jego śladów. Z początku czuł tylko, że coś stracił i że Ameera potrzebowała pociechy. Kiedy siedząc z głową opuszczoną na kolana drżała, słysząc jak Miau Mittu wołał z dachu domu: — Tota! Tota! Tota! — Później zaczął go drażnić cały świat i codzienny tryb życia. Krzywdą było dla niego, że dzieciaki, zgromadzone wieczorem na placu dookoła muzyki, żyły i hałasowały, gdy jego własne dziecko musiało umrzeć. Kiedy które z nich dotknęło go przypadkiem, sprawiało mu to ból niewypowiedziany, a historje, jakie ojcowie opowiadali mu o najnowszych czynach swych dzieci, raniły go do żywego. Ale nie mógł zdradzić się ze swem cierpieniem. Nie miał ani pomocy znikąd, ani pociechy, ani współczucia. Zaś z końcem każdego dnia Ameera wiodła go przez całe piekło pełne wyrzutów sumienia, rozważań, właściwych wszystkim, którym umarło dziecko, a wierzącym, iż przy odrobinie, przy odrobineczce większej uwagi, mogli byli dziecko od śmierci uchronić.
— Być może — mówiła Ameera — nie dosyć na niego uważałam. Mam słuszność, czy nie? Tego dnia, kiedy to on tak długo sam się bawił, promienie słońca padały na dach, a ja — ahi! — zaplatałam włosy. Może to wówczas słońce przyniosło febrę? Gdybym go była zasłoniła przed słońcem, byłby może zdrów. Ale — o życie moje — powiedz, że ja jestem niewinna! Wiesz przecie, że kochałam go tak mocno, jak ciebie. Powiedz, że to przecie nie moja wina, bo inaczej umrę — umrę.
— Nie jesteś winna — Bóg widzi, że tu twojej winy niema wcale. Tak już widać było napisane i jakże moglibyśmy odmienić przeznaczenie? Co się stało — stało się. Dajmy już temu pokój, najdroższa.
— On był całem sercem mojem. Jakże mogę zapomnieć, gdy ramię moje co noc przypomina mi, iż jego przy mnie już niema. Ahi! Ahi! O, Tota, wróć do mnie, wróć, żebyśmy znowu mogli być wszyscy razem, jak przedtem.
— Cicho! Cicho! Dla siebie samej i dla mnie, jeśli mnie kochasz — uspokój się.
— Po tem poznaję, że ciebie to wszystko nic nie obchodzi. I jakże może być inaczej? Biali mają serca z kamienia, a dusze z żelaza. O, czemuż nie wyszłam zamąż za człowieka z mego własnego narodu! Choćby mnie bił, — nie potrzebowałabym nigdy jeść chleba cudzoziemca!
— Czyż jestem cudzoziemcem — matko mego syna?
— A czemże — Sahibie? — O, przebacz mi, przebacz! Śmierć dziecka zrobiła mnie szaloną. Jesteś życiem serca mego, światłem oczu moich, tchnieniem mego życia, a ja odepchnęłam cię od siebie... Mogłam to zrobić! A przecież gdybyś ty mnie porzucił, do kogóż mogłabym się udać o pomoc? Nie gniewaj się. Wierz mi, to ból tylko tak mówił, nie ja, niewolnica twoja.
— Wiem, wiem. Było nas troje, a oto pozostało nas dwoje tylko. Tembardziej musimy teraz być jednym duchem w dwóch ciałach.
Jak zwykle siedzieli na dachu domu. Wczesna wiosenna noc była ciepła, a na horyzoncie tańczyły błyskawice do taktu głuchej pieśni, wygrywanej przez oddalony grzmot. Ameera przytuliła się do Holdena.
— Wyschła ziemia ryczy, jak krowa, o deszcz, a ja — ja się boję. Nie tak wyglądało niebo, kiedy swego czasu liczyłam na niem gwiazdy. Ale ty kochasz mnie, jak dawniej, — mimo, że ten węzeł pękł? Odpowiedz!
— Kocham cię jeszcze więcej, bo oto zadzierzgnął się między nami nowy węzeł smutku, który nas połączył; wiesz, o czem myślę.
— Tak, wiem — odpowiedziała Ameera cichutko. — Ale chętnie słyszę, jak mówisz tak, o życie moje, ty, który jesteś tak silny i tak umiesz pokrzepić. Nie chcę już dłużej być dzieckiem, chcę być kobietą i pomagać ci. Słuchaj! Podaj mi gitarę, — przezwyciężę się i będę śpiewała.
— Sięgnęła po lekką, srebrem wykładaną gitarę i zaczęła śpiewać pieśni o wielkim bohaterze Radży Rasalu. Ale naraz ręka opadła jej na struny, pieśń urwała się, złamała i, zatrzymawszy się na niskiej nucie, zmieniła się w biedną, szarą, skromną kołysankę:
— A w dżungli rosną śliwki, po funcie tylko za grosz...
I naraz trysnęły łzy, wybuchnął żałosny bunt przeciw losowi, aż wreszcie usnęła i leżała tak, jęcząc czasem przez sen, z prawą ręką odsuniętą od ciała, jak gdyby osłaniała nią coś, czego tu już nie było. Ale od tego wieczora życie stało się przecie trochę lżejsze dla Holdena. Wieczny ból pchał go do pracy, a praca odwzajemniała mu się, zaprzątając jego umysł przez dziewięć do dziesięciu godzin dziennie. Ameera, pogrążona w żałosnych rozpamiętywaniach, siedziała sama w domu, ale przecież, stosownie do swej kobiecej natury, uspokajała się, widząc, że Holden czuje się lepiej. I znowu przyszło do nich szczęście, jednakże tym razem rozkoszowali się niem ostrożnie.
— Tota umarł dlatego, żeśmy go zanadto kochali. Zawiść bogów padła na nas — rzekła Ameera. — Powiesiłam przed naszem oknem mały czarny dzbanuszek, aby odwrócić zły urok, a my nie powinniśmy przyznawać się do szczęścia, lecz raczej iść cicho pod gwiazdami, dopóki Bóg nas nie znajdzie. Czy to nie mądre słowa, o najukochańszy?
I aby dowieść szczerości swych zamiarów, silniejszy nacisk położyła na ostatniem słowie. Pocałunku, który po tych słowach nastąpił, jako znak zapoczęcia nowego życia, mogliby pozazdrościć bogowie. A potem zeszli nadół, szepcząc: „To nic, to nic!“ w nadzieji, że Moce niebieskie ich usłyszą.
Ale moce niebieskie zajęte były innemi sprawami. Użyczyły one trzydziestu miljonom ludności czterech lat tłustych, podczas których ludzie odżywiali się dobrze, zbiory były dobre, a liczba urodzeń wzrastała z roku na rok. Powiaty wykazywały po dziewięćset do dwóch tysięcy ludności rolniczej na jednej mili kwadratowej przeciążonej ziemi i członek Lower Tooting (instytucja londyńska) podróżujący po Indjach w cylindrze i żakiecie, mówił wiele o błogosławieństwach panowania angielskiego, twierdząc, że jedynem, co jeszcze pozostało do zrobienia, jest zaprowadzenie powszechnego prawa głosowania i nadanie ludności rozmaitych przywilejów. Jego cierpliwi i doświadczeni goście uśmiechali się i przyjmowali go serdecznie, a kiedy ten pan zaczął pięknie dobranemi słowy podziwiać kwiecie krwawo-czerwonego drzewa „dhak“, rozkwitłe przedwcześnie, jako zapowiedź tego, co miało przyjść, śmiali się więcej, niż kiedykolwiek.
I oto inspektor okręgowy z Kot-Kumharsenu, zatrzymawszy się w klubie na dzień, wesoło i lekkomyślnie opowiedział anegdotkę, której zakończenie podsłuchane przez Holdena, ścięło mu krew w żyłach.
— Zaczął się mieszać coraz bardziej. Nigdy w życiu jeszcze nie widziałem człowieka tak zdziwionego, jak on. Pomyślałem sobie, że on niewątpliwie wniesie w tej sprawie interpelację w parlamencie. Jego towarzysze podróży na statku — ci sami, z którymi jadł obiad, — dostali cholery i pomarli w przeciągu osiemnastu godzin. Niema się z czego śmiać, chłopcy! Ten młody człowiek jest z tego powodu wściekły; ale zdaje mi się, że jeszcze więcej się przeląkł. Mam wrażenie, że wnet już wywiezie z Indji swoje jasno oświecone „ja“.
— Dałbym dużo za to, żeby go cholera wzięła. Może poszłoby za nim też paru jego zacnych kolegów. Ale cóż z tą cholerą? Zdaje mi się, że zawcześnie jeszcze na coś takiego? — mówił dyrektor nigdy nie opłacającej się warzelni.
— Nie wiem dokładnie — odpowiedział z namysłem inspektor okręgowy. — U nas jest szarańcza, a wzdłuż granicy północnej, właściwie wciąż mamy cholerę sporadyczną jak się ją nazywa ze względów przyzwoitości. Zbiory wiosenne zawiodły w pięciu dystryktach i nikt nie wie, gdzie się deszcze podziały. Wkrótce będzie marzec.. Nie chcę nikogo niepokoić, ale zdaje mi się, że tego roku Przyroda będzie robiła rachunek z wielkim czerwonym ołówkiem w ręce.
— Właśnie kiedy chciałem wziąć urlop! — odezwał się jakiś głos.
— Urlopów tego roku nie będzie, zato można się spodziewać licznych awansów. Przyjechałem namówić rząd, aby umieścił mój kochany kanał na liście prac głodowych. Zbiera się na jakąś burzę, a ja koniecznie chciałbym skończyć ten swój kanał.
— A więc stoimy znowu wobec starego programu — rzekł Holden. — Głód, febra i cholera.
— O nie. To się nazywa tylko miejscowym niedostatkiem i epidemją chorób sezonowych. Dowiesz się pan o tem z raportów, jeśli pan dożyje przyszłego roku. Ale cóż — pan jest szczęśliwy. Pan nie ma żony, którąby pan musiał usunąć z drogi nieszczęścia. Stacje klimatyczne w górach będą tego roku pełne kobiet.
— Zdaje mi się, że pan przejaskrawia trochę plotki uliczne! — rzekł jakiś młody urzędnik. — O ile ja zauważyłem...
— Ośmielam się powiedzieć, że pan istotnie zauważył — przerwał mu inspektor okręgowy — ale pan masz jeszcze dużo do zauważenia, moje dziecko. Równocześnie i ja chciałbym zrobić panu pewną uwagę.
To mówiąc, inspektor okręgowy posadził młodego urzędnika koło siebie i wplątał go w długą dyskusję nad ukochanym przez się kanałem. Holden udał się do swego „bungalowu“, zrozumiawszy nagle, że ogarnia go lęk o tę drugą istotę, co dla mężczyzny jest jednem z najstraszniejszych uczuć.
Jak to był przepowiedział inspektor — w dwa miesiące później, Przyroda zaczęła przeprowadzać kontrolę rachunku zapomocą czerwonego ołówka. O przednówku rozległy się wołania o chleb i rząd, który postanowił, że ani jeden człowiek nie ma umrzeć, posłał pszenicę. A wówczas w całym kraju wybuchnęła cholera. Zaatakowała półtoramiljonową rzeszę pielgrzymów, zgromadzonych dookoła pewnej świątyni. Wielu skonało u stóp swych bogów, zaś pozostali rozbiegli się w popłochu po kraju, roznosząc zarazę po kraju. To znów cholera ujarzmiała otoczone murami miasta i mordowała po dwustu mieszkańców dziennie. Tłumy przepełniały pociągi, ludzie wisieli na platformach i stopniach wagonów lub kucali na dachach wagonów, lecz zaraza była wśród nich, bo na każdej stacji wyrzucali z wozów umarłych lub konających. Umierali w rowach przydrożnych, a konie Anglików płoszyły się, napotykając ukryte w trawie trupy. Posucha była taka, że ziemia stężała w żelazo, aby nikt nie mógł uniknąć śmierci przez schowanie się pod ziemię. Anglicy odesłali swe kobiety do letnisk w górach i pracowali niestrudzenie, posuwając się naprzód w miarę, jak trzeba było zapełniać luki w szeregach. Holden nieprzytomny z trwogi o jedyny skarb, który mu pozostał na świecie, robił co mógł, aby namówić Ameerę do wyjazdu wraz z matką w Himalaje.
— Dlaczego miałabym wyjeżdżać? — spytała go jednego wieczora na dachu.
— Tu zaraza, ludzie umierają, wszystkie białe kobiety wyjechały.
— Czy wszystkie?
— Wszystkie. Zostało kilka starych jędz, które dręczą serca swych mężów ryzykiem, na jakie się narażają.
— Nie. Te, które zostały, są mojemi siostrami i ty nie mów o nich źle, bo w takim razie i ja będę jędzą. Zresztą szczęśliwa jestem, że te wszystkie bezczelne „mem-log“ wyniosły się.
— Czy ja mówię z kobietą, czy z dzieckiem? Jedź w góry, a już ja się postaram, abyś odbyła tę podróż, jak jaka córka królewska. Pomyśl, dziecko. Pojedziesz w czerwono-lakierowanym wozie zaprzężonym w woły z firaneczkami, ze śpiżowemi pawiami na dyszlu i z czerwonemi czaprakami. Jako eskortę dam ci dwóch żołnierzy ordynansowych i...
— Dosyć! To ty mówisz, jak dziecko! I cóż mnie po tych wszystkich zabawkach! Tota głaskałby woły swą małą rączką i bawiłby się frendzlami czapraków. Gdyby to było dla niego, — kto wie — przy tobie stałam się prawie Angielką — być może, że pojechałabym. Ale tak — nie chcę. Niech białe kobiety uciekają.
— Kochanie, to ich mężowie wysyłają je.
— Dobrze mówisz. Ale odkądże to jesteś moim mężem, abyś mógł mi rozkazywać, co ja mam robić, a co nie? Tyle, że syna ci urodziłam. Jesteś jedynem pragnieniem mojej duszy. Jakże mam jechać, wiedząc, że jeśli spotka cię ból tak mały, jak mój mały paznokieć — widzisz, jaki on maleńki — dowiem się o tem i poczuję, choćbym była w raju. A tu, tego lata — mógłbyś umrzeć — aj, dżani! umrzeć! a kiedyby cię złożono na śmiertelnem łożu, mogliby zawezwać białą kobietę i ona w ostatniej chwili skradłaby mi twą miłość!
— Miłość nie jest dzieckiem chwili i nie rodzi się na śmiertelnem łożu!
— Co ty wiesz o miłości, kamienne serce? Ona uniosłaby z sobą twoje dziękczynienia, a na Proroka i na Beebee Miriam, matkę twego Proroka, tegobym nigdy nie przeżyła. Mój panie, miłości moja, zostawmy tę szaloną rozmowę o wyjeździe. Jestem, gdzie jestem. Dosyć już tego.
Wzięła go za szyję i położyła mu dłoń na ustach.
Niema szczęścia słodszego, jak w cieniu miecza. Siedzieli razem na dachu i śmieli się, otwarcie już przemawiając do siebie pieszczotliwemi słowy, choć bez względu na to, że one mogły wywołać gniew bogów. Miasto leżące pod niemi wplotło się w ich własne cierpienia, siarczyste ognie płonęły w ulicach, konchy w świątyniach hindostańskich wyły i ujadały, albowiem bogowie byli nieczuli w tych dniach. W wielkiej mahometańskiej świątyni odprawiano modły, a wezwanie do modlitwy rozlegało się z minaretów bez przerwy. Słyszeli zawodzenie w domach dotkniętych śmiercią, a raz pisk kobiety, która straciła dziecię i wzywała je z powrotem na ziemię. O zmierzchu widzieli, jak niesiono umarłych ku bramom miasta i za każdemi noszami grupę żałobników. Wówczas całowali się i drżeli.
Była to czerwona i ciężka rozprawa, albowiem kraj był bardzo chory i potrzebował odrobiny wytchnienia, zanimby mogła go znowu zalać fala taniego życia. Dzieci niedojrzałych ojców i nierozwiniętych matek nie stawiały żadnego oporu. Zastraszone siedziały cicho, czekając, rychło w listopadzie miecz zostanie wsunięty do pochwy, jeśli takie będzie przeznaczenie. Luki powstawały wśród Anglików, ale te luki zapełniały się. Prace, mające na celu niesienie pomocy głodnym, budowę schronisk dla cholerycznych, rozdawanie lekarstw i stosowanie wszelkich środków do walk z tą klęską, posuwało się naprzód, ponieważ tak rozporządzono.
Holdenowi zapowiedziano, aby był gotów zastąpić najbliższego człowieka, który padnie. Przez dwanaście godzin na dobę nie mógł widzieć Ameery, zaś ona mogła skonać w przeciągu trzech godzin. Zastanawiał się nad tem, coby musiał wycierpieć, gdyby jej nie widział przez trzy miesiące lub gdyby umarła i zniknęła mu z oczu. Był bezwzględnie pewny, iż śmierć jej zostanie postanowiona — tak pewny, że kiedy podniósł głowę z nad depeszy i ujrzał w drzwiach zadyszanego Pir Chana, zaśmiał się na cały głos.
— A więc? — zapytał.
— Kiedy w nocy rozlegnie się krzyk, a duch wleci w gardło, któż ma czar tak potężny, aby temu zapobiegł. Pójdź prędko, Synu Niebios. To czarna cholera.
Holden pogalopował do domu. Niebo było ciężkie od chmur, ponieważ długo zwłóczące deszcze zbliżały się już, a upał dusił. W podwórzu powitała go matka Ameery, szepcząc;
— Kona już. Sama wpędziła się w śmierć. Jest już prawie umarła. I cóż ja teraz pocznę, sahibie?
Ameera leżała w tym samym pokoju, w którym Tota umarł. Kiedy Holden wszedł, nie dała ani znaku życia, jako że dusza ludzka jest istotą bardzo samotną, a kiedy zbiera się do odejścia, ukrywa się w mglistym kraju pogranicznym, dokąd żywi iść za nią nie mogą. Czarna cholera dokonywa swego dzieła spokojnie i bez żadnych objaśnień. Ameera była wykreślona z życia, jak gdyby sam Anioł Śmierci dotknął jej swą dłonią. Przyśpieszony oddech wskazywał, że albo bała się, albo też cierpiała jakieś bóle, ale ani oczy, ani usta nie dały żadnej odpowiedzi na pocałunki Holdena. Nie było tu nic do powiedzenia, ani do zrobienia. Holden mógł tylko czekać i cierpieć. Właśnie pierwsze krople deszczu zaczęły szumieć na dachu i słychać było okrzyki nadziei w prześladowanem mieście.
Na chwilę powróciła przytomność i usta poruszyły się. Holden pochylił się, chcąc słyszeć.
— Nie bierz nic mojego! — mówiła Ameera. — Nie bierz ani włosa z głowy. Onaby go potem spaliła. A ten płomień ja odczułabym. Niżej! Pochyl się jeszcze więcej. Pamiętaj tylko, że ja byłam twoja i dałam ci syna. Choć jutro już poślubisz białą kobietę, rozkosz wzięcia od niej w swe ramiona pierwszego syna na zawsze została ci odjęta. Wspomnij mnie, kiedy ci się urodzi syn — jedyny, który wobec całego świata będzie nosił twe nazwisko. Niechaj niedole jego spadną na moją głowę. Świadczę — świadczę —
Wargi kształtowały słowa u jego ucha.
— Iż niema Boga, prócz ciebie — najdroższy.
A potem umarła. Holden siedział i milczał; wszystkie myśli go opuściły — póki matka Ameery nie podniosła zasłony.
— Umarła, sahibie?
— Umarła.
— Zatem odprawię po niej żałobę, a następnie spiszę inwentarz. Bo te meble będą moje. Sahib chyba nie chce ich zabrać. To przecie tak mało, tak bardzo mało, sahibie, a ja jestem już stara baba. I ja chciałabym czasem poleżeć na czemś miękkiem.
— Na miłość boską, milcz przez chwilę. Wyjdź stąd i odprawiaj swe zawodzenia, ale tak, żebym ja nie słyszał.
— Sahibie, ona musi być pogrzebana do czterech godzin.
— Znam obyczaj. Pójdę stąd, zanim ją wyniosą... To należy do ciebie. Pamiętaj, żeby to łóżko, na którem ona — na którem ona leży...
— Aha! To przepiękne, czerwoną laką wykładane łoże! Już od dawna pragnęłam...
— Aby to łóżko tu zostało nietknięte do mego rozporządzenia. Zresztą wszystko w domu należy do ciebie. Wynajmij wóz, bierz wszystko co tu jest i postaraj się, żeby przed zachodem słońca nie było nic więcej prócz tego, co ja kazałem uszanować.
— Jestem stara kobieta. Chciałabym mieszkać tu, póki nie odprawię żałoby, a właściwie deszcze się zaczęły. Dokąd-że pójdę?
— Co mnie to obchodzi? Rozkaz mój mówi, że masz stąd iść. Urządzenie domu warte jest tysiąc rupij, a mój ordynans przyniesie ci sto rupij dziś wieczór.
— To bardzo mało. Pomyśl, że muszę nająć wóz.
— Nie dostaniesz nic, jeśli nie wyjdziesz natychmiast i to prędko. Kobieto, zabieraj się stąd i zostaw mnie z moją umarłą.
Matka zbiegła na dół i, zapomniawszy o żałobie, zaczęła gromadzić i pakować rzeczy. Holden siedział przy zwłokach Ameery, a deszcz bębnił w dach. Choć kilka razy próbował zbierać myśli, nie mógł myśleć spokojnie z powodu hałasu. — A naraz do pokoju wślizgnęły się cztery duchy w przemoczonych szmatach i spojrzały na niego przez zasłonę. Były to obmywaczki trupów. Holden wyszedł z pokoju i skierował się ku swemu koniowi. Kiedy tu jechał, panowała w powietrzu martwa, parna cisza, a pył na gościńcu był po kostki. Teraz podwórze zamieniło się w staw, pełen skrzeczących żab. Pod bramą szumiał strumień żółtej wody, a wicher rzucał skośne strugi deszczu w gliniany mur, który huczał, jak gdyby pod salwami śrutu.
— Oznajmiono mi rozkazy sahiba — rzekł Pir Chan. — Dobrze. Ten dom jest teraz pusty. Ja też odejdę, aby moja małpia twarz nie przypominała tego, co się tu stało. Co się tyczy łóżka, zaniosę je rano do twego domu. Ale pamiętaj, sahibie, że będzie to dla ciebie nóż, obracający się w świeżej ranie. Ja sam pójdę w pielgrzymce do jakiego świętego miejsca i nie wezmę ze sobą pieniędzy. Utyłem na twoim chlebie, panie, i twój smutek jest moim smutkiem. Po raz ostatni trzymam ci strzemię.
Obu rękami dotknął buta Holdena. Koń skoczył w ulicę, gdzie skrzypiące bambusy siekły niebo, a wszystkie żaby skrzeczały. Z powodu deszczu, bijącego w twarz, Holden nic nie widział. Zasłonił oczy rękami i mruknął:
— O ty bydlę, ty nędzne bydlę!
Wiadomość o jego nieszczęściu dotarła już do jego bungalowu. Wyczytał ją w oczach swego przełożonego nad służbą. Ten, postawiwszy przed nim półmisek, pierwszy i ostatni raz w swem życiu położył dłoń na ramieniu swego pana i rzekł:
— Jedz, sahibie, jedz! Jedzenie to dobry środek przeciw smutkom. I ja niejedno przeżyłem. Jak zwykle: cienie zjawiają się i znikają, sahibie; zjawiają się i znikają. A to są jaja w potrawce.
Ale Holden nie mógł ani jeść, ani spać. Niebo zesłało tej nocy osiem cali deszczu i wymyło ziemię do czysta. Wody zniosły mury, zmyły drogi i spłókały płytkie groby na cmentarzu mahometańskim. Przez cały następny dzień padał deszcz i Holden siedział w swym bungalowie, pogrążony w rozmyślaniach nad swem nieszczęściem. Trzeciego dnia rano otrzymał depeszę. Stało w niej krótko:
— Richetts, Myndonie. Konający. Holden zastępuje. Natychmiast.
Przyszło mu na myśl, aby przed odjazdem rzucić jeszcze okiem na dom, którego był panem i władcą. Właśnie deszcz przestał padać i z ziemi kurzyła się para.
Stanąwszy na miejscu spostrzegł, że deszcz zerwał dwa gliniane słupy u bramy, a ciężka drewniana furta zwisła bezwładnie z zawiasów. Podwórze zarosło trawą wysoką na trzy cale. Komórka Pir Chana była pusta, a słoma ze strzechy zwisała między krokwiami. Szara wiewiórka zawładnęła werandą, jak gdyby dom był niezamieszkały nie od trzech dni, lecz od trzydziestu lat. Matka Ameery uprzątnęła wszystko, zostawiwszy tylko kilka zapleśniałych mat. „Tik-tik“ małych skorpionów, biegających po podłodze, był jedynym odgłosem w domu. Pokój Ameery i Toty już porastał wilgotną pleśnią. Wąskie schody, prowadzące na dach, były pomalowane w smugi i pręgi przez deszcz, który zaniósł je błotem. Holden przyjrzał się temu wszystkiemu, zaś wychodząc spotkał na ulicy właściciela, który mu był dom wynajął, Durgę Dassa — człowieka tłustego, uśmiechniętego, ubranego w białą muślinową szatę, jadącego w małym wózku na resorach. Durga Dass przyjechał popatrzeć, jak się trzyma jego posiadłość po pierwszych deszczach.
— Słyszałem — rzekł — że pan nie chce już mieszkać tu dłużej.
— A co pan wtenczas z tym domem zrobi?
— Może go znowu wynajmę.
— To ja zatrzymam go dla siebie.
Durga Dass milczał przez chwilę.
— Niech pan porzuci ten dom — odezwał się wreszcie. — Kiedy byłem młodym człowiekiem, ja też... ale dziś jestem członkiem rady miejskiej! Ho! Ho! Nie. Kiedy ptaki się rozleciały, pocóż utrzymywać gniazdo? Jabym ten dom kazał zburzyć. Drzewo zawsze można sprzedać, a miasto chce poprowadzić tędy drogę od cmentarza aż do murów miejskich i nikt nawet nie będzie mógł powiedzieć, że tu kiedyś stał dom.




Namgay Doola.

Wygnaniec irski wysiadł na nasz brzeg,
Biedny, przemokły, że aż tłukł nim ziąb —
Zaledwie statek odwrócił swój bieg,
On już się z wójtem kłócił ząb za ząb.
Pieśń Amerykańska.

Był raz król, który mieszkał po drodze do Tybetu, bardzo wiele mil w głębi Himalajów. Królestwo jego znajdowało się na wysokości jedenastu tysięcy stóp ponad morzem, a liczyło dokładnie cztery mile kwadratowe, ale, stosownie do natury kraju, większa część tych mil stała pionowo. Dochody jego wynosiły chyba mniej, niż czterysta funtów rocznie, a szły na utrzymanie jednego słonia i armji stałej, liczącej pięciu ludzi. Był on lennikiem rządu indyjskiego, który użyczał mu pewnych kwot wzamian za utrzymywanie i naprawianie pewnego odcinka gościńca himalajsko-tybetańskiego. Prócz tego pomnażał swe dochody, sprzedając drzewo towarzystwom kolejowym; ścinał oto wielkie deodary w którymś ze swych lasów, a kloce z gromowym hukiem spadały do rzeki Sutledż, która niosła je na równie, położone o trzysta mil dalej, gdzie z nich robiono progi kolejowe. Od czasu do czasu ten król, na którego imieniu zresztą nikomu nie zależy, dosiadał jabłkowitego konia i jedzie dziesiątki mil do miasta Simli, aby pokonferować z wicegubernatorem o sprawach swego państwa lub też zapewnić wicekróla, iż jego miecz jest zawsze do usług Królowej-Cesarzowej. Wtedy wicekról zarządzał honorowy werbel na bębnach, a jabłkowity koń i cała kawalerja państwowa — dwóch ludzi w łachmanach — wraz z heroldem, niosącym srebrne berło przed Królem, wszystko kłusowało z powrotem do swego kraju rodzinnego, leżącego między ogonem pnącego się w niebiosa lodowca, a ciemnym lasem brzozowym.
Otóż, od takiego króla, pamiętającego zawsze, iż posiada prawdziwego słonia i mogącego wyliczyć mi swych przodków na dwanaście wieków wstecz, ja, kiedy los zmusił mnie do wędrowania przez jego dominja, nie spodziewałem się niczego innego, jak tylko pozwolenia, żebym sobie żył dalej.
Noc zapadła wśród deszczu, a przewalające po stokach gór chmury zgasiły światła wiosek w dolinie. W odległości czterdziestu mil, nietknięty przez chmurę ani burzę, biały bark Donga-Pa — Góry Rady Bogów — dźwigał Gwiazdę Wieczorną. Szukając suchych grzęd na kolczastych drzewach, małpy przyśpiewywały sobie żałośnie, a ostatni powiew wiatru dziennego przyniósł z niewidzialnych wsi woń dymu mokrego drzewa, ciepłych placków, oroszonych zarośli i gnijących szyszek sosnowych. Oto prawdziwa woń Himalajów, a kiedy ta woń wejdzie raz w krew człowiekowi, to ten człowiek w końcu porzuci wszystko i wróci w góry, aby umrzeć. Chmury zemknęły się, woń pierzchnęła i nie pozostało na świecie nic, prócz przejmującej chłodem do szpiku kości białej mgły i huku rzeki Sutledż, pędzącej doliną pod nami. Nie chcąca umrzeć tłusto-ogoniasta owca zabeczała żałośnie u wejścia do mego namiotu. Szamotała się z prezesem ministrów i jeneralnym dyrektorem oświecenia publicznego, a była darem królewskim, przeznaczonym dla mnie i mej służby obozowej. Podziękowałem, jak przystało, i spytałem, czy nie mógłbym uzyskać posłuchania u króla. Premjer, włożywszy turban, który mu spadł z głowy podczas walki, zapewnił mnie, że królowi będzie bardzo przyjemnie zobaczyć mnie. Wobec tego posłałem mu dwie butelki na próbę, a kiedy owca przeszła w inne wcielenie, udałem się wśród deszczu do króla. Król wysłał swą armję z poleceniem eskortowania mnie, ale armja została na pogawędce u mego kucharza. Żołnierze są na całym świecie bardzo do siebie podobni.
Pałac — o czterech pokojach, pobielany, był domem z drzewa i gliny, najpiękniejszym w górach w promieniu marsza dziennego. Król ubrany był w purpurowy kaftan aksamitny, białe muślinowe szarawary i szafranowo-żółty kosztowny turban. Posłuchania udzielił mi w małym, dywanami wysłanym pokoju, wychodzącym na dziedziniec pałacowy, zajęty przez rządowego słonia. Wielkie zwierzę było omatulone i poprzywiązywane od trąby do ogona, a krzywizna jego grzbietu rysowała się imponująco na tle mgły.
Zastałem wprawdzie premjera i ministra oświaty, którzy mnie przedstawili, dwór jednak został odprawiony, ze względu na pokuszenie, w jakie uczciwość jego wwieść mogły dwie rzeczone już butelki. Kiedy się skłoniłem, król włożył mi na szyję wieniec z silnie pachnących kwiatów i zapytał, jak moja czcigodna obecność raczy się mieć. Odpowiedziałem, że dzięki przynoszącemu szczęście widokowi jego twarzy mgły nocne zmieniły mi się w blask słoneczny, a dzięki jego dobroczynnej owcy bogowie nie zapomną o jego dobrych uczynkach. Odrzekł, iż w następstwie tego, że stopą swą wspaniałą stanąłem na terytorium jego królestwa, zbiory będą prawdopodobnie o siedemdziesiąt procent obfitsze, niż zwykle. Odrzekłem, iż sława króla dotarta do czterech rogów ziemi i że narody zgrzytają zębami, słuchając codziennie hymnów o chwale tego królestwa i mądrości jego, podobnego do księżyca premjera i podobnego do lotosu ministra oświaty.
Następnie usiedliśmy na czystych, białych poduszkach i ja siedziałem po króla prawicy. W trzy minuty później oświadczył mi, że zbiór kukurydzy był niezbyt dobry i że towarzystwa kolejowe nie płacą mu dosyć za drzewo. Rozmowa krążyła wraz z butelkami, przechodzącemi z rąk do rąk, omówiliśmy różne sprawy państwowe i zwolna król zaczął wogóle wtajemniczać mnie w kłopoty swego rządu. Szczególnie szeroko rozwodził się nad wybrykami jednego ze swoich poddanych, który, o ile mogłem zrozumieć, paraliżował władze wykonawcze.
— Za dawnych czasów — mówił król — mógłbym kazać temu tam słoniowi zadeptać go na śmierć. Dziś muszę go odsyłać siedemdziesiąt mil górami do sądu i w dodatku mój rząd ma ponosić koszty. Wszystko pożera słoń.
— Jakież zbrodnie ten człowiek popełnił, Radżo Sahibie? — zapytałem.
— Po pierwsze, jest cudzoziemcem, nie należy do mego plemienia. Powtóre, mimo, iż z dobrej woli, jak tylko przyszedł, nadałem mu ziemię, odmawia mi z niej podatku. Czyż nie jestem panem ziemi na górze i na dole, upoważnionym z prawa i zwyczaju do pobierania jednej ósmej części zbiorów? A ten szatan, rozparłszy się tu, nie chce płacić najzwyklejszej nawet daniny; w dodatku rzuca tu swój jadowity pomiot — dzieci.
— Wtrąć go do więzienia! — rzekłem.
— Sahibie — odpowiedział Król, powierciwszy się trochę na poduszkach — raz, i tylko raz w przeciągu tych czterdziestu lat dotknęła mnie choroba tak, że nie mogłem wychodzić z domu. Ślubowałem wtenczas Bogu swemu, że nigdy mężczyźnie, ani kobiecie nie odetnę światła słonecznego, ani powietrza bożego, albowiem wówczas zrozumiałem istotę tej kary. Czy mogę złamać swój ślub? Gdyby szło tylko o ucięcie nogi czy ręki, nie wahałbym się. Ale i to jest niemożliwe dziś, odkąd Anglicy panują. Ten czy inny z mego ludu — spojrzał z pod oka na jeneralnego dyrektora oświecenia publicznego — napisałby naraz list do wicekróla i może pozbawionoby mnie mego prawa do honorowego werbla na bębnie...
Odkręcił ustnik od swych nargilów, przykręcił drugi ustnik z czystego bursztynu i podał mi nargile.
— Nie poprzestając na odmawianiu mi podatku — mówił dalej — ten cudzoziemiec odmawia także robocizny przy naprawie dróg i do tej zdrady podjudza jeszcze mój własny lud. A przecie, kiedy chce, bardzo z niego zręczny wyławiacz pni! Wśród swoich ludzi nie mam ani jednego, któryby tak zręcznie i śmiało, jak on, brał się do usuwania zatorów, jakie się robią na rzece, kiedy pnie ugrzęzną.
— Ale on kłania się obcym bogom! — wtrącił nieśmiało prezes ministrów.
— To mnie nie obchodzi — odpowiedział Król, w sprawach religijnych tolerancyjny, jak Akbar. — Dla każdego swój Bóg, a ogień lub Matka Ziemia dla wszystkich na końcu. Mnie bunt obraża.
— Król ma armję! — podsunąłem. — Czy Król nie spalił domostwa tego człowieka i nie pozostawił go nagiego na pastwę rosy nocnej?
— Cóż znowu, chata to chata, utrzymuje człowieka przy życiu. Ale raz, kiedy jego wykręty już mi się znudziły, wysłałem przeciw niemu armję. Trzem ludziom rozbił głowy kijem, a dwóch pozostałych uciekło. Prócz tego strzelby nie chciały strzelać.
Widziałem już wyekwipowanie piechoty, jedną trzecią jego część stanowiła stara, z przodu nabijana fuzja na ptaki z wyżartą przez rdzę dziurą tam, gdzie miały się znajdować pistony, drugą obwiązana drutem flinta ze stoczoną przez robactwo osadą, trzecią czterokalibrowa skałkówka na kaczki bez krzemienia.
— Należy jednak pamiętać — odezwał się znów Król, sięgając po flaszkę — że jest bardzo zręcznym wyławiaczem pni i człowiekiem zresztą wesołym. Co ja mam z nim począć, Sahibie?
Sprawa była zajmująca. Bojaźliwy góral odmówiłby raczej dziesięciny bogom, niż podatku swemu królowi.
— Jeśli taka będzie króla wola — odrzekłem — nie zwinę namiotów swych, aż dopiero trzeciego dnia i postaram się zobaczyć tego człowieka. Łaska króla podobna jest do łaski bogów, zaś bunt podpada pod grzech czarnoksięstwa. Prócz tego obie flaszki — a i te drugie też — są puste.
— Pozwalam wam odejść — rzekł król.
Następnego dnia krążył po całem państwie obwoływacz, zwiastując, iż na rzece utworzył się zator i że wszystkim wiernym poddanym wypada go usunąć. Naród sypnął się ze swych wsi, zbiegając w ciepłą, wilgotną dolinę pól makowych; ja poszedłem wraz z królem. Setki ociosanych pni deodarowych zawadziły o wystającą część skały, a rzeka, jak gdyby chcąc uzupełnić blokadę, znosiła z każdą minutą nowe pnie. Woda warczała, wirowała i wściekała się u drew, zaś ludność państwa zaczęła spychać najbliższe pnie żerdzią, spodziewając się wywołać w ten sposób powszechne poruszenie. Wtem dały się słyszeć głosy. „Namgay Doola! Namgay Doola!“ i pokazał się nadbiegający szybko wysoki, czerwonowłosy wieśniak, zrzucający w biegu odzienie.
— To on. To ten buntownik! — rzekł król. — Teraz zator z pewnością zostanie usunięty.
— Ale dlaczego on ma czerwone włosy? — zapytałem, wiedząc, że u górali czerwone włosy są tak pospolite, jak zielone lub niebieskie.
— To cudzoziemiec! — odpowiedział król. — Doskonale, o, wybornie!
Namgay Doola wdrapał się na zator i wyciągnął koniec jednego pnia czemś w rodzaju prymitywnego bosaka. Pień posunął się naprzód powoli jak aligator, za nim ruszyły trzy czy cztery inne, i zielona woda chlusnęła przez otwory, jakie skutkiem tego powstały. Widząc to, wieśniacy zawyli, zaczęli wrzeszczeć i drapać się przez pnie, popychając i ciągnąc uparte kloce, a czerwona głowa Namgay Dooli wszędzie im przewodziła. Kloce ocierały się, kołysały i huczały, kiedy nowe partje z góry waliły w słabnącą już groblę. Wszystko runęło wreszcie w kłębie piany, mknących kloców, rojących się czarnych głów i nieopisanego zamieszania. Rzeka rzuciła wszystko przed siebie. Widziałem, jak czerwona głowa zleciała razem z resztkami zatoru i zniknęła za wielkiemi, skrzypiącemi pniami. Wychyliła się z wody tuż przy brzegu, parskając, jak kot. Namgay Doola wycisnął wodę z oczu i złożył pokłon królowi. Miałem czas przyjrzeć mu się zbliska. W najwyższym stopniu zadziwiająca była rażąca, jadowita czerwień jego głowy i brody, zaś z gąszcza włosów, kręcących się mu ponad kośćmi policzkowemi świeciło dwoje wesołych, błękitnych oczu. Był on niewątpliwie cudzoziemcem, ale Tybetańczykiem z mowy, ruchów i stroju. Mówił dialektem Lepcza z nieopisanem zmiękczeniem dźwięków gardłowych. Było to nie tyle szeplenienie, co akcent.
— Skąd pochodzisz? — zapytałem go.
— Z Tybetu.
Ukazał palcem w stronę gór i uśmiechnął się. Ten uśmiech chwycił mnie odrazu za serce. Machinalnie podałem mu rękę a Namgay Doola potrząsnął nią. Ani jeden Tybetanin czystej krwi nie zrozumiałby mego gestu. Odszedł poszukać swego ubrania, a kiedy piął się w górę, wracając do swojej wsi, usłyszałem wesołe krzyki, które wydały mi się dziwnie znajome. To pohukiwał sobie Namgay Doola.
— Teraz rozumiem — rzekł król — dlaczego nie chciałem go zabić. Jest to jeden z najlepszych moich drwali, ale — tu potrząsnął głową, jak nauczyciel — jestem pewny, że wkrótce znów wpłyną skargi na niego. Wracajmy do pałacu; czas na sądy.
Zwyczajem króla było odprawiać codzień między jedenastą a trzecią sądy nad swymi poddanymi. Widziałem, jak spokojnie wydawał wyroki w poważnych sprawach, wykroczenia przeciw prawu własności, oszczerstwa, małego porwania kobiety — a w tem zachmurzył się i wezwał mnie do siebie.
— Znowu Namgay Doola! — rzekł z rozpaczą. — Mało mam tego, że sam podatku odmawia, jeszcze pół swej wsi zmusił przysięgą do takiej samej zdrady. Nigdy jeszcze mi się coś podobnego nie zdarzyło. A moje podatki nie są wcale wielkie!
Wieśniak z króliczą twarzą i czerwoną różą, wetkniętą za ucho, zbliżał się drżąc. Należał też do spisku, ale wydał wszystko i spodziewał się za to łaski królewskiej.
— O, królu! — odezwałem się. — Jeśli taką będzie wola króla, odłóżmy tę sprawę do jutra. — Co nagle to po djable, a któż wie, czy ten chłop nie kłamie!
— Nie, ja znam usposobienie Namgay Dooli, skoro jednak gość o to prosi, odłożymy sprawę do jutra. Przemów ostro do tego czerwonogłowego cudzoziemca. Może ciebie usłucha.
Zrobiłem próbę tego samego wieczora, ale w żaden sposób nie mogłem zachować powagi. Namgay Doola uśmiechnął się przekonywająco i zaczął mi opowiadać o wielkim brunatnym niedźwiedziu, ukrywającym się na polu makowem nad rzeką. Czy chciałbym go może zastrzelić? Mówiłem surowo o zbrodni spisku i niechybnej karze. Twarz Namgay Dooli zachmurzyła się na chwilę. Wkrótce potem Namgay Doola opuścił mój namiot i po chwili usłyszałem go śpiewającego zcicha wśród sosen. Słów zrozumieć nie mogłem, lecz melodja, zarówno jak jego przypochlebny sposób mówienia, była niby duch czegoś dziwnie znanego.

Dir hané mard-i-yemen dir
To weeree ala gee.

powtarzał Namgay Doola wciąż, a ja łamałem sobie głowę nad zapomnianą melodją. Ale dopiero po obiedzie zauważyłem, że ktoś wyciął mi stopę kwadratową aksamitu z samego środka mego najlepszego płaszcza do zasłaniania aparatu fotograficznego. To mnie tak zirytowało, że zbiegłem w dolinę w nadziei spotkania wielkiego brunatnego niedźwiedzia. Słyszałem go, jak chrząkał, niby niezadowolona świnia w polu makowem i czekałem, stojąc po szyję w rośnem induskiem zbożu, aby go dopaść po uczcie. Księżyc był w pełni i wyciągał bujną woń z wąsatych kłosów. Aż nagle usłyszałem przerażony ryk krowy himalajskiej, jednego z tych maleństw, nie większego od nowofunlandzkiego psa. Tuż koło mnie przebiegły pośpiesznie dwa cienie — niby niedźwiedź z małem. Już chciałem strzelić, gdy wtem ujrzałem, ze obie te figury mają głowy świetnej czerwieni. Mniejszy bydlak ciągnął za sobą jakąś linę, po której pozostawał na ścieżce ciemny szlak. Przebiegli koło mnie najwyżej w odległości sześciu stóp, a cień księżycowy leżał niby czarny aksamit na ich twarzach. Czarny aksamit w dosłownem znaczeniu, bo na wszystkie moce światła księżycowego, ci ludzie mieli na twarzach maski z mego aksamitu! Zdziwiłem się i poszedłem spać.
Na drugi dzień królestwo wrzało. Ludzie mówili, że Namgay Doola podkradł się w nocy i ostrym nożem uciął ogon krowie, należącej do chłopa o króliczej gębie, a który go zdradził. Było to niesłychane świętokradztwo, zbeszczeszczenie Świętej Krowy. Państwo domagało się jego krwi, on jednak zrejterował do swej chałupy, zabarykadował drzwi i okna wielkiemi głazami i drwił z całego świata.
Król, ja i ludność zbliżaliśmy się do chaty ostrożnie. Mowy nie było o tem, aby ująć tego człowieka bez utraty życia, bo z dziury w ścianie wystawała lufa bardzo starannie utrzymanej strzelby — na całe państwo jedynej, która mogła strzelać. Tuż przed naszem przyjściem Namgay Doola omal nie trafił jakiegoś chłopa. Armja stała, stała. I nie mogła zrobić nic innego, bo ile razy ruszyła się naprzód, z okien leciały ostre kamienie. Do tego dodawano od czasu do czasu strumienie wrzącej wody. Widzieliśmy czerwone głowy skaczące na dół i do góry po całej chacie. Rodzina Namgay Dooli pomagała swemu rodzicowi i panu i mrożące krew w żyłach okrzyki wyzwania były jedyną odpowiedzią na nasze prośby.
— Nigdy jeszcze — rzekł król zaperzony — coś podobnego nie zdarzyło się w mem państwie. Na przyszły rok będę musiał z pewnością kupić małą armatę.
Tu spojrzał na mnie błagalnie.
— Jest może w królestwie jaki kapłan, któregoby on usłuchał? — spytałem, bo nagle zaczęło mi świtać w głowie.
— On kłania się swym własnym bogom — odpowiedział.
— Puśćcie do mnie białego człowieka! — zawołał Namgay Doola z wnętrza domu. — Każdego innego zabiję. Poślijcie mi białego człowieka.
Otwarto drzwi i ja wszedłem do zadymionego wnętrza tybetańskiej kurnej chaty, nabitej dziećmi. A każde dziecko miało płomienisto czerwone włosy. Na ziemi leżał ogon krowi i dwa kawałki czarnego aksamitu — mego czarnego aksamitu — niezgrabnie wycięte na podobieństwo masek.
— Cóż to znowu za świństwo. Namgay Doola? — rzekłem.
Uśmiechnął się jeszcze bardziej ujmująco, niż zwykle.
— To nie jest żadne świństwo! — odpowiedział. — Uciąłem ogon krowie tego chłopa. On mnie wydał. Chciałem strzelać do niego, Sahibie. Ale nie zamierzałem go zabić, nie, zabić nie. Chciałem go tylko postrzelić w nogę.
— I niby za co, skoro istnieje zwyczaj płacenia podatku królom? Niby za co?
— Nie wiem, jak Boga mego ojca kocham — odrzekł Namgay Doola. — A kto był twym ojcem?
— Ten, co miał tę strzelbę.
Pokazał mi swą broń — muszkiet Tower z datą 1832 roku i pieczęcią czcigodnej Kompanji Wschodnich Indyj.
— Nazwisko twego ojca? — spytałem.
— Timlay Doolo — odpowiedział. — Z początku, kiedy byłem małem dzieckiem, zdaje mi się, nosił czerwone ubranie.
— O tem nie wątpię. Ale powtórz mi nazwisko ojca trzy lub cztery razy.
Usłuchał i ja zrozumiałem, skąd pochodził ten dziwny akcent w jego mowie.
— Thimla Dhula — mówił podniecony. — Do dziś dnia wielbię jego Boga.
— Czy mogę zobaczyć tego Boga?
— Za chwilę — o zmierzchu.
— Czy przypominasz sobie cokolwiek z mowy ojca?
— To już tak dawno! Ale pamiętam jedno słowo, które on często powtarzał. To jest — „szen[3]. Wtenczas ja i moi bracia stawaliśmy z dostosowanemi nogami, z rękami po obu bokach — tak!
— Rozumie się, że tak. A kto była twoja matka?
— Góralka. My jesteśmy z plemienia Lepcza z Dardżilin, ale mnie nazwano cudzoziemcem z powodu moich włosów — widzisz je!
Tybetanka, jego żona, dotknęła delikatnie jego ramienia. Długie pertraktacje poza fortem przeciągnęły się do późnej godziny. Zapadał zmrok, — zbliżał się czas na „Anioł Pański“. Czerwonogłowe urwisze dźwignęły się nadzwyczaj uroczyście z podłogi i ustawiły się w półkole. Namgay Doola oparł strzelbę o ścianę, zapalił małą naftową lampkę i postawił ją w zaklęśnięciu ściany, a odsunąwszy zasłonę z brudnego sukna, odsłonił wytarty mosiężny krucyfiks, oparty o tarczę z hełmu dawno zapomnianego pułku wschodnio-indyjskiego.
— Tak robił mój ojciec! — rzekł, czyniąc niezgrabnie znak krzyża, w czem naśladowała go żona i dzieci.
A potem wszyscy naraz zaintonowali ten żałosny śpiew, który słyszałem na zboczu góry

Dir hané mard-i-yemen dir
To weeree ala gee

Przestałem się dziwić. Wciąż w kółko żałośnie, jak gdyby im serca chciały pęknąć, wyśpiewywali swą odmianę refrenu z „Wearing of The Green“:

They’re hanging men and women too
For the wearing of the green.[4]

W tej chwili przyszła mi do głowy szatańska myśl. Jeden z tych smarkaczów, chłopak może ośmioletni, przyglądał mi się podczas śpiewu. Wyjąłem rupję, wziąłem ją między wielki i wskazujący palec i spojrzałem — tylko spojrzałem — na strzelbę opartą o ścianę. Uśmiech najzupełniejszego i najdokładniejszego zrozumienia rozjaśnił twarz dziecka. Ani na chwilę nie przestając śpiewać, chłopak wyciągnął rękę po pieniądz, a następnie wsunął mi w dłoń strzelbę. Mogłem zastrzelić Namgay Doolę podczas śpiewu. Ale miałem już dosyć. Właściwości rasowe tkwiły mocno w tej krwi. Namgay Doola spuścił zasłonę — „Anioł Pański“ się skończył.

— To śpiewał mój ojciec. Było tego znacznie więcej, ale ja już zapomniałem i nie rozumiem, co te słowa znaczą. Być może, Bóg zrozumie. Nie należę do tego ludu i nie chcę płacić podatku.
— Ale dlaczego?
Znowu ten sam rozbrajający uśmiech.
— Cóż mam robić między jednem żniwem, a drugiem? To lepsze niż polowanie na niedźwiedzie. Ale ci ludzie nie rozumieją.
Podniósł maski i spojrzał mi w twarz niewinnie, jak dziecko.
— W jaki sposób nauczyłeś się robić te sztuczki szatańskie? — zapytałem, pokazując na maski.
— Sam nie wiem. Jestem zwykły Lepcza z Dardżilin, a jednak materja...
— Którą ukradłeś.
— Nie, doprawdy! Ukradłem? Tak, chciałem ją mieć! Materja — materja — cóz ja mógłbym zrobić z materją?
Miął aksamit w palcach.
— A grzech okaleczenia krowy? Pomyśl tylko!
— To prawda; ale, och, Sahibie, ten człowiek zdradził mnie i ja nie myślałem nawet — ale księżyc świecił, jałówka tak wymachiwała ogonem, a ja miałem przy sobie nóż. Cóż miałem zrobić? Ogon odleciał, zanim się spostrzegłem, Sahibie, ty wiesz więcej, niż ja.
— To prawda! — rzekłem. — Zostań tu i nie wychodź. Pójdę pomówić z królem.
Ludność państwa szeregami ustawiła się na wzgórzach. Poszedłem wprost do króla rozmówić się z nim.
— O, królu! — rzekłem. — Co się tyczy tego człowieka, są dwie tylko drogi, otwarte dla twej mądrości. Możesz go albo powiesić na pierwszem lepszem drzewie, jego i jego bębnów, aby ani jeden czerwony włos nie pozostał na twej ziemi...
— Cóż znowu! — odezwał się król — zacóż miałbym gubić małe dzieci!
Cała rodzina wysypała się przed drzwi chaty, bijąc każdemu niezgrabne pokłony. Namgay Doola czekał ze strzelbą przerzuconą przez ramię.
— Albo też możesz, przebaczywszy bezbożny czyn okaleczenia krowy, dać mu zaszczytne stanowisko w armji. Ten człowiek pochodzi ze szczepu, który podatków płacić nie chce. W krwi jego huczy czerwony płomień, który bucha z jego głowy w postaci tych czerwonych włosów. Uczyń go wodzem swej armji. Obsyp go zaszczytami, jakiemi tylko możesz, i daj mu wszelką swobodę działania, a jeno bacz, o królu, aby ani on, ani nikt z jego rodziny, od dziś dnia nigdy nie otrzymali od ciebie ani piędzi ziemi. Karm go pięknemi słówkami i względami swemi, a także likworem z pewnych butelek, co to wiesz, a będzie ci niezłomną redutą. Ale odmów mu choćby pęka trawy na własność. Taką już Bóg mu dał naturę. Prócz tego on ma braci.
Państwo jęknęło jednogłośnie.
— Lecz jeśli jego bracia tu przyjdą, będą się wodzili za łby, póki się nie wymordują, albo też będą się zdradzali wzajemnie. Ma on wstąpić do armji, o, królu? Wybieraj!
Król skinął głową, zaś ja rzekłem:
— Pójdź, Namgay Doola i prowadź armję króla. A imię twe w języku ludzi ma brzmieć nie Namgay Doola lecz Patsay Doola, albowiem, jak to sam powiedziałeś, ja wiem.
Wówczas Namgay Doola, przezwany od tej chwili Patsay Doola, syn Timlay Dooli, co znaczy Tim Doolan, oczywiście kolosalnie przekręcone, objął króla za nogi, wyszturchał armję stałą i, przejęty skruchą, zaczął biegać od świątyni do świątyni, składając ofiarę za grzech okaleczenia bydlęcia.
Zaś król tak był uradowany moją przenikliwością, że ofiarował mi na sprzedaż jedną wieś za dwadzieścia funtów szterlingów. Ale ja nie kupuję wsi w Himalajach tak długo, póki choćby jedna czerwona głowa płonie między ogonem pnącego się w niebiosa lodowca, a ciemnym lasem brzozowym.
Już ja znam to nasienie.




Człowiek, który był.

Wydała ziemia umarłego,
Zajrzał w nasz namiot trup,
Rzekł swoje — a zaś serca nasze
Ogarnął ognia słup.
Zakarbuj to na strzelby kolbie,
Niech zabrzmi zemsty głos,
Gdy Bóg nareszcie zbadać zechce
Kolegi straszny los.

Powiedzmy jasno, że Rosjanin jest zachwycającym człowiekiem, jak długo tkwi we własnej skórze. Jako człowiek wschodni jest czarujący. Dopiero kiedy zaczyna się domagać, aby go traktowano jako najbardziej wschodni z zachodnich narodów, a nie najbardziej zachodni ze wschodnich, staje się anomalją rasową, z którą nadzwyczaj trudno należycie się obchodzić. Gospodarz nigdy nie wie, którą stroną swej natury on się doń w najbliższym momencie obróci.
Dirkowicz był Rosjaninem — Rosjaninem z krwi i kości, który zarabiał na chleb, służąc niby carowi w jakimś kozackim pułku i pisując korespondencje do jednego z dzienników rosyjskich, którego nazwa nigdy nie brzmiała dwa razy tak samo. Był to przystojny młody człowiek, namiętnie lubiący się włóczyć po niezbadanych częściach świata, a który przyjechał do Indyj właściwie niewiadomo skąd. Przynajmniej nikt nie mógł stwierdzić na pewno, czy dostał się drogą na Balk, Badakszan, Czitrol, Beludżystan, Nepaul, czy jeszcze inną drogą. Rząd indyjski niezwykle uprzejmie usposobiony, wydał rozporządzenie, aby go traktowano jak najgrzeczniej i aby mu pokazano wszystko, co można było zobaczyć. Tak tedy Dirkowicz bujał sobie, mówiąc źle po angielsku, a jeszcze gorzej po francusku, od miasta do miasta, póki wreszcie nie zetknął się z Białymi Huzarami Jej Królewskiej Mości w mieście Peshawarze, znajdującem się u ujścia tej ciasnej, jakby mieczem wyrąbanej szczeliny w górach, znanej ludziom, jako przełęcz Khyberska. Był on niewątpliwie oficerem, udekorowanym na rosyjski sposób małemi, emaljowanemi krzyżami, był bardzo rozmowny i (choć to nie ma nic wspólnego z jego zaletami) został odstąpiony jako zadanie beznadziejne przez pułk Blach Tyrone, który napróżno, pojedynczo i zbiorowo, z całą właściwą sobie gościnnością próbował go upoić przy pomocy gorącej wódki z miodem, słodzonego konjaku i najrozmaitszych mieszanych trunków. A jeśli Blach Tyrone, pułk rdzennie irlandzki, nie potrafi do białej gorączki doprowadzić cudzoziemca — ten cudzoziemiec jest z pewnością człowiekiem niepoślednim.
Biali Huzarzy byli tak rzetelni w doborze swych win, jak w szarżowaniu na nieprzyjaciela. Wszystko, co posiadali, nie wyłączając jakiegoś niesłychanego konjaku, oddali do absolutnego rozporządzenia Dirkowicza, który tez korzystał z tego szeroko — szerzej nawet, niż oficerowie pułku Blach Tyrone.
A mimo to wszystko nie przestawał być beznadziejnym Europejczykiem. Biali Huzarzy byli dla niego „Moi drodzy, prawdziwi przyjaciele“, „Koledzy-żołnierze sławni“, „Bracia nierozłączni“. Co chwila rozwodził się szeroko nad świetną przyszłością, oczekującą połączone armje Anglji i Rosji, kiedy nareszcie zleją się ich serca i terytorja, i rozpocznie się wielka misja cywilizowania Azji. Nie było to przekonywające, ponieważ Azji nie można cywilizować według metod zachodnich. Azji jest trochę zadużo, a prócz tego jest ona za stara. Nie można przerobić damy, która miała wielu kochanków, zaś Azja od wieków była w swych flirtach nienasycona. Nigdy nie będzie chodziła do szkółki niedzielnej i nie nauczy się głosować — chyba mieczem zamiast kartek wyborczych.
Dirkowicz wiedział o tem tak samo dobrze, jak każdy inny, ale wygodnie mu było mówić tak specjalnie-korespondencyjnie i przedstawiać się w świetle możliwie najlepszem. Od czasu do czasu pozwalał sobie na jakąś małą, ale to malutką informacyjkę o swej własnej sotni kozaków, najwidoczniej pozostawionej samej sobie gdzieś na tyłach, po jakiejś drugiej stronie niewiadomo czego. Miał ciężką pracę w Azji Środkowej i widział prawdopodobnie więcej trudów i walki o życie, niż większość ludzi w jego wieku, starannie jednak unikał zdradzania się z tą swą wyższością, a jeszcze staranniej korzystał z każdej sposobności, gdy mógł wychwalać postawę, wyćwiczenie, mundur i organizację Białych Huzarów Jej Królewskiej Mości.
I istotnie, pułk ten mógł wzbudzać podziw. Kiedy Lady Durgan, wdowa po zmarłym sir Johnie Durganie, przybyła do miejsca jego postoju i kiedy po krótkim czasie każdy z oficerów poprosił ją o rękę, bardzo trafnie wyraziła opinję publiczną, tłumacząc, iż wszyscy są tak mili, że o ile nie będzie mogła poślubić wszystkich, nie wyłączając pułkownika i kilku majorów, już żonatych, to na jednym huzarze nie poprzestanie. Wobec tego, mając wrodzoną skłonność do robienia na złość, wyszła za mąż za jakiegoś oficerzynę piechoty i Biali Huzarzy nosili jakiś czas krepę na ramieniu, ale ostatecznie pogodzili się, zjawiwszy się w pełnej liczbie na ślubie, gdzie z niemym wyrzutem ustawili się w szpaler w nawie kościelnej. Wszystkich wyprowadziła w pole, począwszy od Basset-Holmera, najstarszego kapitana, a skończywszy na małym Mildredzie, najmłodszym rangą, który mógł jej dać cztery tysiące funtów rocznie i tytuł.
Jeśli kto nie podzielał ogólnego szacunku dla Białych Huzarów, to parę tysięcy „gentlemenów“ żydowskiego pochodzenia, mieszkających po drugiej stronie granicy, a noszących miano Pałkanów. Swego czasu mieli do czynienia z pułkiem urzędowo i nie dłużej niż jakich dwadzieścia minut, spotkanie to jednak, połączone z wielu nieszczęśliwemi wypadkami, zrodziło w nich pewne uprzedzenia. Od tego czasu nazywali Białych Huzarów dziećmi szatana i synami osób, których absolutnie nie możnaby spotkać w przyzwoitem towarzystwie. Ta niechęć nie przeszkadzała im jednak w napełnianiu — kosztem Białych Huzarów — pieniędzmi swych trzosów. Pułk posiadał karabiny — piękne Martini-Henry karabiny, które z odległości tysiąca łokci potrafią wsadzić kulę w sam środek obozu nieprzyjacielskiego, a są nawet poręczniejsze, niż długie karabiny. Dla tych zalet były bardzo pożądane wzdłuż całej granicy, a ponieważ popyt niezawodnie rodzi zawsze podaż, dostarczano ich też z narażeniem życia lub poszczególnych członków na wagę bitego srebra, to znaczy, siedem i pół funta wagi w rupjach, albo szesnaście funtów szterlingów, licząc rupję al pari. To też kradli je w nocy złodzieje z wężowemi włosami, którzy czołgali się na brzuchach, tuż pod nosem straży; znikały w tajemniczy sposób z zamkniętych pomieszczeń, a w porze gorącej, kiedy wszystkie drzwi i okna w koszarach były otwarte, ulatniały się jak dym. Ludzie z pogranicza potrzebowali ich do wendety i załatwiania sporów granicznych. Ale najczęściej kradziono je podczas długich zimowych nocy zimy północno-indyjskiej. O tej porze roku ruch morderczy w górach był najżywszy, skutkiem czego ceny szły w górę. Straże pułkowe podwajano, potem potrajano. Żołnierz niewiele robi sobie z tego, gdy zgubi broń — rząd musi to naprawić — ale ma głęboki żal o pozbawienie go snu. To też pułk wpadał w gniew i jeden złodziej karabinów do dziś dnia nosi na sobie wyraźne tego ślady. Ten wypadek położył włamaniom na pewien czas kres, straże konsekwentnie zmniejszono i pułk oddał się grze w polo z niespodziewanym rezultatem, albowiem pobił o dwa „goale“ straszliwą drużynę „polo“ lekkokonnych Laszkarów, mimo że ci ostatni mieli na krótką, jednogodzinną grę po cztery kucyki na głowę, a także oficera-krajowca, który śmigał po boisku jak błędny ognik.
Dla uczczenia tego wypadku wydano obiad. Przyszła drużyna Laszkarów i przyszedł także Dirkowicz w pełnym mundurze oficera kozackiego, który istotnie jest tak szeroki, jak szlafrok, i został przedstawiony Laszkarom i aż oczy wytrzeszczał, kiedy się im przyglądał. Byli to ludzie lżejsi od Huzarów, a nosili się z zamaszystością, stanowiącą szczególny przywilej pendżabskich wojsk granicznych i całej jazdy nieregularnej. Zamaszystości tej, podobnie jak wszystkiego innego w służbie, trzeba się nauczyć, za to, i na tem właśnie polega różnica — kto się jej raz nauczy, ten jej już nigdy nie zapomni, lecz zachowa aż do śmierci.
Wielka, rogami ozdobiona jadalnia kasyna Białych Huzarów przedstawiała widok godny uwagi. Całe srebro pułkowe znajdowało się na długim stole — na tym samym stole, na którym swego czasu po zapomnianej bitwie leżały zwłoki pięciu oficerów, dawno, dawno już temu spłowiałe, postrzelane sztandary wisiały naprzeciw drzwi wchodowych, pęki róż zimowych leżały między srebrnemi kandelabrami, a portrety wybitnych zmarłych oficerów spoglądały zgóry na swych następców z pomiędzy głów sambhurów, nilghai, markhorów i — duma całego kasyna — dwóch szczerzących zęby leopardów śniegowych, które kosztowały Basset-Holmera cztery miesiące urlopu, jaki mógł spędzić w Anglji, zamiast na drogach do Tybetu w bezustannem niebezpieczeństwie życia nad brzegami przepaści, na porosłych śliską trawą skłonach gór lub wśród wciąż grożących lawin.
Służący w niepokalanie białym muślinie i z kitami pułku na turbanach stali za krzesłami swych panów, przybranych w szkarłat i złoto Białych Huzarów oraz biel i srebro lekkokonnych Laszkarów. Jedyną ciemną plamą przy stole był posępny, zielony mundur Dirkowicza, ale wynagradzały to jego wielkie onyksowe oczy. Fraternizował z zapałem z naczelnikiem drużyny laszkarskiej, który w duchu obliczał, ilu kozaków Dirkowicza w otwartej szarży o równych siłach mogliby sprzątnąć jego smagli, żylaści współrodacy. Ale o takich rzeczach nie mówi się głośno.
Gwar wzrastał coraz bardziej, w przerwach między poszczególnemi daniami grała stosownie do odwiecznego zwyczaju muzyka pułkowa, póki wszystkie języki nie umilkły w oczekiwaniu pierwszego urzędowego toastu. Wtedy jeden z oficerów, wstając ze swego miejsca, rzekł: — „Mr. Vice, Królowa“ — zaś mały Mildred z szarego końca odpowiedział: — „Królowa, niech ją Bóg błogosławi!“ — i długie ostrogi zadzwoniły, gdy ci ogromni mężczyźni podnosili się, aby wypić zdrowie Królowej, niesłusznie podejrzewani o to, że z jej żołdu płacą rachunki swych przyjęć pułkowych. Ten sakrament biesiady oficerskiej nigdy się nie starzeje i nigdy nie przestaje chwytać za gardło widza, czy to na morzu, czy na lądzie. Dirkowicz wstał ze swem „sławni bracia“, ale nie mógł się zorjentować. Tylko oficer może powiedzieć, co ten toast znaczy, a w rzeczywistości jest w nim więcej sentymentu, niż treści. Bezpośrednio po chwili milczenia, jakie zwykle następuje po tym obrzędzie, wszedł oficer-krajowiec, który grał po stronie Laszkarów. Prawda, w obiedzie udziału brać nie mógł, przyszedł jednak kiedy podawano deser, przynosząc ze sobą całych sześć stóp swej wysokości, z błękitno-srebrnym turbanem na górze i wysokiemi czarnemi butami na dole. Biesiadnicy zerwali się radośnie, gdy na znak hołdu wyciągnął gardę swej szabli tak, aby pułkownik Białych Huzarów mógł jej dotknąć i osunął się na wolne krzesło wśród okrzyków: „Rung ho, Hira Singh!“ (co przetłumaczone znaczy: „Idź, Hira Singh i zwycięż!). — Nie rozbiłem wam kolana, stary? — Ressaidar Sahib, po djabła wsiedliście w ostatnich dziesięciu minutach na tego kopiącego wieprzka? — Szabasz, Ressaider Sahib!
A w tem zabrzmiał głos pułkownika:
— Zdrowie Ressaidara Hira Singha!
Kiedy okrzyki umilkły, Hira Singh wstał, aby odpowiedzieć, bo był przecie najmłodszym synem królewskiej rodziny, synem syna królewskiego, i wiedział, jak się znaleźć w takich wypadkach. A wtedy rzekł w języku krajowym:
— Panie pułkowniku i oficerowie tego pułku! Uczyniliście mi wielki zaszczyt. Zapamiętam to sobie. Przybyliśmy tu zdaleka, aby was w grze pokonać. Tymczasem zostaliśmy pobici. („Nie wasza wina, Ressaidar Sahib! Graliście na obcym terenie! Waszym kucom nogi zesztywniały w wagonach. Nie tłumaczcie się!“) Z tego powodu, być może, przyjedziemy jeszcze raz, jeśli taki będzie rozkaz („Słuchajcie! Słuchajcie! To dobrze! Brawo! Pst!“); a wtedy, zadamy wam takiego bobu, („Z przyjemnością się z wami spróbujemy!“), że wasze kucyki nogi sobie połamią. Tyle co się tyczy sportu.
Tu oparł jedną rękę na gardzie szabli, a wzrok jego poszukał Dirkowicza, rozpartego w swem krześle.
— Jeśli jednak z bożego zrządzenia przyjdzie do innej gry, niż „polo“ niech pan będzie pewny, panie pułkowniku i oficerowie, że rozegramy ją ramię w ramię, mimo, iż oni
Jego wzrok znów poszukał Dirkowicza, — mimo że oni, powtarzam, mają pięćdziesiąt kucyków na jednego naszego konia.
To rzekłszy, z głębokiem „Rung-ho“, które zabrzmiało, jak kolba muszkietu, opuszczona na kamienne płyty, usiadł wśród tańca kieliszków.
Dirkowicz, który wciąż oddawał się konjakowi — temu strasznemu, wspomnianemu już powyżej konjakowi — nic nie rozumiał, zaś złagodzone tłumaczenie nie mogło mu najzupełniej dać należytego wyobrażenia o „poincie“. Stanowczo, mowa Hira Singha była najlepszą mową tego wieczora i wrzawa, jaka po niej nastała, trwałaby może do świtu, gdyby naraz na dworze nie przerwał jej huk strzału, którego odgłos każdemu z biesiadników przypomniał, że nie ma broni u boku. Dało się słyszeć szamotanie i krzyk bólu.
— Znowu kradzież karabinu! — rzekł adjutant, spokojnie opierając się o poręcz krzesła. — Oto skutek redukowania posterunków. Przypuszczam, że warta go zabiła.
Na płytach werandy rozległy się kroki zbrojnych ludzi i zdawało się, jakby coś ciągnięto.
— Czemuż go nie zamknąć w areszcie do rana? — mruknął pułkownik niechętnie. — Sierżancie, skoczcie-no i popatrzcie, czy mu tam czego nie przetrącili.
Sierżant kasyna wyskoczył w ciemność i po chwili wrócił z dwoma żołnierzami i kapralem; wszyscy mieli dziwnie niewyraźne miny.
— Złapano go na kradzieży karabinów, proszę pana pułkownika! — rzekł kapral. — To znaczy, skradał się ku koszarom, obszedłszy główną wartę, proszę pana pułkownika, a posterunek powiada, proszę pana pułkownika...
Obwisła kupa szmat, podtrzymywana przez trzech ludzi, jęknęła. Nigdy nie widziano Afgana tak wynędzniałego i zdziadziałego. Był bez turbana, bosy, cały oblepiony błotem i napół żywy z pobicia. Usłyszawszy głos bólu tego człowieka, Hira Singh drgnął zlekka. Dirkowicz wypił znowu kieliszek konjaku.
— Co mówi posterunek? — spytał pułkownik.
— Że on mówi po angielsku, panie pułkowniku, — odrzekł kapral.
— I dlatego wprowadzacie go do jadalni zamiast odprowadzić go do sierżanta! Choćby mówił wszystkiemi językami świata, nie wolno.
Tłumok znowu jęknął i coś zamamrotał. Mały Mildred wstał i podszedł do niego, chcąc mu się przyjrzeć. Naraz odskoczył w tył, jakby otrzymał postrzał.
— Może byłoby lepiej, panie pułkowniku, odprawić ludzi — rzekł do pułkownika ze śmiałością oficera, który wie, iż posiada pewne względy.
To mówiąc, wziął w ramiona tę obwiązaną łachmanami okropność i usadowił ją w fotelu. Zapomnieliśmy zaznaczyć, iż małość Mildreda pochodziła stąd, iż był tylko sześć stop i cztery cale wysoki i odpowiednio szeroki. Spostrzegłszy, że oficer chce się zająć jeńcem i że pułkownika wzrok zaczyna płonąć, kapral ze swymi ludźmi czem prędzej się oddalił. Biesiadnicy pozostali razem ze złodziejem karabinów który oparł głowę na stole i zapłakał gorzko, beznadziejnie i żałośnie, jak małe dziecko.
Hira Singh skoczył na równe nogi.
— Panie pułkowniku! — rzekł — ten człowiek nie jest Afganem, bo oni płaczą Ai! Ai! i nie jest Hindustani, bo ci płaczą Oh! Ho! On płacze, jak biali ludzie, którzy mowią Ou, ou!
— Gdzie u licha zdobyłeś pan tę wiedzę, Hira Singh? — odezwał się kapitan drużyny Laszkarów.
— Posłuchajcie tylko! — odpowiedział Hira Singh, wskazując skurczoną postać, płaczącą bez końca.
— On powiedział „Mój Boże!“ — odezwał się znów mały Mildred — Wyraźnie słyszałem.
Pułkownik, wraz z biesiadnikami, patrzył na nędzarza w milczeniu. Straszna to rzecz słuchać, jak mężczyzna płacze. Kobieta może łkać górnem podniebieniem, wargami, czy czem chce, ale mężczyzna nie może płakać inaczej jak tylko przeponą, a to rwie go na sztuki.
— Biedaczysko! — zauważył pułkownik, kaszląc gwałtownie. — Trzebaby go posłać do szpitala. Zmiętoszono go trochę.
Ale adjutant kochał swe karabiny. Były to jak gdyby jego wnuki, bo oczywiście na pierwszem miejscu stali żołnierze. To też mruknął buntowniczo:
— Rozumiem, że Afgan kradnie, bo takim go już Bóg stworzył. Ale nie mogę zrozumieć, dlaczego płacze. To tylko pogarsza sprawę.
Konjak musiał działać, bo Dirkowicz siedział rozparty w fotelu i, podniósłszy głowę, zapatrzył się w sufit. Na suficie tym nie było nic nadzwyczajnego, wyjąwszy cienia w kształcie wielkiej, czarnej trumny. Skutkiem jakichś właściwości konstrukcji sali jadalnej ten cień pokazywał się zawsze, jak tylko zapalono świece. Apetytu to Białym Huzarom nie odbierało; przeciwnie, byli z tego raczej dumni.
— Czy on myśli płakać całą noc? — odezwał się pułkownik. — A może mamy tu siedzieć z gościem małego Mildreda, póki mu się nie zrobi lepiej?
Człowiek w fotelu podniósł głowę i obrzucił wzrokiem zgromadzonych przy stole.
— O, mój Boże! — rzekł i wszyscy zerwali się na równe nogi.
A wówczas kapitan Laszkarów zrobił coś, za co powinienby zostać odznaczony Krzyżem Zwycięstwa — w nagrodę za męstwo, okazane w boju z wzrastającą wciąż ciekawością. Zebrał oczami swą drużynę, jak w stosownej chwili pani domu zbiera oczami panie i zatrzymawszy się tylko przy krześle pułkownika, aby powiedzieć: „To nie nasza rzecz, rozumie pan, panie pułkowniku! — wyprowadził swych ludzi na werandę i do ogrodu Hira Singh, który wychodził ostatni, spojrzał na Dirkowicza. Ale Dirkowicz bujał duszą w swym własnym konjakowym raju. Wargi jego poruszały się bez dźwięku, a oczy wlepione były w trumnę na suficie.
— Biały! Zupełnie biały! — rzekł Basset-Holmer, adjutant. — Musi to być szkodliwy renegat! Ciekawy jestem, skąd on pochodzi?
Pułkownik wziął człowieka za ramię i potrząsnąwszy zlekka, zapytał.
— Kto wy jesteście?
Nie było odpowiedzi. Człowiek znowu ogarnął wzrokiem całą jadalnię i spojrzawszy w twarz pułkownika, uśmiechnął się. Mały Mildred, który był zawsze raczej kobietą, niż mężczyzną, póki nie zatrąbiono „Na koń“, powtórzył pytanie głosem, który byłby wyciągnął odpowiedź z gejzeru. Ale ten człowiek uśmiechał się tylko. Siedzący u drugiego końca stołu Dirkowicz z wdziękiem zesunął się z krzesła na ziemię. Żaden syn człowieczy nie może na tym naszym ułomnym świecie bezkarnie mieszać konjaku huzarskiego z huzarskim szampanem.
Tymczasem muzyka zaczęła grać marsza, który towarzyszył Białym Huzarom we wszystkich funkcjach od pierwszego dnia ich istnienia. Prędzej zgodziliby się na rozwiązanie pułku, niż na wyrzeczenie się tej melodji, stanowiła ona ich część składową. Nieznajomy wyprostował się w krześle i zaczął bębnić palcami po stole.
— Nie widzę najmniejszej przyczyny, abyśmy mieli zabawiać warjatów, — rzekł pułkownik. — Zawołać wartę i odesłać go do aresztu. Jutro zajmiemy się tą sprawą. Ale dajcie mu jeszcze kieliszek wina.
Mały Mildred napełnił kieliszek od „Sherry“ konjakiem i podał go człeczynie. Wypił, — muzyka zaczęła grać głośniej, — on wyprostował się jeszcze bardziej. A naraz wyciągnął swe długie chude ręce, wziął w dłonie leżący niedaleko od niego na stole przedmiot i zaczął go pieszczotliwie gładzić palcami. Był to serwisowy, siedmioramienny lichtarz, który posiadał swą własną tajemnicę: miał on mianowicie siedem sprężyn, jedną w środku, a trzy po obu stronach i za pewnem pociśnięciem zmieniał się w świecznik kołowrotek. Człowiek ów znalazł sprężynę, znalazł ją i uśmiechnął się blado. Wstał z krzesła, przyglądał się przez chwilę jednemu obrazowi, przeszedł do drugiego — zaś cała sala śledziła go wzrokiem, bez słowa. Kiedy się zbliżył do kominka, potrząsnął głową jakby zawiedziony. Wzrok jego padł na srebrny odlew, przedstawiający huzara na koniu w pełnej gali. Pytająco wskazał palcem na ten odlew a potem na miejsce nad kominkiem.
— Co to jest? O, co to jest? — rzekł mały Mildred.
I dodał głosem, jakim matka mówiłaby do dziecka:
— To jest koń! Tak jest — koń!
Bardzo powoli przyszła odpowiedź w niskim, bezbarwnym, gardłowym tonie.
— Tak, ja — widzę. Ale — gdzie jest tamten koń?
Można było słyszeć bicie serc oficerów, kiedy cofali się, dając obcemu możność poruszania się po całej jadalni. Mowy już nie było o zawołaniu warty.
Znowu przemówił bardzo powoli:
— Gdzie jest nasz koń?
Jednego tylko konia mają Biali Huzarzy, a portret jego wisi po drugiej stronie drzwi jadalni. Jest to srokacz dobosza, król muzyki pułkowej, który służył w pułku trzydzieści siedem lat i w końcu został z powodu starości zastrzelony. Połowa zgromadzonych zdjęła obraz ze ściany i wetknęła go w ręce nieznajomemu. Ten umieścił go na kominku; obraz zastukał, kiedy go jego biedne, drżące ręce ustawiały, a człowiek zatoczył się ku stołowi i padł na krzesło Mildreda.
A wówczas wszyscy razem zaczęli mówić, mniej więcej w ten sposób:
— Srokacz nie wisi nad kominkiem od sześćdziesiątego siódmego roku.
— Skąd on wie, że ten obraz tu był?
— Mildred, zapytaj go jeszcze.
— Co pan teraz zrobi, panie pułkowniku?
— Cóż, zaczekamy, pozwolimy biedakowi zmysły zebrać.
— Na nic! To człowiek obłąkany.
Mały Mildred podszedł do pułkownika i przez chwilę szeptał mu coś do ucha.
— Panowie, bądźcie łaskawi i zajmijcie swoje miejsca! — zawołał.
Oficerowie pośpieszyli ku swym krzesłom. Tylko krzesło Dirkowicza, tuż obok krzesła Mildreda, było puste, zaś mały Mildred usiadł na miejscu Hira Singha. Zdumiony sierżant napełnił kieliszki wśród głuchego milczenia. Pułkownik znowu się dźwignął, ale ręka jego drżała, a wino wylewało się na stół, kiedy patrząc wprost na człeczynę siedzącego w krześle Mildreda, rzekł ochrypłym głosem:
— Mr. Vice — Królowa!
Była chwila pauzy, ale człowiek ów natychmiast zerwał się i odpowiedział bez wahania.
— Królowa, Bóg ją błogosław!
I wychyliwszy swój kieliszek, złamał w palcach cienką jego nóżkę.
Dawno, bardzo dawno temu, kiedy cesarzowa Indyj była jeszcze młoda, a kraj nie znał nieczystych ideałów, było zwyczajem w niektórych pułkach tłuc lub łamać szkło po wypiciu zdrowia królowej ku niemałemu zachwytowi pułkowych dostawców. Dziś wyszło to już z użycia, ponieważ nie zostało nic do złamania, wyjąwszy tu i ówdzie nakazy rządu, a to dawno już zostało złamane.
— Niema wątpliwości! — rzekł pułkownik, odetchnąwszy głęboko. — On nie jest sierżantem. Na wszystko w świecie, kto to może być?
Wszyscy oficerowie zgodnem echem powtórzyli te słowa, poczem sypnęła się salwa pytań, która każdego człowieka mogłaby zbić z nóg. Nic dziwnego, że obdarty, zabłocony intruz mógł tylko uśmiechać się i potrząsać głową.
Naraz z pod stołu, pogodny i uśmiechnięty, wynurzył się, zbudzony z pokrzepiającej drzemki Dirkowicz. Wynurzył się tuż, obok nieznajomego, który krzyknął naraz i padł przed nim na ziemię. Straszny był widok tej nagłej przemiany po chwale toastu, który wpłynął do pewnego stopnia kojąco.
Dirkowicz nie zrobił ani ruchu, aby go dźwignąć, ale mały Mildred podniósł go natychmiast. Nie przystoi, aby „gentleman“, który umie odpowiedzieć na toast królowej, leżał u stóp oficera kozackiego niższego stopnia.
Wskutek tego szybkiego ruchu uniosła się górna część łachmanów nędzarza powyżej pasa, ukazując ciało usiane suchemi, czarnemi bliznami. Jedna jest tylko broń na świecie, która tnie równoległemi linjami, a nie jest to ani kij, ani koł. Dirkowicz spostrzegł te piętna i źrenice jego oczu rozszerzyły się. Twarz mu się również zmieniła. Powiedział coś, co brzmiało jak gdyby „Kto wy takoj?“, zaś człowiek ów pokornie i posłusznie odpowiedział: — „Czetyrie“.
— Co to znaczy? — rozległy się pytania.
— To jego numer. Rozumiecie panowie, to znaczy „numer czwarty“ — tłumaczył Dirkowicz bardzo zmartwiony.
— Co ma oficer królowej wspólnego z jakimś numerem! — huknął pułkownik.
Groźny pomruk obiegł stół dookoła.
— Cóż ja mogę wiedzieć? — odpowiedział Rosjanin ze słodkim uśmiechem. — On jest — jak to się nazywa — ucieczka — zbieg, z tamtej strony!
Kiwnął głową w stronę ciemności nocnych.
— Niech pan go pyta, jeśli zechce panu odpowiadać, ale niech pan pyta jak najłagodniej, — rzekł mały Mildred, sadowiąc nieznajomego w krześle.
Wszyscy uważali za rzecz w najwyższym stopniu niewłaściwą, że Dirkowicz spijał konjak, mówiąc po kociemu mruczącym, parskającym językiem rosyjskim do tego biednego stworzenia, odpowiadającego tak nieśmiało i z tak widoczną trwogą. Wobec tego jednakże, że Dirkowicz zdawał się go rozumieć, nikt się ani słowem nie odezwał. Wszyscy, pochyleni naprzód, dyszeli ciężko w pauzach rozmowy. Przy najbliższej okazji, gdy tylko nie będzie nic innego do roboty, Biali Huzarzy postanowili korporatywnie udać się do Petersburga na naukę rosyjskiego.
— On nie wie już, kiedy — zaczął mówić Dirkowicz zwracając się do oficerów, — ale powiada, że to już było bardzo dawno podczas wojny. Przypuszczam, że to musiał być jakiś nieszczęśliwy wypadek, bo mówi, że był z tym sławnym i świetnym pułkiem na wojnie.
— Rejestry! Rejestry! Holmer, przynieś pan rejestry! — zawołał mały Mildred.
Adjutant z gołą głową poskoczył do kancelarji, gdzie przechowywano rejestry pułkowe. Wrócił właśnie w porę, aby móc jeszcze usłyszeć zakończenie przemówienia Dirkowicza.
— Oto dlaczego, drodzy przyjaciele, z bólem serca muszę powiedzieć, że zaszedł tu przykry wypadek, którego można było uniknąć, gdyby on był przeprosił tego znieważonego przez siebie naszego pułkownika.
Zerwał się znów pomruk, który pułkownik starał się uciszyć. W tym nastroju nikt nie chciał wziąć na serjo zniewagi pułkownika rosyjskiego.
— On sobie nie przypomina, ale ja myślę, że tu musiał być jakiś wypadek, bo jego przy wymianie jeńców nie wymieniono, lecz zesłano do jakiejś miejscowości — jak się to nazywa? — na wieś. On nie wie, jak przyszedł. Był w Czepang.
Człowieczek dosłyszał to słowo, skinął głową i zadrżał.
— W Cygańsku, w Irkucku. Nie mogę pojąć, w jaki sposób zdołał stamtąd umknąć! Mówi także, że przez długie lata mieszkał w lasach, ale jak długo — sam już nie pamięta, zapomniał — jak i wielu innych rzeczy. To był wypadek, wywołany tem, że nie przeprosił tego naszego pułkownika. Ah!
Przykro powiedzieć, iż Biali Huzarzy, zamiast powtórzyć wydane przez Dirkowicza westchnienie żalu i ubolewania, zaczęli, ledwo już hamowani poczuciem gościnności, okazywać żywą szatańską radość i inne uczucia. Holmer rzucił na stół zniszczone i pożółkłe rejestry, na które znów rzucili się oficerowie.
Dalej! Dalej! Pięćdziesiąt sześć — pięćdziesiąt pięć — pięćdziesiąt cztery! — mówił Holmer. — Otóż mamy. Porucznik Austin Limmason. Przepadł bez wieści. To było jeszcze przed Sewastopolem. Co za niezgłębiona podłość! Znieważył jednego ich pułkownika i został poprostu unicestwiony. Trzydzieści lat wymazano mu z życia.
— Ale kiedy on nie chciał przeprosić! Oświadczył, że wolałby raczej iść do piekła! — zabrzmiał chór.
— Biedak! Zdaje mi się, że później nie miał już sposobności do przeproszenia. W jaki sposób tu się dostał? — zapytał pułkownik.
Brudny tobół na krześle nie mógł dać żadnej odpowiedzi.
— Czy pan wie, kim pan jest?
To-to uśmiechnęło się niewyraźnie.
— Czy pan wie, że pan jest Limmason — Limmason, porucznik Białych Huzarów?
Szybko jak strzał padła odpowiedź w lekko zdziwionym tonie:
— Tak jest, jestem Limmason, oczywiście.
Lecz oczy jego zgasły i biedny człowiek opadł, ze zgrozą obserwując każdy ruch Dirkowicza.
Ucieczka z Syberji, być może, utrwala w umyśle parę zasadniczych faktów, nie przyczynia się jednak prawdopodobnie do rozwoju ciągłości myśli. Człowiek ten nie mógł opowiedzieć, w jaki sposób, nakształt gołębia, znalazł drogę do swej własnej, starej jadalni pułkowej. Nie pamiętał już nic z tego, co wycierpiał, co widział. Płaszczył się przed Dirkowiczem tak instyktownie, jak instyktownie odnalazł był sprężynę świecznika, szukał obrazu srokacza i odpowiedział na toast na cześć królowej. Reszta była pustka, którą groźny język rosyjski częściowo tylko mógł usunąć.
Żyjący w konjaku szatan podszepnął Dirkowiczowi, aby w tej najzupełniej nieodpowiedniej chwili wygłosił mowę. Lekko słaniając się wstał, chwycił się za brzeg stołu i zaczął, z oczami płonącemi, jak opale:
— Sławni żołnierze-bracia, przyjaciele wierni i gościnni. Był to nieszczęśliwy wypadek opłakany — w najwyższym stopniu opłakany.
Tu uśmiechnął się słodko do całego stołu.
— Zechciejcie jednak chwilę zastanowić się nad tą małą, och, tak malutką historją. Malutką — nieprawda-ż? Car! Plewat’! Plewat’! — powtarzam, plewat’ mnie na cara! Czy w niego wierzę? Nie! Ale w nas, w Słowian, którzy nic jeszcze na świecie nie zrobili, w nas ja wierzę! Siedmdziesiąt! — ile to? — miljonów ludzi, którzy nic nie zrobili — nic a nic. Napoleon był tylko epizodem.
Uderzył ręką w stół.
— Słuchajcie, starzy, myśmy jeszcze niczego na świecie nie dokazali — trzeba powiedzieć prawdę. Nas robota dopiero czeka — i my swoje zrobimy, staruszkowie! Precz z drogi!
Rozkazująco skinął ręką i ukazał człeczynę.
— Widzicie go. Nieprzyjemnie na niego patrzeć. Oto właśnie jeden mały — och, tak malutki — wypadek, że nikt o nim ani nie pamięta. A teraz on jest — tem! Tak i wy będziecie wyglądali, sławni bracia-żołnierze — tak będziecie wyglądali i wy. Tylko, że żaden z was nigdy nie wróci. Wszyscy pójdziecie albo za nim, albo —
Tu wskazał wielki cień trumny na suficie i, osunąwszy się na krzesło, zasnął, mrucząc:
— Siedemdziesiąt miljonów — pa-a-szli, starzy!
— Cudownie i w samą miarę! — rzekł mały Mildred. — Ale po co się irytować? Lepiej zajmiemy się tym biedakiem.
Ta sprawa jednak nagle a szybko wypsnęła się z kochających rąk Białych Huzarów. Porucznik wrócił po to tylko, aby odejść znów po trzech dniach, kiedy grzmot marsza żałobnego i szczękanie kopyt szwadronów oznajmiło zdumionemu garnizonowi, nie widzącemu żadnej luki przy stole jadalni kasyna pułkowego, iż jeden oficer tego pułku zrezygnował ze swej nowoznalezionej nominacji.
Zaś Dirkowicz, słodki, giętki i zawsze pogodny, odjechał wieczornym pociągiem. Odprowadzał go mały Mildred z jednym z kolegów, albowiem był przecie gościem pułku i nawet gdyby był wręcz pułkownika w twarz uderzył, prawo tego pułku nie pozwalało na zapomnienie o gościnności.
— Żegnajcie, Dirkowicz, szczęśliwej drogi! — rzekł mały Mildred.
— Au revoir! — odpowiedział Rosjanin.
— Czyżby? Myśleliśmy, że pan jedzie do domu!
— Oczywiście, ale ja wrócę. Moi drodzy przyjaciele, czy ta droga jest zamknięta?
To rzekłszy wskazał w stronę, gdzie gwiazda północna płonęła nad Khyberską Przełęczą.
— Dalibóg! Zapomniałem o tem. Istotnie. Miło mi będzie spotkać się z panem każdej chwili, stary kolego! Ma pan wszystko, czego pan potrzebuje? Cygara, lód, poduszki... All right. — A więc au revoir, Dirkowicz.
Hm! — rzekł drugi oficer, kiedy tylne światła pociągu zaczęły maleć. — Czy to tak bardzo potrzebne?
Mały Mildred nie odpowiedział, lecz wpatrzywszy się w Gwiazdę Północną, zaczął nucić kuplet z najnowszej operetki „en vogue“ w Simli, a która cieszyła się wielkiem powodzeniem wśród „Białych Huzarów“:

Bardzo mi żal, mój panie Sinobrody,
Bardzo mi żal, mój miły, drogi panie,
Lecz jeśli pan powróci tu na gody,
Dostanie pan naprawdę straszne lanie!









  1. Po ang. „Intermediate“, klasa zastępująca w niektórych pociągach klasę trzecią.
  2. Mowa o Loży Masońskiej.
  3. Atten-tion! — Baczność.
  4. Rewolucyjna pieśń irlandzka, którą możnaby zatytułować „Zielony Sztandar“. Przytoczony refren, przełożony dosłownie na język polski, znaczy: „Wieszają mężczyzn, a także kobiety za noszenie zielonej barwy.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Jerzy Bandrowski.