O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




LIST XVI.

Tananariwa, 28 sierpnia 1900 r.

Posyłając Ojcu fotografie, które mogłem na razie dostać, do Missyj katol., korzystam z tej sposobności, żeby wyprowadzić z błędu tych przynajmniej, którzy czytają Missye katolickie, jeżeli już może słyszeli, albo usłyszą o moich trędowatych to, co ja nie tak dawno temu słyszałem i nieraz jeszcze słyszę. Zwiedzało moje quasi schronisko kilkanaście osób, między któremi byli też niektórzy dość wysocy urzędnicy, i tak się wyrażali: »Biedni to ludzie ci trędowaci to prawda, ale trzeba ich napędzać do pracy — mają ziemię, niech ją uprawiają, bo inaczej będą musieli głód cierpieć« — albo: »cierpią ci trędowaci, jak i wszyscy inni, bo to ciężka choroba, ale nie są oni znowu tutaj tak nieszczęśliwi, mają pola manioku, patatów i t. p., z missyi dostają ryż, cóż im więcej trzeba? trudno więcej wymagać« i t. p. mnóstwo innych zdań słyszałem. Nie wierzyłem własnym uszom i sądziłem, że to wszystko, choć nie na miejscu wprawdzie, jednak żarty tylko; mówię niektórym, co takie wywodzili teorye, ależ proszę spojrzeć na tych biedaków, czy oni są w stanie tyle pracować, żeby z tego mogli wyżyć? Na to dostałem odpowiedź: »No tak, ale, przecież gdyby zechcieli i nie byli leniwi — Ojciec ich znowu zanadto rozpieszcza.« Dałem pokój, bo co z takimi gadać, szkoda czasu, bo to tyle warto, co grochem o ścianę rzucać. Wiem, że nie jedna z tych zwiedzających osób wyjechała do Francyi, gdzie inaczej też nie będzie gadać. Oprócz tego dowiedziałem się, że we Francyi już mówiono i pisano o tutejszych trędowatych w ten sposób:
»W missyi środkowego Madagaskaru mają Ojcowie i schroniska dla trędowatych. Tym chorym nie najgorzej się tam dzieje, uprawiają pola manioku i innych rzeczy, są pielęgnowani, zdają się tam być szczęśliwymi. Że cierpią, toć prawda, lecz trudno inaczej, bo są trędowaci.«
Rzecz prosta, że każdy co usłyszy coś podobnego od kogoś, co sam osobiście zwiedzał schronisko, a przeczyta w Missyach zupełnie co innego i to wprost przeciwnego temu, pomyśli, że ja albo kłamię (co grzecznie wyrażą »troszeczkę przesadza«) albo znowu chciałbym mieć dla moich chorych niewiedzieć jak wykwintne utrzymanie i wcale nie będzie się spieszył z jałmużną. Na cóż im jałmużna, pomyśli sobie, kiedy mają wszystkiego pod dostatkiem, lepiej dać tam, gdzie rzeczywiście potrzeba. Mnie się zdaje, że tego rodzaju gadaniny, jest to nic innego, jak tylko zręczny fortel, którego dyabeł używa, żeby odwodzić miłosiernych ludzi od dobrych uczynków, jakiemi są wszystkie jałmużny, bo o wykwintnem utrzymaniu dla moich chorych, wcale nie myślałem i nie myślę. Nietylko do kłamstwa, ale do najmniejszej nawet przesady przyznać się nie mogę, czego najlepszym dowodem może być to, że ze wszystkiego tego com tylko Ojcu dotychczas napisał o moich chorych, odkąd pomiędzy nimi jestem, nietylko nic cofnąć, bez rozminięcia się z prawdą nie mogę, lecz przeciwnie, mógłbym nie jedno dodać o czem zamilczałem. Proszę zaś zwrócić uwagę na znaczenie tych pięknych frazesów i osądzić, czy to się zgadza z prawdą: »trzeba ich napędzać do pracy, żeby głodu nie cierpieli« — choćby ci ludzie byli i najpracowitsi, czy mogą pracować, proszę o tem sądzić z fotografij, np. tej kobiety co zbiera suchą trawę do palenia. Dalej: »nienajgorzej chorym się dzieje, uprawiają pola manioku, patatów i t. p....« Najpierw, spojrzawszy na fotografię, proszę powiedzieć, czy taki chory jest w stanie uprawiać ziemię. Powtóre, co do pól, wprawdzie dał rząd dla moich chorych, jak już to Ojcu kiedyś pisałem, kawał ziemi, ale, podzieliwszy ten grunt między moich chorych, na każdego przypadnie kilka metrów zaledwie, czy taki kawałeczek można nazwać polem? Do użyźniania tej nie ziemi, ale gliny, chorzy mają tylko popiół i nic więcej, a choćby to była i najżyźniejsza ziemia, przypuśćmy, czy z takiego kawałeczka można zebrać tyle, żeby się żywić przez pół roku przynajmniej? Maniok zasadzony, dopiero po upływie dwóch lat zdatnym jest do jedzenia, a przez ten czas co jeść? Zebrał ktoś, przypuśćmy, maniok i wkrótce go zjadł, a potem co ma jeść do nowego zbioru? Każdy chory, co może cośkolwiek jeszcze robić, pracuje dla siebie, a inni jak mają się utrzymywać? Między moimi 150 chorymi z biedą znalazłem 30 jako tako zdolnych do roboty, gdyby nawet nie każdy dla siebie pracował, ale dla ogółu, czy tych 30 są w stanie wyżywić swoją pracą wszystkich? Ot dajmy lepiej pokój temu, bo kto wie, ilebym musiał papieru zapisać, gdybym chciał wykazać wszystkie niedorzeczności takich gadanin, które są niczem innem, jak przelewaniem z pustego w próżne.
Szkoda mi tego czasu, com użył na napisanie tego, co tu napisałem, ale trudna rada, potrzebuję jałmużny dla moich nieszczęśliwych chorych, więc musiałem poświęcić ten czas, żeby wykazać głupstwa, które mogłyby powstrzymać ludzi od dawania takowej. Bojowaniem jest życie człowieka na tej ziemi, nigdzie nawet w najświętszych rzeczach, jak np. ratowanie nieszczęśliwych, bez walki się nie obejdzie. Zresztą niech drogi Ojciec zrobi, jak Mu się podoba, proszę to, co tu piszę, umieścić w swoich Missyach, lub nie, ja napisałem tylko dlatego, że kiedy we Francyi już tak gadają, to i do nas dojdzie to samo, tylko może nie tak samo, ale jeszcze więcej upiększone, a mniej prawdziwe, bo wiadomo, że fama volando crescit i łatwo może to Ojcu przeszkodzić w zbieraniu dla mnie jałmużny.

Teraz wytłumaczę Ojcu trochę fotografie, bo może nie wszystko tam będzie zrozumiałem dla nieznających tutejszych stosunków i zwyczajów. Trędowaci piorą bieliznę — w tej dziurze na dole woda, którą jeden z piorących nabiera kwartą przymocowaną do patyka i leje dna bieliznę; inaczej prać nie mogą dla braku wody. (Zob. rycinę na str. 120 i 121). Wygląd schroniska w zimie — na zimę trawa usycha, a z drzew niektórych liście spadają. Trędowaci żebrzą przy drodze — żebrzący siedzą obok drogi, na której być im nie wolno, tylko koszyczki stawiają na drodze do których kto łaskaw, rzuca jałmużnę. Proszę tylko uważać, z jaką ostrożnością to robią, żeby się czasem nie zarazić. (Zob. rycinę na str. 128).

Trędowata bez palców u rąk szyje. (Zob. str. 142).

Trędowata zbiera trawę do palenia — tę trawę trzeba ucinać przy korzeniu. Malgasze robią to łopatką, która u nich nazywa się angady, tą łopatką oni wszystko robią: kopią, odgartują, ucinają trawę i t. d. Ten kosz, w którym jest trawa, nazywają oni sobi’ky = sub’ik. Te subiki robią z tejże samej trawy co i rogóżki i noszą w nich wszystko; innych koszyków tu nie widziałem. (Zob. rycinę na str. 136). Trędowata niosąca wodę — jak wodę, tak wogóle wszystko noszą Malgasze na głowie przeważnie. Trędowata szyje — ta kobieta nie ma ani jednego palca; kto inny nawlecze jej igłę, a ona dwoma rękami przeciąga ją przez płótno; pewno, że nie jest dobrze uszyte to co ona robi, ale radzi sobie biedaczka jak może. (Zob. rycinę na str. 141). Kobiety trędowate w żałobie — Malgasze tak wyrażają żałobę: mężczyźni noszą czarne koszule spadające niżej kolan; kobiety nie splatają włosów w warkoczyki, jak zwykle (zob. rycinę »Kobiety trędowate w Ambahiwuraku«), tylko chodzą rozczochrane. Przedtem do żałoby należało jeszcze nie mycie się wcale przez cały czas żałoby, ale teraz to już zdaje się ustało; jak długo noszą żałobę, nie wiem dokładnie, ale w każdym razie nie długo, parę miesięcy zaledwie. Na fotografii ta kobieta co w środku, jest to żona poczciwego Michała, o którego śmierci już Ojcu pisałem; te inne po bokach, to krewne i znajome, które ją pocieszają. (Zob. ryc. na str. 147). Bawiące się dzieci trędowate — domek i figurki na ziemi, mające wyobrażać żołnierzy pieszych i konnych, dzieciaki same porobiły z gliny. Jak przy takiej pracy wyglądają ręce i koszule dzieci, to Ojciec sam łatwo się domyśli. (Zob. rycinę na str. 155). Staruszka je łyżką przywiązaną do ręki — dla tych co wcale palców nie mają, kazałem porobić blaszki z kawałkiem rurki, w którą się wkłada łyżka, ta blaszka przywiązuje się choremu (owinąwszy ją szmatką, żeby nie raniła) do ręki i tym sposobem, choć wprawdzie nie arcywygodnie, ale sam może łyżką jeść, bez tych blaszek muszą jeść jak zwierzęta prosto z miski. (Zob. rycinę na str. 159). Radbym mieć coś praktyczniejszego dla tych biedaków do przymocowania łyżki, ale nic jeszcze nie wymyśliłem. Gdyby Ojcu co przyszło na myśl, proszę z łaski swej do mnie napisać. Wnętrze izby i gotowanie ryżu — całe bogactwo izby składa się z tej podartej rogóżki na ziemi i paru garnków; to co na fotografii widać na ścianach, to nic zgoła nie jest, są to tylko plamy porobione przez ściekający deszcz. Rynka podparta dwoma kamykami i przykryta pokrywką, stanowi całą kuchnię. Pod tę rynkę podsuwa chory zapaloną trawę i tym sposobem gotuje ryż, czy co mu tam Bóg da na obiad lub kolacyę. Garnek obok rynki stojący, stanowi spiżarnię — w nim chowa się ryż, a we wielkim garnku w kącie izby, woda do picia i gotowania — ot i cały apartament najszczegółowiej opisany. (Zob. rycinę na str. 163).

Z tych kilku fotografij może Ojciec łatwo sobie wystawić, co to czasu stracić i co nacierpieć się muszą biedni chorzy, nim zaradzą sobie w tem wszystkiem, co im do codziennego życia niezbędne. Ot choćby nie dalej biorąc jak to zbieranie suchej trawy, czy to mało czasu i pracy wymaga przy takich rękach, albo wody przynieść; nie tak to łatwo z takiemi rękoma i na takich nogach spuścić się kilkaset kroków w dół do jamy, w której się woda znajduje, naczerpnąć tej wody i z nią wygramolić się napowrót do góry. Cieszy mnie nadzieja, że ci wszyscy, co zobaczą te fotografie, zrozumieją nieco dokładniej, dlaczego mnie tak pilno do nowego schroniska, a mianowicie: żeby nietylko ulżyć moim biednym chorym co do ciała, ale żeby módz więcej zająć się ich duszami. W obecnym stanie rzeczy bardzo trudno, prawie niemożliwe, żeby, taki chory pomyślał więcej o Bogu, o własnej duszy i o zazierającej do niego śmierci, gdyż on od rana do nocy musi myśleć tylko o tem, jakby podtrzymać to swoje nędzne życie — jak zaś to będzie miał, choćby jak najubożej, ale zabezpieczone, wtedy zwróci się więcej do Boga. To całe rozwiązanie zagadki i jedyna przyczyna, dlaczego ja tak pragnę mieć jak najprędzej schronisko z zabezpieczonem utrzymaniem. Kiedy ci, co będą patrzeć na te fotografie, zrozumieją lepiej dlaczego mnie tak pilno, a Matka Najświętsza zagrzeje ich serca do litości, to i jałmużna będzie prędzej i obficiej nadchodzić, a przez to prędzej będę mógł urzeczywistnić moje pragnienia.
Miałbym jeszcze nie jedno do powiedzenia Ojcu, ale na dziś, chyba już dość, bo czas nie pozwala dłużej bazgrać. Czekając na odpowiedź od drogiego Ojca i polecając się Jego łaskawym modlitwom, pozostaję najniższym w Chrystusie sługą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.