O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




LIST XIV.

Tananariwa, 13 lipca 1900.

Niedawno pojawił się na Madagaskarze gość przez Europejczyków wcale niepożądany, a przez Malgaszów i niepożądany i pożądany. Wzdłuż wyspy przelatywała szarańcza. Tam, gdzie przelatywała większą masą, znaczne, rozumie się, porobiła szkody, do nas dostały się tylko resztki tej armii latających szkodników, i to resztki wcale nie we wielkiej ilości. Dlatego powiedziałem, że przez Malgaszów jest ta plaga i pożądaną i nie, bo kiedy leci ogromną masą i grozi wielkiem zniszczeniem, wtedy wychodzą tłumnie Malgasze, biorąc co kto znajdzie pod ręką do stukania i brzęczenia, tak np. kawałki blachy, żelazne łopaty i t. p., krzyczą, wyją, świszczą, brzęczą żelazami — słowem, robią piekielną wrzawę, żeby odpędzić szarańczę od ryżu, manioku i t. p. Taki jednak koncert wyprawiają tylko wtedy, kiedy się boją zupełnego, albo znacznego przynajmniej zniszczenia tego co zebrać mają; kiedy zaś szarańcza pojawi się w niewielkiej ilości, jak to u nas miało miejsce niedawno, Malgasze kontenci, bo się wtedy raczą szarańczą, ile tylko mogą. W połowie czerwca ktoś z przechodniów uwiadomił w naszym zakątku, że szarańcza jest już obecnie oddaloną o kilkanaście kilometrów i posuwa się ku nam. Ze wszystkich stron szli Malgasze z koszami, workami, garnkami i t. d. naprzeciw szarańczy, żeby nazbierać jej jak można najwięcej. Moja chata tuż przy samej drodze, co mnie nie bardzo było wtedy na rękę, bo w nocy trudno było spać. Partye tych czarnych myśliwych, po kilkunastu albo i kilkudziesięciu w każdej, przechodziły wciąż koło mego mieszkania, śpiewając, krzycząc, skacząc z radości, że się dobrze najedzą.[1] Jeszcze w dodatku, jakby naumyślnie, noce były śliczne, chłodne to prawda, ale jasne, bo to była pełnia księżyca. Przy +8° albo +10° C. szarańcza ledwo się rusza, tak bezwładnieje, jakby zamarzła, bez trudności zatem zbierano ją do koszów, zgartywano ją po prostu jak ziarno. To toż się czarni gastronomowie raczyli tam specyałem aż obrzydliwie było patrzeć, nazbierali mnóstwo i każdy jadł ile mógł, a kiedy już w nim miejsca zabrakło, to spoglądał tylko na tę zwierzynę i żałował, że tak niewiele pomieścić w sobie może jego żołądek. Surowej szarańczy Malgasze nie jedzą, ale gotują ją i potem suszą na słońcu, żeby się nie popsuła. Odrzucają tylko skrzydła i łapki, reszta wszystko się spożywa. Na targach mnóstwo suszonej szarańczy sprzedają.
Niech Ojciec sobie tylko nie wyobraża tutejszego targu z europejska, bo tu zupełnie inaczej ma się ta rzecz. Targi odbywają się po miastach (których tu wcale niewiele), wsiach i w czystem polu. W jednem miejscu, choćby i w mieście nawet, np. w Tananariwie, niema wcale stałego rynku, tylko codzień w innem miejscu odbywa się targ. Na placu, umyślnie do tego zrobionym, schodzą się ci co sprzedają i rozkładają tam swój towar, często w czystem polu zupełnie jest taki plac i tam odbywa się targ raz w tygodniu. Nazywają się te targi nie od miejsc, gdzie się znajdują, ale od dnia, w którym się odbywają, np.: wtorek, piątek, środa i t. d., w niedzielę nigdzie targu niema. Na takich targach można dostać przeważnie to, co potrzebne do życia codziennego: płótno, ryż, mięso, jarzyny i t. d., jeżeli to większy targ, bo na mniejszych to często oprócz ryżu, manioku i mięsa, niema nic więcej. Trochę dziwne wydają się nazwy targów, zwłaszcza dla kogoś co nie wie jeszcze o tych nazwach, tak np.: idę na wtorek; kupię to lub sprzedam na sobocie; piątek daleko lepszy od poniedziałku, bo tam można wszystko dostać, a na poniedziałku nic i t. p.
Mówiąc o dniach, mimowolnie przypomniałem sobie Robinsona Kruzoe, którego, będąc dzieckiem, z wielkim zajęciem czytałem. Robinson nazwał tego czarnego swego towarzysza »Piątaszek« dlatego, że go spotkał pierwszy raz w piątek; ja zaś mam jednego chorego, którego nie ja nazwałem, ale jego rodzina cała nazywa się Wtorek; imienia ten człowiek niema, bo jeszcze jest poganinem. Zapomniałem jeszcze Ojcu napisać, że na takich targach nietylko kupują i sprzedają, ale i majstrowie tam się schodzą, jak np. kowale, rzeźnicy i t. d. i na targu zaraz napoczekaniu załatwiają to, co do ich rzemiosła należy. Kuźnia przenośna urządza się tak: w ziemi robi Malgasz rowek, w który kładzie dwie połączone rurki drewniane, schodzące się w jedną, na końcu tego połączenia rurek jest żelazny kawałek rurki podchodzący pod węgle, nasypane do jamki. Stawia na ziemi dwa kawałki drzewa wydrążone, tak, żeby końce rurek podchodziły pod te cylindry, w których umieszczone są dwa krążki drewniane, omotane szmatami i przymocowane do kijów. Te krążki z kijami to są tłoki, którymi kowal dmucha do węgli, podnosząc, to opuszczając je w cylindrach. Cały ten przyrząd zastępuje miech. Na ziemi koło tych cylindrów jest kawałek żelaza wielkości 8 albo 10 ct, służący za kowadło. Ma kowal obcęgi i młotek przytem, ot i cała parada. Kuźnia bardzo prymitywna, to prawda, ale zupełnie dostateczna, żeby zadośćuczynić wymaganiom tych, co zamawiają robotę. Takiemu artyście każą np. naprawić angády, t. j. żelazną łopatę służącą do kopania, odgartywania i t. d., słowem do wszystkiego, co u nas robi się ryskalem i łopatą, jest to wązka żelazna łopatka, osadzona na długim kiju, którą Malgasze kopią nie jak ryskalem, ale tak, jak u nas robią co kilofem, wbija ją w ziemię i potem wywraca tę ziemię. Kopania ryskalem, naciskając nogą, Malgasze wcale nie znają. Albo zamówi kto kilka gwoździ, które on napoczekaniu fabrykuje, i t. p. rzeczy robią ci kowale, ale wszystko tak licho zrobione, że gorzej już chyba nie można. Koszykarze i garncarze przynoszą swoje wyroby już gotowe na targ. Rzeźnikom zdarzają się czasem wypadki wcale nie miłe, jak dla nich, tak dla czekających na mięso, mianowicie: rzeźni stałych nigdzie niema; przypędza rzeźnik wołu, świnię, czy co ma zabić, na targ; tuż przy placu targowym zarzyna, ćwiartuje i sprzedaje. Otóż nieraz się zdarzy, że wół pędzony na zarżnięcie, jakby przeczuwając, że o jego skórę chodzi, da drapaka tuż przed zabiciem, gonią rzeźnicy za nim, ale nie tak łatwo daje się wół złapać i nawet o kilka kilometrów odbiegnie, kupującym zatem zostawiono wtedy ad libitum, albo czekać może i do wieczora nim się rzeźnicy uporają, albo wracać bez mięsa do domu. Jeżeli taki wół był przedtem tuczony, to dla przechodniów po drogach nie koniecznie bezpiecznie spotkać się z nim, bo tuczone woły bywają dzikie zarazem. Malgasze tuczą swoje woły w następujący sposób: kopią głęboko dół z wejściem spadzistem, jak do piwnicy, zapędzają do tego dołu bydle mające być tuczonem i zamykają, czy raczej zabarykadowują wejście. Naznacza właściciel takiego wołu jakiego chłopaka, który zbiera wciąż trawę i nosi do jamy dla tego wołu, albo i sam właściciel go karmi; ale koniec końcem, taki wół przez długi czas nie wychodząc z jamy i nie widząc nigdy nikogo, oprócz tego co go karmi, zupełnie dziczeje i potem boi się wszystkiego i byle co łatwo go rozzłości. Kiedy pędzą takiego wołu na targ (zwykle robią to Malgasze z wielkim hałasem, jak wogóle wszystko u nich po dzikiemu się odbywa), często się zdarza, że wół wystraszony hałasem i widokiem, do którego nie przyzwyczajony, rozwściekli się i piędzi jak szalony, rozbijając i tłocząc wszystkich i wszystko co tylko na drodze napotka, aż póki nie wybije się zupełnie ze sił, albo nie wpadnie gdzie do jakiego dołu, zkąd go z wielkim mozołem wydobywają. A co za moc gapiów na każdym targu, to przechodzi wyobrażenie.
Malgasze wogóle pracowitością nie odznaczają się wcale, pracowitych można śmiało uważać za wyjątki, ale prawie wszyscy uważają to sobie za obowiązek, żeby być na targu, czy co kupi, czy nie, czy ma co sprzedać, czy nie, na targu jednak być musi i gawronić tam cały dzień. Po miastach i wsiach, ten dzień, w którym odbywa się targ, uważany za świąteczny i prawie nikogo nie można zastać w domu przy robocie, chyba, że ma coś koniecznego i bardzo naglącego do roboty. Szkoły naturalnie nie ma w ten dzień, bo czarny światłodawca musi przecież zaszczycić targ swoją obecnością, a dzieci, jak zwykle wszędzie dzieci, cieszą się, że mogą bąki zbijać przez cały dzień. W każdem mieście lub wsi, gdzie jest szkoła, uczniowie zawsze mają co tydzień 2 dni wolne, niedziela i dzień targowy. Ale na to nikt się wcale nie użala, bo Malgaszom o czas wcale nie chodzi. Nigdzie niema wywieszonej przestrogi, żeby się strzec kieszonkowych złodziei, ale, kto na targu nie ma się na baczności, ten się łatwo przekona własnym doświadczeniem, że jak po całym świecie, tak i na Madagaskarze nie braknie ich wcale.
Tymczasem tyle, bo napadła mnie febra znowu i wcale nie pomaga do pisania, ręka tak chodzi po papierze, jak pijany po nierównej drodze. Czekając z niecierpliwością na odpowiedź od Ojca, tylko naturalnie nie skąpą, a porządny obszerny list, polecam się Jego modlitwom.





Trędowaci żebrzą przy drodze. (Zob. str. 140).




  1. Spytałem jednego Malgasza, jak można tak się cieszyć z szarańczy, kiedy ona tyle szkody robi? »Che — odpowiedział — szkoda będzie niewielka, bo szarańczy niewiele, a co się najemy, to się najemy«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.