O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




LIST XLIII.

Fianarantsoa, 25 sierpnia 1903.

Oddawna zbierałem się napisać do Ojca, ale nie mogłem, tak mi się fatalnie nie kleiło, że zbierałem się ciągle, jak czajka za morze, ale zebrać się nie mogłem, zawsze jak nie jedno, to drugie w drogę zaszło i ani rusz nawet myśli zebrać. Prawda to jest, że wiele może ten, co musi, a jeszcze więcej ten, co chce, jednak nulla regula sine exceptione, chciałem napisać, a nie dało się. Budowa schroniska postępuje — ile się da. Mówią tu wprawdzie na wszystkie strony, że siedzimy mocno, jak wróbel na gałęzi, bo lada chwila mają nas wyrzucić tak jak i z Francyi; nie zaprzeczam tego wcale, ale też i nie zważam na to, a urguję roboty, jak gdyby nigdy nic. Dopuści Pan Jezus, że nas stąd wypędzą, dziej się Jego najświętsza wola, znajdę sobie gdzieś kącik i przeczekam tam, aż ta burza minie i potem znowu do rozpoczętego dzieła się wezmę. Ludzie wiele mogą, ale Najśw. Panna może wszystko zrobić, co się Jej tylko podoba i z pewnością nie dopuści, żeby dzieło, które sama rozpocząć kazała, nie miało przyjść do skutku — w to wcale nie wierzę; prędzej czy później, jednak los biednych trędowatych będzie polepszony i zabezpieczony; czasy nie najlepsze, to tak, ale ja mimo to nadziei wcale nie tracę i na nic się nie oglądając, robię, co mogę, żeby budowę przyspieszyć. Robota porządnie ciężka, zwłaszcza kloaki trzeba bardzo głęboko wycinać w górze, żeby spad był dobry.
Zaczyna się już u nas mieć niby ku wiośnie, t. j. ku porze deszczowej, ale dotychczas było sucho, ziemia zatem twarda jak kamień. Zwiedzających nie brak już teraz, zawsze jakiś ktoś się nawinie, a po ukończeniu schroniska, rzecz jasna, że ich będzie mnóstwo, bo teraz wszędzie tylko o tej budowie gadają. Z tego, co wiem, jak jest na Madagaskarze, zdaje mi się, że nasze schronisko będzie budową pierwszorzędną jako budowa, a jako szpital, to na pewno będzie pierwszorzędnym dlatego, że tu dotychczas wszyscy wszystko budowali, ot aby budować, jak niby prowizorya ad fucum faciendum. Naturalnie, że wszyscy zwiedzający są, jak zwykle na całym świecie się dzieje, rzeczoznawcami i każdy spieszy z praktyczną radą; czy się znają na rzeczy, to pytanie, na które odpowiedzi twierdzącej jeszcze niema, ale sami mają się za rzeczoznawców i sypią rady, jak z worka, a każdy co innego i zwykle przeciwnego radzi. Wszystkie te rady i uwagi przechodzą tylko przez moje uszy, t. j. przez jedno wejdą, a przez drugie wyjdą, bo plan mam zrobiony po należytem przepatrzeniu wszystkich pro i contra co do najmniejszych szczegółów, zastosowany do potrzeb i wygody moich chorych, obmyślany i zrobiony przez człowieka znającego się dobrze na budownictwie i t. d., więc od tego planu ani na krok nie odstępujemy. Na zarzut zaś mniemanych rzeczoznawców, że »ogromne sumy wydam, a toż samo dałoby się zrobić taniej«, zawsze odpowiadam to samo wszystkim, t. j. że »Matka Najśw. bogata i łaskawa, a w naszej Polsce ludzie miłosierni, więc jałmużny potrzebne będę miał na pewno, jak dotychczas miałem i wszystko się zrobi na pewno — za jałmużny, które dostaję, jak przed Bogiem, tak przed ludźmi odpowiadam ja tylko, a nie kto inny, niech więc państwo zostawią te obawy memu sumieniu« — po takiej konkluzyi zwykle mam spokój. Trzeba Ojcu wiedzieć, że tutaj uważają za tańsze to, za co trzeba na razie mniej zapłacić, ale jaka to rzecz, t. j. czy dobra i trwała, czy nie, o tem nie myślą; tak np. dach koniecznie pokryć dachówką a nie blachą, jak ja pokrywam, bo dachówka znacznie taniej będzie kosztować od blachy — ale, że blacha, choć na razie droższa, przetrwa co najmniej kilkanaście lat bez poprawy, a dachówkę trzeba naprawiać kilka razy co roku i za każdą poprawkę sporo pieniędzy wydać, tego nikt nie rachuje. Bez obawy mogę Ojcu powiedzieć, że tutejsza dachówka nie przepuszcza deszczu kiedy go niema, a jak pada deszcz na zewnątrz, to i wewnątrz domów też go mają, choć na dachu dachówka leży. Gdyby Ojciec mógł zobaczyć, to na pewno ubawiłby się widząc, jakie miny robią niedowiarki, kiedy im mówię, że Matka Najśw. bogata, miłosierna i t. d., zatem wszystko będzie. Widzą, że nie miałem ani jednego su na budowanie, bo to wszystkim mówię, teraz widzą, że budowa postępuje, wiec nie mogą wątpić o tem, że jałmużna nadchodzi i to z Polski, a nie skąd inąd, bo o tem przekonywują się z ogłoszeń w »Misyach katolickich« francuskich, gdzie od czasu do czasu ogłoszone kilkanaście albo kilkadziesiąt franków, które na budowanie przecie nie wystarczą, zaprzeczyć zatem nie mogą tego, co mówię o Najśw. Pannie, ale miny mają nie arcymądre i zwykle nic nie odpowiadają. Często mi mówią i piszą ludzie wierzący, dobrzy i praktykujący katolicy: »Niech się Ojciec nie dziwi, że z Francyi tak mało jałmużn nasyłają, bo u nas tyle dobroczynnych dzieł pozakładano w kraju, że najmiłosierniejsi często są w kłopocie, skąd pieniędzy wziąść na to wszystko.« Na to zawsze odpowiadam: »Wiem o tem i dlatego nic nie mówię, i nie śmiem nic mówić, zresztą jałmużna — to łaska, a nie obowiązek, jednak niech zajrzy kto chce do Polski, a przekona się, że i u nas, choć czasy ciężkie, jednak dobroczynnych dzieł też mnóstwo, wydatków wiele, bo zawłaszcza po rządem rosyjskim budują wiele nowych kościołów i naprawiają stare, a mimo to, dobrzy ludzie i o nieszczęśliwych trędowatych nie zapominają i nieraz, za co niech im Matka Najśw. stokrotnie wynagrodzi, z ostatniego sobie ujmują, a przysyłają na budowę schroniska, a może Bóg da, że nie tylko sama fundacya będzie polską, ale i łóżka, jeżeli nie wszystkie, to większość będzie zakupiona przez Polaków.« Spostrzegłem parę razy, że tak gadając, nie jednego trochę ukłułem, przykrości nie chciałbym zrobić nikomu, ależ trudno znowu, żebym mówił inaczej, bo byłoby to nie prawdą.


Mieszkanie O. Beyzyma w Maranie.

Już i pomiędzy Malgaszami pojawia się to niedorzeczne, a tak zgubne zapatrywanie się na naukę religii, jakie, niestety, jest w ucywilizowanej Europie. Niedawno temu przechadzał się przed kościołem jakiś wyelegantowany po europejsku Malgasz; było to przed Mszą św. w niedzielę i w kościele ksiądz wykładał katechizm. Ktoś zapytał tego czarnego eleganta (nazywają ich Malgasze wazahamainty, czytaj: váza máinti, znaczy czarny Europejczyk):
— Czemu nie wchodzisz do kościoła?
— To dopiero katechizm, a msza jeszcze się nie zaczęła — odpowiedział zapytany.
— A katechizmu już nie potrzebujesz, zaszkodziłoby ci, jakbyś go posłuchał trochę — zapytał do znowu tamten.
— Katechizm to dla kobiet i dzieci, a nie dla nas — odparł sztucer.
Kiedy mi o tem opowiadano, żywo przypominało mi się to zło, na które nie można dość nażalić się w naszym kraju, mianowicie: że tylko lud prosty garnie się szczerze do Boga, a w wyższych warstwach społeczeństwa praktykujący katolicy to już chyba stanowią wyjątki. Na Mszy się nie jest w niedzielę, albo święto, bo..., na kazanie się nie idzie, bo..., katechizmu nie trzeba słuchać, bo..., słowem tych »bo« zawsze się znajdzie pełno napoczekaniu, tak, jak gdyby to miało kogo usprawiedliwić wobec Boga. Dałby Bóg, żeby to można wykorzenić u tych biednych Malgaszów, zaczynających dopiero być katolikami, bo inaczej nie daleko zajdą.
Pamiętam, żem Ojcu kiedyś już dawno pisał, jak paradnie wyglądają Malgasze pod parasolami, nie napisałem jednak Ojcu nigdy, o ile pamiętam, ile wycierpieć musi każdy dzieciak malgaski, dopóki sam chodzić dobrze i długo nie może, a mają te dzieciaki do cierpienia nawet i od parasoli, a to tak: matka nosi zwykle dzieciaka w lambie na plecach, to maleństwo nóżkami musi obejmować stan noszącej go matki, przykryte tym lamba i przyciśnięte do pleców matki, żeby nie wypadło, ale lamba dostaje mu zwykle do szyjki tylko. Matka nosi cały dzień dzieciaka tym sposobem, nachyla się, pracuje w ziemi i t. d., nie troszcząc się wcale, czy dziecku wygodnie, czy nie, czy go to męczy, czy nie. Często dziecko zaśnie, główka jego hojda się, jakby nie należąca do tułowia, słońce pada na tę główkę prostopadle, ale to wszystko wcale nie obchodzi idącą matkę, najmniejszej na to nie zwraca uwagi. Kiedy dzieciak płacze, to matka nosi go, jakby podskakując, niby to, żeby zabawić dziecko, a łatwo sobie Ojciec wyobrazi, co się dzieje z główką tego malutkiego, ale matka tego nie widzi i nie myśli wcale o tem. Podczas deszczu niejedna taka matka z dzieckiem na plecach roztworzy parasol i niby to chroni i siebie i dziecko od deszczu, ale jak? Jak struś w piasek, tak ona pod parasol głowę schowa i jeszcze przechyli parasol, nie poza dziecko, ale ponad niem, quasi dla lepszego uchronienia dzieciaka od ulewy, tymczasem wynik tego taki, że troskliwa rodzicielka nie zbyt wiele dostanie wody na głowę, ale nieszczęśliwy jej potomek najpierw co krok, to dostanie szturchańca parasolem, a oprócz tego biegnie nań woda tyloma strujkami z pochylonego nad nim parasola, ile nad tem maleństwem jest drutów, czy roków, do których płótno przymocowane. Trudno nieraz pojąć, jak tyle dzieci przeżyje tyle i takich tarapat w ciągu lat 2, czy 3.
Teraz o sobie słówko Ojcu opowiem, a raczej upokorzę się przed Ojcem, wyznając moją winę, mianowicie: od jakiegoś czasu nie miałem febry, ani też pcheł afrykańskich. Cieszyło mnie to, ale ani razu nie podziękowałem za to Matce Najświętszej, modliłem się wprawdzie często, ale sam nie wiem dla czego jakoś się mnie nie modliło tak, jakbym chciał i jak trzeba, i nie podziękowałem Najświętszej za tę łaskę. Otóż niedawno, właśnie podczas pisania tego listu, zaatakowały mnie pchły afrykańskie; nogi popuchły i rad nie rad, jego afrykańsko-tatarska mość musiał porzucić trzewiki i ustroić się w sandały. Chodziłem naturalnie trochę nie równiej, niż żołnierz we froncie; pytają mnie chorzy: »Co ci jest Ojcze, nogi cię bolą?« Powiadam im, że doznaję obecnie skutku grzechu pierworodnego, więc trzewikom dałem urlop, a sam walczę z pokusą do tańca. Nie koniecznie było mi do śmiechu, ale, że dobre wychowanie nakazuje trzymać się przysłowia: »hop na ulicy, choć bieda w kamienicy«, więc żartowałem — w parę dni potem chwyciła mnie febra i trzęsła, jak dobrze urodzajną gruszą; połknąłem zaraz niezłą dawkę chininy i zarazem przeprosiłem Najśw. Matkę za niewdzięczność. Mateczka najmiłosierniejsza więc przebaczy staremu złoczyńcy i jakoś to ono bude.


Widok na wewnętrzną stronę budującego się schroniska dla trędowatych w Maranie.

Posyłam Ojcu fotografie, które udało się zrobić, z nich może Ojciec choć trochę powziąść wyobrażenie, ile trzeba było ścinać góry i o ile robota postąpiła. Fotografie wyraźniejsze być nie mogą, bo czas mamy tu obrzydliwy — pochmurno i mroczy kapuśniaczek taki, co to za mały, żeby go deszczem nazwać, a większy znowu od rosy, a wicher przytem ustawiczny. Bywają i śliczne dnie to tak, ale fotografuje się wtedy, kiedy fotografa dostać można, a nie wtedy, kiedy pogoda, a względnie światło byłoby potemu. Trudna rada, tak to już zwykle się dzieje na tym świecie, że niema kącika bez krzyżyka. Ja znowu cieszę się bardzo na myśl, że jak Bóg da doczekać, to za jakie lat dwa najwięcej, ukończy się cała budowa i będę miał Najśw. Sakrament w kościółku wprawdzie ubogim, jak na nas żebraków przystoi, ale całym, t. j. nie cieknącym i czyściutkim, jak tylko być może. Dotychczasowe tułactwo ze Mszą św., to prawdziwy czyściec dla mnie; w tych szopach cieknących i wiecznie zaprószonych, ani Najśw. Sakramentu mieć nie można, ani należycie nawet do Mszy św. wszystko przysposobić. Pan Jezus wszędzie obecny i zawsze nas widzi i słyszy, mimo to zupełnie inaczej człowiek się modli przed Najśw. Sakramentem, niż w domu — nieprawdaż?

Zewnętrzna strona budowy schroniska dla trędowatych w Maranie.

Jak się Ojcu wydaje obecna rama, w której Najświętsza Panna Częstochowska będzie na nowym ołtarzu, trochę niby pokaźniejsza od tej, co przedtem zrobiłem. Najświętsze Imiona są jak przedtem u góry i u dołu, tylko z gałązek, więc na pierwszy rzut oka nie spostrzeże kto nie wie, że są. Musi na razie Najśw. Matka zadowolnić się tą lichotą, bo widzi przecie Sama, że czem chata bogata, tem rada — zrobiłem, jak mogłem, a lepiej nie potrafię.

Nabazgrałem już może i zanadto, przestanę zatem na razie zanudzać Ojca moją gadaniną. Oczekując niecierpliwie listu od Ojca, proszę o łaskawą pamięć w modlitwach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.