O żołnierzu tułaczu (bajka dla dzieci)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Słoński (syn)
Tytuł O żołnierzu tułaczu
Podtytuł Bajka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Stowarzyszenia Nauczycielstwa Polskiego
Data wyd. 1923
Druk Henryk Chomiński
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


III.


Idzie sobie Jurek, idzie borem, lasem,
przyśpiewując czasem co najgrubszym basem.

Huczy bas po lesie, huczy gdzieś za miedzą —
że to idzie żołnierz, niechaj wszyscy wiedzą!

Zdjął z nóg szybkochody, brnie śród obcych szlaków,
boi się z rozpędu przeskoczyć za Kraków.

Idzie sobie lasem, idzie sobie borem,
idzie rozebranym kolejowym torem.

Dzień go wziął pod rękę, prowadzi najprościej,
noc mu drogę blaskiem księżycowym mości,

złotem gwiazd wysokich każdy krok mu znaczy,
żeby nie wpadł w ręce moskiewskich siepaczy.

Aż po dniach i nocach nieprzespanych wielu
zgasła mu ostatnia gwiazda na Wawelu.


Płynie Wisła, płynie pod Wawel z daleka —
Jurka z Chłopskiej Krzywdy pan Komendant czeka.

Płynie Wisła, płynie przez grody i sioła —
Jurka z Chłopskiej Krzywdy pan Komendant woła.

Idzie Jurek, idzie i staje na progu...
— Ja ta z Chłopskiej Krzywdy, Jurek, chwała Bogu! —

Srodze się ucieszył Komendant Jurkowi,
bierze go pod brodę, przy sobie sadowi.

— Teraz, kiedy z tobą wyruszam na wojnę,
będą miał sumienie czyste i spokojne... —

Prawi tak i wymarsz otrąbić pozwala:
— Hej, obywatele, pójdziem na Moskala! —

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Poszli tak, jak stali, wzięli to, co mieli,
matek nie żegnali, ojców nie widzieli.

W murowanych dworach, w pobielanych siołach
puste po nich miejsca zostały przy stołach.


A oni — garsteczka znikoma i mała —
szli z karabinami na moskiewskie działa.

Wiedział pan Komendant, gdy wymarsz odwlekał,
na kogo i po co tyle czasu czekał.

Wiedział pan Komendant, czego nie wiedziały
cesarsko-królewskie wszystkie generały.

Bo gdyby nie Jurek, coby też się stało
z garsteczką walecznych znikomą i małą?

Któżby życie swoje za nią niósł w ofierze,
gdyby nie ów Jurek, żołnierz nad żołnierze!

Ten ci, gdy zobaczył, że z bronią jest krucho,
włożył szybkochody i czapkę na ucho

i na rano przyniósł od pogańskich synów
parę dział najlepszych i sto karabinów.

A kiedy nazajutrz tę sztukę ponowił,
nawet sam Komendant dziwił się i głowił,

skąd się w nim ta sprawność niezwyczajna bierze,
której inni sprostać nie mogą żołnierze.


A on coraz nowe wrogom figle płatał,
to, jak aeroplan, nad głowami latał.

to, jak tank okrutny, zahuczał znienacka,
że bladła Moskalom mina zawadjacka.

To szedł do obozu dzikich atamanów
i tam miljon chłopów wiązał, jak baranów,

a gdy dzień jutrzenką rozbłyskał nad lasem,
przyprowadzał miljon swych jeńców ciupasem.

Komendant winszował i sukcesów życzył,
sierżant na etapie trzy dni jeńców liczył,

trzy dni jeńców liczył, trzy noce spisywał...
— A bodajbyś więcej takich nie zdobywał! —

A on szedł przed frontem z kulką w karabinie,
z pieśnią o wojence i o rozmarynie.

A gdzie spotkał cerkiew z pięciu kopułami,
wnet ją brał i stawiał do góry nogami,

by nie obrażała prawosławnym kształtem
katolickiej ziemi, ujarzmionej gwałtem.


...A gdzie spotkał cerkiew z pięciu kopułami,
wnet ją brał i stawiał do góry nogami...

A on szedł frontem, o drogę nie pytał,
piosenką ułańską wszędy wroga witał.

Piosenka ułańska, niczem groźne działa,
postrach na szeregi moskiewskie rzucała.

Bo jakże się nie bać miała czerń kozacka,
gdy im ułan polski zaśpiewał znienacka,

gdy im huknął z tyłu z zawadjacką swadą,
że ułany jadą, że ułany jadą...

Jurek z tą piosnką, jak z płonącym lontem,
szedł zawsze najpierwszy, najdalej przed frontem.

Ręce mu stwardniały, nogi mu stwardniały,
w twardy bronz w tym czasie zamienił się cały.

I już tylko o tem marzył pokryjomu,
że, tak zwyciężając, dobrnie aż do domu

i do Chłopskiej Krzywdy, przykucniętej w lesie,
Polską miłowaną na rękach zaniesie...

Tak sobie planował, brnąc przez lotne piaski,
Jurek z Chłopskiej Krzywdy, żołnierz z Bożej łaski.


Tak sobie planował i szedł w bój przed frontem
i śpiewał, i pląsał z zapalonym lontem.

Góry mu schodziły, niczem ludzie z drogi,
lasy mu się nisko kłaniały pod nogi,

rzeki go srebrnemi witały szumami,
ziemia mu ornemi pachniała skibami,

i wszystko śpiewało z nim na różne tony:
— O, mój rozmarynie! o, mój ty zielony! —


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edward Słoński (syn).