Przejdź do zawartości

Nowelle (Poe, tłum. Niedźwiecki)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł Nowelle
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. post 1923
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów – Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
EDGAR ALLAN POE.


NOWELLE.
I.
TŁÓMACZYŁ
Z. NIEDŹWIECKI.
LWÓW — ZŁOCZÓW.
Nakładem i drukiem księgarni Wilhelma Zukerkandla.



Zdradzieckie serce.

To prawda! byłem nerwowy, strasznie nerwowy w owych czasach, jestem nim po dzień dzisiejszy, dlaczego jednak miałbym zaraz być waryatem?... Choroba nie pozbawiła mnie zmysłów, lecz owszem zaostrzyła je. Przedewszystkiem słuch mój stał się w najwyższym stopniu wrażliwym i delikatnym, ucho moje nauczyło się chwytać wszystko, co działo się na ziemi i niebie a nawet niejednę rzecz, która w piekle ma miejsce. Jakżeż więc mogłem być szaleńcem?... Proszę tylko posłuchać, z jakim spokojem i rozsądkiem potrafię cały przebieg zdarzenia opowiedzieć.
W jaki sposób myśl o tem nawiedziła mnie po raz pierwszy, trudno mi doprawdy określić, od chwili jednak, kiedy ją powziąłem, zaczęła mnie prześladować dzień i noc. Nie miałem przytem na oku żadnego określonego celu. I nie nienawiść także do tego mnie przywiodła, lubiłem bowiem starca. Nie wszedł mi nigdy w drogę, nigdy mi ani słowem nie uchybił. Nie nęciło mnie również jego złoto — zdaje mi się jednak, że to jego oko działało na mnie w sposób tak dziwnie drażniący. Tak, tu musiał tkwić powód! Jedno z ócz mianowicie podobne miał oku sępa — bladoniebieskawe w kolorze, z błonką u wierzchu. Ile razy utkwił je we mnie, miałem uczucie, jakby mi krew w żyłach krzepła; w taki to sposób nieznacznie, całkiem nieznacznie dojrzało w mej duszy postanowienie zabicia starca, byle się tylko raz na zawsze od tego oka uwolnić.
Oto wszystko, z przyczyny czego mnie dzisiaj mają za waryata. Obłąkani jednak działają bez zastanowienia, mnie zaś trzeba było widzieć, jak planowo zabierałem się do dzieła, jak ostrożnie, z jaką rozwagą i skrytością kroczyłem do celu! Nigdy nie okazywałem staremu większej uprzejmości niżeli w ciągu ostatniego tygodnia przed zabiciem go. Noc w noc, kiedy było blizko północy, podkradałem się pod jego drzwi, kładłem dłoń na klamce i otwierałem je — ach! jak cichutko!... jak powoli! A kiedym już skrzydło drzwi dostatecznie uchylił, aby przez otwór głowa moja mogła się dostać do środka, dobywałem latarki, ze wszystkich stron osłoniętej, która na zewnątrz nie wypuszczała ani jednego promyka, i wsuwałem głowę do pokoju. Och, ktoś, coby mnie w trakcie tej roboty zobaczył, uśmiałby się z pewnością, patrząc, jak ostrożnie i zwinnie zarazem głową manewrowałem, ile chytrości i oględności wkładałem w całą tę czynność. Powoli i cichutko wścibiałem przez rozchylone drzwi szyję, aby przypadkiem nie zbudzić starego ze snu. Mijała dobra godzina, nim głowę wprowadziłem ostatecznie przez szparę do tego stopnia, że mogłem dojrzeć starego w łóżku. A!... czyliż waryat potrafiłby się zdobyć na tyle cierpliwości i taką ostrożność?... Potem zaś, kiedym już głowę szczęśliwie do wnętrza pokoju wprowadził, otwierałem cicho — och! jak cichutko — jak w ogólności przezornie — aby zawiasy zbyt głośno nie zaskrzypiały, klapę latarki. Otwierałem ją jednak na tyle tylko, aby jeden jedyny cieniuchny promyczek mógł paść na sępie oko. Powtarzałem to przez siedm nocy z rzędu, za każdym razem ściśle około północy; ponieważ jednak oko było za każdym razem zamknięte, nie mogłem tedy przystąpić do dzieła, nie miałem bowiem przecież nic przeciw staremu, tylko przeciwko jego oku.
Codzień rano zaś, skoro świt, wkraczałem śmiało do jego pokoju i zawiązywałem najswobodniejszą w świecie gawędkę, przemawiając doń serdecznie, po imieniu, rozpytując, jak spał. Staruszek musiałby tedy być dyabelnie podejrzliwym człeczyną, by powziąć cień choćby podejrzenia, z jakiemi zamysłami ja go co noc około samej północy uśpionego obserwuję.
Za nadejściem ósmej nocy zabrałem się do otwarcia drzwi z większą jeszcze niżeli zazwyczaj ostrożnością. Sekundowa wskazówka zegarka porusza się szybciej, niżeli się przytem dłoń moja poruszała. Nigdy jeszcze nie byłem w takiej pełni świadomym moich zdolności i mego sprytu, jak owej nocy. Zaledwie byłem w stanie powstrzymać wyrywający mi się z piersi okrzyk radości z tego powodu. Pomyśleć, że stałem na progu jego pokoju, otwierając całkiem nieznacznie a coraz więcej i więcej drzwi, a on we śnie nawet nie przypuszczał, co ja w tej chwili robię! Przedstawiając to sobie, nie mogłem się wstrzymać od tłumionego chichotu. Być może, że mnie usłyszał, gdyż poruszył się nagle na łóżku w tejże chwili, jakby go coś przestraszyło. Pomyśli ktoś, że dałem drapaka co żywo?
Bynajmniej! Przedewszystkiem w pokoju było ciemniuteńko, bo stary zamykał szczelnie okienice z obawy przed złodziejami. Wiedząc tedy, że otwierania drzwi spostrzedz nie może, starałem się z wytrwałością niezachwianą uchylać je coraz więcej i więcej.
Nareszcie wsunąłem głowę do wnętrza zupełnie i właśnie miałem zamiar otworzyć klapę ślepej latarki, gdy w tem palec mój, zsunąwszy się z haczyka klapy, zgrzytnął, a stary, podnosząc się w łóżku, zawołał:
— Kto tu?
Wstrzymując się od wszelkiego poruszenia, milczałem. Przez ciąg całej godziny ledwie miałem odwagę oddychać, nie pozwalając jednak nawet drgnąć powiece; przez cały ten czas wszakże nie usłyszałem już nic więcej, jak gdyby się stary napowrót położył. Siedział tylko na łóżku wyprostowany i nasłuchiwał; słuchał zegaru umarłych w ścianie, tak samo jak i ja się weń noc w noc wsłuchiwałem.
Naraz uszu mych doszło coś jakby ciche stęknięcie. Poznałem w niem głos śmiertelnego strachu. Nie był to jęk bólu, ani troski; był to ów ton głuchy, napół zduszony, jaki się zwykł wyrywać z głębi ściśnionej strachem piersi. Znam ja aż nadto dobrze to zabójczo męczące stękanie. Niejednej nocy, gdy wszystko było pogrążone w śnie najgłębszym, dobywało się ono z mojej własnej piersi, potęgując napady trwogi, które mnie zmysłów pozbawiały, przez tę okropną duszność. Znałem ja tedy, mówię, jęk tego rodzaju zbyt dobrze i nie tajnemi mi były uczucia, jakich starzec wśród tego doświadczać musi. Sprawiało mi to przykrość, choć w głębi duszy byłem uradowany. Wiedziałem, że od pierwszego szmeru, na którego odgłos starał się obrócić, leżał przez cały czas nie śpiąc. Owładany coraz to większą trwogą, starał się sobie przedstawić jej bezzasadność; nie udawało mu się to jednak. Daremnie sobie powtarzał: — „To nic; to tylko wiatr zaszumiał w kominie; może też mysz przebiegła po podłodze albo świerszczyk z cicha zaświerczał.“ — Napewne stary próbował się uspokoić tego rodzaju perswazyami. Daremny jednak wysiłek; wszystko to było napróżno! Zbliżająca się doń śmierć stała już nad jego głową i spowijała w swe mroki bezdenne duszę swojej ofiary, skutkiem czego starzec, mimo że mnie nie widział ani nie słyszał, czuł jednak w pokoju moją obecność.
Przeczekawszy cierpliwie czas dłuższy, w ciągu którego nie posłyszałem żadnego szmeru, mogącego świadczyć, że się napowrót układa, — zdecydowałem się uchylić u mej latarki maleńką, mikroskopijnie małą szparkę. Zrobiłem to z jak największą ostrożnością. Niepodobna sobie nawet wystawić, jak powoli i nieznacznie uchylałem klapę, póki nakoniec jeden cieniuchny promyk, delikatny jak nić przędzy pajęczej, przez szparę nie błysnął i nie padł na sępie oko.
Było otwarte — szeroko otwarte! a kiedym je ujrzał, wściekłość zerwała się we mnie burzą. Zobaczyłem je całkiem wyraźnie: bladosine z obrzydliwą błonką u wierzchu... Dreszcz przeszedł mnie na ten widok do szpiku kości. Twarzy jednak ani postaci starca dostrzedz nie mogłem, skierowałem bowiem formalnie jakby z natchnienia instynktu promyk akurat w pożądane miejsce.
Mówiłem już, że domniemane moje szaleństwo nie było niczem innem jak tylko nadzwyczajnem zaostrzeniem mych przeczulonych zmysłów. I tak ucho me pochwyciło teraz cichy, stłumiony ale szybko powtarzający się szelest, niby tik tak owiniętego watą zegarka. I ten także odgłos dobrze mi był znany. Było to tętno jego serca, a szał mój zaognił się jeszcze bardziej pod jego wpływem, jak szał bojowy żołnierzy, podniecany biciem w bębny.
I tym razem jednakże zapanowałem nad sobą i zachowałem spokój. Zaledwie śmiałem oddychać, latarnię zaś ściskałem w ręku silnie i nieporuszenie. Próbowałem, czy zdołam z niezachwianą pewnością kierować promyk na to oko. Wśród tego piekielne bicie serca stawało się coraz szybszem. Z każdą chwilą przyspieszało się i wzmacniało jego tętno. Przerażenie starca musiało dosięgać szczytu. Powiedziałem, że tętno serca stawało się z każdą chwilą bardziej i bardziej głośnem. Czy tylko będę zrozumiany?... Mówiłem, że jestem nerwowy i jestem też nim rzeczywiście. Teraz, w godzinie samej północy i wśród straszliwej ciszy grobu, zalegającej stary dom, popadłem skutkiem tego osobliwego szmeru w niczem nie dający się powściągnąć strach. Zaledwie przez kilka minut jeszcze byłem w stanie do tego się zmusić, by stać nieporuszenie. Lecz tętno było coraz i coraz głośniejsze, aż pomyślałem, że w końcu serce musi mu od niego pęknąć. Teraz ogarnął mnie nowy niepokój: bicie tego serca mógł posłyszeć któryś z sąsiadów! Położyło to kres memu wahaniu. Godzina starca wybiła! Z głośnym wrzaskiem otwarłem klapę latarki, i wpadłem do pokoju. — Raz tylko jęknął — tylko raz jeden. W mgnieniu oka porwałem za poduszki i przywaliłem niemi starego. Poczem nie mogłem się wstrzymać od śmiechu na myśl, jak prędko powiodło mi się z nim załatwić. Serce wszelako nie przestawało dalej bić stłumionem pukaniem, które trwało minut kilka. Lecz to mi już było obojętne; odgłos ten nie mógł się już po za ściany przedostać a wreszcie ucichł. Starzec nie żył. Odrzuciwszy poduszki, zbadałem ciało. Bez najmniejszego wątpienia miałem przed sobą trupa — trupa, jak gdyby nigdy nie żył! Położywszy mu dłoń moją na sercu, trzymałem ją tak przez kilka minut. Żadnego poruszenia. Umarł — nieodwołalnie. Już mnie jego oko dręczyć nie będzie.
Ktoby i teraz jeszcze był zdolny poczytywać mnie za obłąkańca, zaniecha tego, skoro opiszę, jak przemyślnie się zakrzątnąłem około ukrycia zwłok. Noc miała się ku końcowi a ja nie przestawałem pracować w niemym pośpiechu.
Wyrwawszy w podłodze trzy deski, ukryłem wszystko w znajdującej się pod niemi próżni. Poczem wstawiłem deski na dawne miejsce tak dokładnie i zręcznie, że żadne oko ludzkie — nawet jego oko! — nie zdołałoby zauważyć jakiejkolwiek zmiany. Nie potrzebowałem też nigdzie nic zmywać — ani jednej kropelki — najmniejszego chociażby śladu krwi. Zbyt byłem przezorny na to.
Kiedym się uporał z tem wszystkiem, była godzina czwarta, panował jednak jeszcze mrok nocy. W tej samej chwili, kiedy zegar wydzwaniał godzinę, zapukał ktoś z ulicy do bramy domu. Wyszedłem z lekkiem sercem, by ją otworzyć. Powiadam: z lekkiem sercem — bo czegóż jeszcze mógłbym się teraz lękać? Weszło trzech mężczyzn, którzy przedstawili się z całą uprzejmością jako funkcyonaryusze policyjni. Jeden z moich sąsiadów posłyszał w nocy krzyk, co nasunęło podejrzenie zbrodni. Policya, zawiadomiona o tem, przysłała swych ludzi celem przedsięwzięcia na miejscu śledztwa.
Uśmiechnąłem się — bo i czegóż się mogłem bać? — i pozdrowiłem uprzejmie ichmościów. Okrzyk ów — objaśniłem — mnie samemu wydarł się we śnie, co się zaś tyczy staruszka, wyjechał, dodałem, na wieś. Oprowadziłem przybyłych po całym domu, żądając, aby zaglądali wszędzie i wszystko zbadali jak najdokładniej. W końcu zaprowadziłem ich także do pokoju starego i pokazałem, że wszystko, co posiadał, znajduje się w jak największym porządku, starannie pochowane i nietknięte. W poczuciu mego bezpieczeństwa byłem formalnie jakby upojony a przyniósłszy krzesła, zmusiłem przedstawicieli władzy, by je zajęli i odpoczęli po trudzie. Sobie samemu zaś postawiłem krzesło, w szalonem zuchwalstwie sukcesu, który mi się wydawał zupełnym, akurat w tem właśnie miejscu, gdziem ukrył trupa mej ofiary.
Policyanci wyglądali kompletnie zadowoleni z wyniku uskutecznionych poszukiwań. Zachowanie moje przekonało ich, ja sam zaś nie traciłem rezonu ani na chwilę. Usiadłszy na podanych krzesłach gawędzili o rzeczach obojętnych, ja zaś odpowiadałem na każde ich zapytanie z całą gotowością. Niedługo jednak uczułem, że blednę, i zacząłem pragnąć, żeby sobie już poszli. Zaczęła mnie głowa boleć, szum napełnił mi uszy, lecz oni siedzieli dalej, i gadali bez przerwy. A dziwny szmer w moich uszach, wzmagając się, trwał i począł przybierać pewien określony charakter. Pragnąc się pozbyć straszliwego uczucia, wmięszałem się swobodnie w gawędę. Lecz szmer nie ustawał, był coraz wyraźniejszy, aż w końcu spostrzegłem, że nie rozbrzmiewa on w moich uszach.
Musiałem w tej chwili bardzo zblednąć ale zacząłem pleść, ile możności jak najgłośniej, co mi tylko na język przyszło. Równocześnie jednak i szelest wzmógł się także — co było począć?... Cichy, zgłuszony, szybki odgłos, całkiem podobny tykaniu zegarka, owiniętego watą. Tchu mi zaczęło braknąć — choć policyanci ciągle jeszcze nie słyszeli nic. Zacząłem gadać jeszcze prędzej, z jeszcze większą żywością, ale i szmer potęgował się stale. Powstawszy z krzesła, począłem się spierać o jakąś drobnostkę mocno podniesionym głosem, giestykulując przytem gwałtownie. Nic nie pomogło, szmer stawał się również z każdą chwilą głośniejszym. Dlaczego oni sobie nareszcie nie szli?... Jak gdyby doprowadzony teraz do szału każdem słowem policyantów, zacząłem przemierzać pokój ciężkim krokiem. Wszystko na nic. Szmer ciągle rósł. Boże mój! cóż miałem jeszcze uczynić?!... Począłem się pienić z wściekłości, rzucałem się i kląłem. Porwawszy za krzesło, na którem siedziałem przed chwilą, począłem niem szargać po deskach podłogi, lecz szmer był coraz głośniejszy, zagłuszał wszystko inne. Głośniej! głośniej! coraz to głośniej brzmiał!... A trzej mężczyźni nie przerywali wesołej gawędki, śmiejąc się w dodatku. Czy podobna, aby nie słyszeli?... Wszechmocny Boże! Przenigdy!... Słyszeli oni dobrze! i domyślali się związku!... Znaczenie całego mego zachowania się nie było dla nich zagadką!... Pastwili się tylko nad mem przerażeniem!... Takie myśli przelatywały mi przez głowę owej chwili, takie są do dziś jeszcze. Lecz wszystko inne zdawałoby się rajem wobec tych mąk duszy! Wszystko byłoby znośniejszem od ich urągań! Nie mogłem dłużej znosić ich obłudnych uśmiechów. Myślałem, że skonam, jeżeli nie wrzasnę na całe gardło. A teraz... słuchajcie tylko! coraz głośniej i głośniej!... — „Łotry! — wrzasnąłem wreszcie — przestańcie grać komedyę!... Przyznaję się do wszystkiego!... Zerwijcie deski... Tu!... tutaj!... To jego serce uderza tak straszliwie.“






Malstrom.
Motto. Drogi Pańskie zarówno w przyrodzie, jak w świata kolejach, nie są podobne człowieczym drogom. W tymże samym stopniu wyobrażenia, jakie sobie tworzymy o rozciągłości, bezmiarze i bezdni dzieł jego, których głąb jest większą niżeli studnia Demokryta.
Józef Glanville.

W tej chwili wdarliśmy się na najwyższe z urwisk skalnych. Ubiegło minut kilka, nim całkiem wyczerpany starzec był znowu w stanie dobyć z piersi głosu.
— Niedawno jeszcze — rzekł w końcu — mógłbym był pana z tą samą łatwością przez tę drogę przeprowadzić, co najmłodszy z mych synów; trzy lata wszakże temu mniej więcej, zdarzył mi się wypadek, jakiego nie miał chyba nigdy żaden z śmiertelnych — a przynajmniej jakiego żaden z tych, co go mieli, nie przeżył, aby go módz opowiedzieć, a te sześć godzin śmiertelnej trwogi, przez jaką wtenczas przeszedłem, złamały całkiem moje ciało i duszę. Bierze mnie pan za człeka bardzo podeszłego wieku, tak jednak nie jest. Jeden niecały dzień wystarczył, aby włosy moje z czarnych stały się białymi, aby do tego stopnia osłabić mi członki i rozbić moje nerwy, że trzęsę się odtąd za najmniejszym wysiłkiem i lękam się cienia. Czy pan da wiarę, że nie potrafię nawet spojrzeć na dół bez zawrotu głowy z tej ot niedużej skały?...
„Nieduża skała“, na której zrąb tak niedbale dla odpoczynku się był rzucił, że cięższa połowa jego ciała po za nią się zwieszała, za całą zaś ochronę służyć mu mogły jedynie łokcie, o sam brzeżek, do tego ślizki, wsparte, — ta „nieduża skała“ wznosiła się blokiem lśniąco czarnego głazu, stromo i prostopadle, na jakie 1500 albo 1600 stóp wysokości z całego usypiska skalnego gruzu pod nami. Nic w świecie nie byłoby mnie w stanie skłonić, ażebym się choćby o łokieć jeszcze przybliżył ku jej brzegowi. Byłem zaś taki zdenerwowany pozycyą mego towarzysza, że wyciągnąłem się na ziemi jak długi, czepiając się z całej siły krzaków i nie śmiejąc oczu nawet podnieść ku niebu. Daremnie zwalczałem w duszy myśl, że wściekłość wichru może wstrząsnąć podwalinami skały. Dopiero po dłuższej chwili zdołałem z siebie wykrzesać tyle odwagi, że usiadłszy, spojrzałem w dal.
— Tego rodzaju przywidzenia niech pan w sobie przełamie — rzekł mój przewodnik — bo przecież w tym właśnie celu przywiodłem pana tutaj, abyś pan miał możliwie najlepszy przegląd widowni owego zdarzenia, o którem wspomniałem, ja zaś abym panu mógł opowiedzieć całą historyę w tym samym czasie, kiedy pan całkowitą jej sceneryę przed oczyma mieć będziesz.
„Znajdujemy się obecnie — mówił dalej w ów sobie właściwy, szczegółowy sposób — znajdujemy się obecnie akurat ponad wybrzeżem norweskiem, pod 68 stopniem szerokości w wielkiej prowincyi Nordland a w smutnym dystrykcie Lofodden. Góra, na której szczycie siedzimy, nazywa się Helseggen, Chmurzysta. A teraz podnieś się pan cokolwiek wyżej — proszę się trzymać mocno trawy, jeżeli się panu w głowie kręci, — tak — i spojrzyj pan po za pas mgły pod nami, w dal, na morze.
Spojrzałem zmięszany, i zobaczyłem niezmierny ocean, którego woda miała tak ponure zabarwienie, że mi na jej widok natychmiast przyszedł na myśl opis nubijskiego geografa, poświęcony „Mare tenebrarum.“ Wyobraźnia ludzka nie jest w stanie sobie przedstawić panoramy bardziej tchnącej bezludziem i pustką. Na prawo i lewo ciągnęły się, jak daleko okiem sięgnął, niby wały, odgradzające od zamieszkałej ziemi szeregi grozę budzących swą ciemną barwą i niemiłą fizyonomią urwisk skalnych, których ponury charakter potęgował się jeszcze od szumów i ryków przypływu, obrzucającego je wysoko widmowemi grzywami białych pian. Nawprost podgórza, na którego szczycie siedzieliśmy, w odległości jakich pięciu lub sześciu mil angielskich dalej w morze, widać było małą, czarniawą wysepkę, obrzeżoną białym rąbkiem spienionych fal. Dwie mile bliżej lądu stałego widniała druga, jeszcze mniejsza, straszliwie kamienista i nieurodzajna, otoczona ciemnymi głazami.
Wygląd oceanu na przestrzeni pomiędzy oddalonemi wyspami a wybrzeżem wydał mi się niezwykłym. Jakkolwiek w stronę lądu dął właśnie wiatr z taką siłą, że dalej na morzu znajdujący się bryg zmuszony był zwinąć żagle a kadłub jego zanurzał się raz po raz, pochłaniany przez fale, to przecież nie było bezwarunkowo widać regularnego piętrzenia się fal, tylko krótkie, szybkie, gniewne bryzgi wody we wszystkich kierunkach, zarówno z wiatrem, jak i pod wiatr. Piany było nie wiele, wyjąwszy w najbliższem sąsiedztwie skał.
„Dalszą z wysp — kontynuował starzec — nazywają Norwegczycy Burrgh; bliżej położona zwie się Moskoe. Tam, o jaką milę ku północy, leży Ambaaren. W tym znowuż kierunku znajdują się Islezen, Hotholm, Keildhelm, Suarven i Brockholm. Jeszcze dalej — pomiędzy Moskoe a Burrgh — leżą Otterholm, Flimen, Sandflesen i Stockholm. To są prawdziwe nazwy wszystkich tych miejscowości — czemu jednak uważano w ogóle za stosowne nadawać im nazwę, tego żaden z nas obu pojąć nie zdoła. Słyszysz pan co? Zauważyłeś pan na wodzie jako zmianę?“
Znajdowaliśmy się już z jakie dziesięć minut na szczycie Helseggen, na który dostaliśmy się z środka Lofodden, tak żeśmy ani jednego błysku morza nie widzieli do chwili, kiedy się naraz całe roztoczyło przed naszemi oczyma. Kiedy starzec do mnie to mówił, uświadomiłem sobie silny i coraz to wzmagający się odgłos, jak gdyby olbrzymie stado bawołów w amerykańskiej preryi galopowało parskając i rycząc. Równocześnie spostrzegłem, że — żeglarze zwykli się o tem wyrażać: morze „dyszy“ — na oceanie tuż pod nami utworzył się nagle prąd, płynący w kierunku zachodnim. Kiedym się temu zjawisku przypatrywał, prąd ten wzmagał się z niesłychaną szybkością. Każda chwila potęgowała jego bajeczny wprost impet. W przeciągu pięciu minut cała część powierzchni morza aż do Burrgh pobudzona została do nieokiełzanej wściekłości; ale pomiędzy Moskoe a wybrzeżem kotłowało się i huczało jak i przedtem najzacieklej. Tutaj walił się cały olbrzymi bezmiar wody, pryskając i pieniąc się, w tysiąc walczących z sobą koryt i skręcał nagle kark w kurczowych drgawkach a potem dysząc, kłębiąc się i sycząc w nieprzeliczonych ogromnych wirach i tryskach zawracał na zachód z tak szaloną szybkością rzutu, jaka tylko na najgwałtowniejszych wodospadach spostrzegać się daje.
W kilka minut później uległa cała scena nowej a zupełnej przemianie. Powierzchnia morza uspokoiła się, tryski znikały jeden po drugim, natomiast ukazały się obecnie olbrzymie smugi pian w miejscach, gdzie ich dotychczas wcale nie było widać. Skoro te smugi zajęły większą przestrzeń, połączyły się z sobą i uległy okrężnemu ruchowi wirów, które już nikły, tak że zdawało się, że utworzy się z nich nowy, większy wir. Nagle — ale to w jednej sekundzie — zjawisko to przybrało zdecydowaną i wyraźną formę koła o średnicy co najmniej jednej mili angielskiej. Krawędź wiru utworzył szeroki pas iskrzącej się piany, lecz nawet najmniejsza jej cząsteczka nie wślizgnęła się w gardziel straszliwego leja, którego wnętrze, jak daleko wzrok je zgłębić był w stanie, przedstawiało gładkie, lśniące, czarne jak węgiel ściany z wirujących mas wodnych, nachylone pod kątem jakich 45 stopni do horyzontu i kręcące się w krąg bez przestanku z onieprzytamniającą szybkością, przyczem ciskały w górę, w chaos wichrów, straszliwym głosem, takie wrzaski i ryki, że nawet potężny wodospad Niagara nie gorzej wyje w swej trwodze śmiertelnej.
Góra drżała w posadach, skałami zdawały się wstrząsać dreszcze. Rzuciłem się na twarz, czepiając się z wszystkich sił odrobiny trawy, w najwyższym stopniu nerwowego podniecenia.
— To nie może być — ozwałem się wreszcie do starca — to nie może być nic innego, jak tylko wielki wir Maelstrom.
— Tak go zazwyczaj nazywają — odparł. — My, Norwegczycy, zwiemy go Moskoestromem, od poblizkiej wyspy Moskoe.
Znane opisy tego wiru nie przygotowały mnie wcale na to, co ujrzałem. Opis Jonasa Ramus, najbardziej może z wszystkich szczegółowy, nie mógł dać nawet w przybliżeniu właściwego pojęcia ani o wspaniałości ani o straszliwości zjawiska — a także o owem wstrząsającem i mącącem w głowie poczuciu czegoś niebywałego, jakie tu widzem owłada. Nie wiem z jakiego punktu obserwacyjnego wspomniany sprawozdawca czynił swe spostrzeżenia, ani też w jakiej porze; nie mogło to jednak być ani z szczytu Helseggen ani też w czasie burzy. Pomimo tego należy tutaj przywieźć kilka ustępów jego opisu, ze względu na szczegóły, jakkolwiek ogólny ich efekt będzie nadzwyczaj blady w porównaniu z wrażeniem, wywieranem przez samo zjawisko.
„Pomiędzy Lofodden i Moskoe — mówi on — głębokość wody wynosi około czterdzieści sążni; po drugiej stronie jednak, ku Burrgh, głębokość ta zmniejsza się do tego stopnia, że okręt nie jest w stanie tamtędy przepłynąć i wystawiony jest na niebezpieczeństwo rozbicia się o skały, co się wydarza nawet przy najspokojniejszej wodzie. W czasie przypływu huczące fale biegną szybko pomiędzy Lofodden i Moskoe, rykowi odpływu jednak zaledwie dorówna huk najhałaśliwszych i najstraszniejszych katarakt. Huk ten słychać na całe mile wokoło a wiry i otchłanie wodne przybierają taką rozległość i głębię, że okrętu, który się znajdzie w ich pobliżu, nic nie jest w stanie uchronić od wchłonięcia przez odmęt i roztrzaskania o skały. Skoro następnie siła wody osłabnie, fale wyrzucają szczątki na powierzchnię. Te chwile spokoju jednak zdarzają się tylko w przejściowym czasie pomiędzy przypływem i odpływem, przy bardzo spokojnem powietrzu i trwają ledwie kwadrans, poczem woda poczyna się znowu burzyć z wznowioną gwałtownością. Skoro dzika gwałtowność prądu osiągnie najwyższy swój stopień, i wzmoże się w dodatku pod wpływem wichru, niebezpiecznie jest dla statku znaleźć się już w odległości jednej mili norwezkiej od tego miejsca. Baty, jachty a nawet okręty, które nie zachowały w jego pobliżu należytych ostrożności, bywały już niejednokrotnie wciągane w kipiącą otchłań wiru. Nierzadko się też zdarza, że wściekłość wiru pokonywa wieloryby, co się zanadto zbliżą w stronę prądu; ryk i wycie, jakie z siebie podówczas wydają, wśród daremnych wysiłków, aby się wyswobodzić, są nie do opisania. Pewnego razu prąd pochwycił i uniósł niedźwiedzia, który chciał przepłynąć z Lofodden do Moskoe, i zaczął tak straszliwie ryczeć, że było go słychać aż na wybrzeżu. Zapasy sośniny i innego drzewa szpilkowego, pochłonięte przez topiel, ukazują się później na powierzchni tak rozbite i poszczypane, jakby je szczecina porosła: dowód jasny, że były miotane na wsze strony w głębinie, pełnej zaostrzonych złomów skalnych. Prądy te reguluje przypływ i odpływ morza pomiędzy powtarzającym się co sześć godzin najwyższym i najniższym stanem wody. W roku 1645 szalało tu morze pewnego niedzielnego poranku z taką wściekłością i hukiem, że z domów na wybrzeżu kamienie spadały na ziemię.“
Co się tyczy głębokości wody, nie mogłem pojąć, jakim sposobem możnaby ją było zmierzyć w bezpośredniej blizkości wiru. Zatem owe czterdzieści sążni musiały się chyba odnosić do części kanału tuż przy brzegach, czy to po stronie Lofodden czyli też Moskoe. Średnia głębokość morza pod Moskoe musi być daleko większą. Nie trzeba na to lepszego dowodu, niżeli rzut oka z boku w głąb wiru, z najwyższego szczytu Helseggen na przykład. Spoglądając z tego szczytu w ryczącą otchłań wodną, nie byłem w stanie wstrzymać się od śmiechu z naiwnej prostoty, z jaką poczciwy Jonas Ramus redaguje swój opis i jakby coś nadzwyczajnego, czemu trudno dać wiarę, swoje anegdotki o niedźwiedziach i wielorybach przytacza. W rzeczywistości przedstawiło mi się to jako coś, co się rozumie samo przez się, że gdyby się największy z wojennych statków liniowych wystawił na działanie tej druzgocącej siły przyciągającej, nie więcej byłby w stanie się jej oprzeć, niż piórko potężnemu wianiu orkanu i cały w jednej chwili musiałby być pochłonięty.
Próby wyjaśnienia fenomenu, które, przypominam to sobie, przy czytaniu tych relacyj po raz pierwszy, wydały mi się zupełnie wystarczające — wywarły na mnie teraz wręcz odmienne wrażenie całkiem niedostatecznych. Przyjmują zwykle, że zarówno ten, jak i trzy inne, mniejsze wiry pomiędzy wyspami Ferroe „nie przez co innego powstają, jak tylko wskutek napierania na siebie fal, łamiących się w czasie przypływu i odpływu o ściany zębatych skał, pomiędzy któremi nagromadzone masy wodne do tego stopnia zostają ściśnięte, że spadają z wysokości na podobieństwo katarakty a spadek ich tem głębiej sięga, im wyżej wzniósł je rozpęd przypływu, naturalnem zaś następstwem tego jest lej wodny czyli wir, którego cudowna moc wchłaniania znaną jest przecież z eksperymentów na mniejszą skalę.“ — Tyle słów o tem w „Encyclopaedia Britannica.“ Kircher i inni utrzymują, iż w samym środku Maelstromu musi się znajdować otchłań, przebijająca nawskróś całą kulę ziemską, i kończąca się wylotem gdzieś w jakimś odległym punkcie globu — w jednym wypadku nawet wskazaną jest jako tenże z pewnym odcieniem stanowczości botnijska zatoka morska.
Pogląd ten, acz bez dowodów, najsilniej trafiał do przekonania mej wyobraźni, w chwili gdy opisany widok miałem przed oczyma. A kiedy się z tem do mojego przewodnika odezwałem, jakże mnie zdziwił, oświadczając, że chociaż wszyscy niemal Norwegowie przychylają się do tego zapatrywania, on go pomimo to nie podziela. Co się tyczy pierwszego przypuszczenia, powiedział, że nie jest w stanie tego zrozumieć, w czem się też z nim zgodziłem, bo jakkolwiekbądź by się ono komuś na papierze przekonywającem wydawać mogło, okazuje się niepojętem a nawet niedorzecznem wśród gromowego huku wodnej gardzieli.
— Napatrzyłeś się pan już chyba wiru do syta — ozwał się starzec. — Jeżeli pan teraz zechce obejść wraz ze mną ten głaz, który osłoni nas przed wichrem a jednocześnie powstrzyma trochę zbyt ogłuszający huk wody, to panu opowiem jednę historyę, na dowód, że muszę ja przecież cośkolwiek więcej niż inni wiedzieć o Moskoestromie.
Kiedyśmy się znaleźli na wskazanem przez niego miejscu, począł mówić dalej:
— Ja i dwaj moi bracia mieliśmy dwumasztową barkę jakich siedmdziesięciu tonn pojemności, którą mieliśmy zwyczaj wypływać na połów ryb pomiędzy wyspy Moskoe i dalej w okolicę Burrgh. We wszystkich gwałtowniejszych odboiskach morskich w stosownym czasie połów bywa nader wydatny, jeżeli się tylko ma dosyć odwagi, aby go spróbować; atoli z wszystkich mieszkańców wybrzeża Lofodden my trzej byliśmy jedyni, którzyśmy wyprawy rybackie ku wyspom regularnie przedsiębrali, jak to już panu wspomniałem. Zwykle odwiedzane w celach rybackich okolice znajdują się o wiele dalej ku południowi. Tam można ryby łowić w każdej porze bez wielkiego ryzyka, to też rybacy wolą te miejsca. Pewne punkta wszelako tu między temi skałami dostarczają nietylko najrozmaitszych gatunków ryb ale w dodatku w największej obfitości, tak żeśmy niekiedy w jednym jedynym dniu więcej tego do domu przywieźli, niż bojaźliwi towarzysze nasi za cały tydzień. Był to co prawda najzuchwalszy hazard, narażaliśmy przy nim życie, by sobie oszczędzić trudu, a odwagą zastępowaliśmy kapitał zakładowy.
Lokowaliśmy nasz statek w zatoce, znajdującej się o jakie pięć mil angielskich wyżej na wybrzeżu, niż ta tu. Zwyczajem naszym było przepływać główny kanał Moskoestromu o pogodzie, korzystając z piętnastominutowej ciszy i spuszczać kotwicę gdzieś w pobliżu Otterholm lub Sandflezen, gdzie wiry są najmniej dokuczliwe. Tam pozostawaliśmy tak długo, dopokąd na morzu nie zawitała znowu krótkotrwała cisza a wtenczas podnosiliśmy natychmiast kotwicę i wracali do domu. Nie przedsiębraliśmy, rozumie się, tych wypraw nigdy, jeżeli nam się zdawało, że nie możemy z całą pewnością liczyć na pomyślny i stały wiatr zarówno w jednę, jak w drugą stronę, pomyłki zaś w tym względzie zdarzały się nam tylko wyjątkowo. Dwa razy w przeciągu lat sześciu byliśmy zmuszeni stać całą noc na kotwicy, skutkiem bezwietrznej ciszy, która tu właśnie do największych należy rzadkości a raz musieliśmy tam nawet spędzić cały prawie tydzień o włos od głodowej śmierci, ponieważ zaraz po naszem przybyciu zerwał się gwałtowny wicher, który wzburzył kanały do tego stopnia, że o powrocie nie było co i myśleć. Bylibyśmy przy tej okazyi mimo największych usiłowań nie uniknęli zapędzenia przez rozhukane fale na pełne morze (fale bowiem rzucały nami na wszystkie strony z taką wściekłością, że musieliśmy w końcu podnieść kotwicę), gdyby nam się nie powiodło dosięgnąć jednego z tych niezliczonych kanałów, które dziś są, jutro ich nie ma — co nam pozwolił szczęśliwie wylądować na zasłoniętem od wiatrów miejscu.
Nie potrafiłbym panu ani dwudziestej części trudności opowiedzieć, z jakiemi mieliśmy w czasie naszych wypraw do walczenia — niedobrze tam żeglować nawet w pogodę — udawało nam się jednakże w końcu zawsze nawet Moskoestromowi bez szkody czoło stawiać; pomimo tego serce zamierało mi często w piersiach, jeżeli się przypadkiem zdarzyło, żeśmy choćby o jednę minutę chybili w wyzyskaniu piętnastominutowej ciszy. Siła wiatru nie była niekiedy tak wielką, na jaką w chwili wyruszania liczyliśmy, skutkiem czego nie posuwaliśmy się naprzód z pożądaną szybkością a prądy uniemożliwiały kierowanie naszym statkiem. Mój brat najstarszy miał ośmnastoletniego syna a i ja miałem także dwóch tęgich chłopców. Mogli oni być dla nas w tych razach dużą pomocą przy zaciąganiu sieci i łowieniu ryb, ale, cokolwiekbądź, chociaż sami nie stroniliśmy od niebezpieczeństwa, nie mieliśmy przecież odwagi narażać na nie naszych dzieci, bo w końcu, trzeba to wyznać: niebezpieczeństwo było rzeczywiście straszliwe.
Kilka dni ledwie brakuje do lat trzech od chwili zdarzenia, jakie zamierzam panu opowiedzieć. Było to 10. lipca 18.., dnia, którego ludzie tutejsi nie zapomną nigdy, szalał bowiem wtenczas najstraszliwszy orkan, jaki kiedykolwiek widziano między niebem a ziemią; a przecież przez całe rano a nawet dobrze jeszcze po południu mieliśmy łagodny, nieustający wiatr z południo-zachodu, jednocześnie zaś słońce przyświecało pięknie, tak że najstarsi żeglarze z nas nie byli w stanie przewidzieć, co miało nastąpić.
My trzej, bracia moi i ja, popłynęliśmy o drugiej z południa ku wyspom i naładowaliśmy w niedługim czasie nasz statek plonem niezwykle okazałego połowu, który — uderzyło nas to wszystkich — był daleko obfitszy niż kiedykolwiek. Zegarek mój wskazywał właśnie godzinę siódmą, gdyśmy się zabrali do powrotu, aby najgorszy kawałek prądu przebyć po spokojnej wodzie, to znaczy, jak nam było z doświadczenia wiadomem, o godzinie ósmej.
Zimny wiatr przeciągał po naszym pokładzie, toż płynęliśmy czas jakiś szparko, bez cienia niepokoju, do którego nie było zresztą najmniejszej podstawy. Naraz spostrzegamy z tyłu, po za sobą, falę, nadpływającą mimo Helseggen. Była to rzecz niezwykła — nigdy jeszcze nie wydarzyło się nam coś podobnego — to też przeląkłem się mocno, nie wiedząc sam, czemu?... Kierowaliśmy się podług wiatru, nie mogliśmy się jednak ciągle naprzód posuwać z powodu wirów i właśnie miałem zaproponować powrót na miejsce, gdzieśmy na kotwicy stali, gdy wtem, podniósłszy oczy w górę, ujrzeliśmy cały horyzont zakryty przez osobliwą chmurę miedzianego koloru, która wznosiła się coraz wyżej z zadziwiającą szybkością.
W tej samej chwili ustał nagle dmący aż dotąd wicher, morze zaległa grobowa cisza a my błąkaliśmy się w niepewności na wszystkie strony. Ten stan rzeczy nie trwał wszakże tak długo, abyśmy mieli czas nad nim się zastanawiać. Przed upływem minuty burza rozszalała się nad nami — przed upływem dwóch niebo zawaliły chmury, skutkiem czego, dodawszy bryzgającą naokół pianę, zapanowała nagle taka ciemność, że nie byliśmy w stanie dojrzeć jeden drugiego w zawierusze.
Byłoby szaleństwem wysilać się na opis podobnego orkanu jak ten, który się teraz zerwał. Najstarszy z ludzi w całej Norwegii nie przeżył nigdy czegoś podobnego. Byliśmy na tyle roztropni, żeśmy odwiązali już przedtem nasze żagle, lecz zaraz za pierwszym podmuchem wichru zmiotło nam z pokładu oba nasze maszty, jakby je odpiłował — z głównym zaś masztem mego najmłodszego brata, który się doń dla bezpieczeństwa był przywiązał.
Statek nasz należał do najlżejszych, jakie kołysały się kiedykolwiek na powierzchni wody. Posiadał on całkowicie przystający pokład z jednemi tylko niedużemi drzwiczkami, które zamykaliśmy zawsze starannie, ile razy wypadło nam przebywać prąd, aby zabezpieczyć wnętrze barki od zalewu fal. To jedno ochroniło nas od zguby natychmiastowej, bez tego bowiem w przeciągu paru minut znaleźlibyśmy się na dnie topieli. W jaki sposób drugi z mych braci uszedł w owym momencie śmierci — nie umiem powiedzieć, nie dowiedziałem się tego nigdy. Co do mnie, zaledwiem puścił przedni żagiel, rzuciłem się na pokład na płask, wczepiając się nogami w szczelinę pomiędzy pokładem a burtą, rękoma zaś chwyciłem się równocześnie czopa od pierścienia u stóp przedniego masztu. Uczyniłem zaś to czysto pod wpływem instynktu — i nic lepszego uczynić nie mogłem — bo na myślenie świadome celu zanadto byłem oszołomiony.
Przez kilka sekund byliśmy, jak już rzekłem, zupełnie zalani, i przez ten czas trzymałem się z całych sił czopa, oddech w sobie zaparłszy. Nie mogąc dłużej w tej pozycyi wytrzymać, ukląkłem, nie puszczałem jednak czopa, i wówczas zdołałem trochę zebrać myśli. Tymczasem mały nasz statek otrząsnął się, niby pies, gdy wyjdzie z kąpieli, i pozbył się w ten sposób z pokładu wody. Starałem się właśnie, ochłonąwszy z pierwszego ogłuszenia, zapanować o tyle nad memi myślami, ile potrzeba było dla zoryentowania się, co dalej czynić należy, gdy wtem uczułem, że mnie ktoś chwyta za rękę. Był to mój brat najstarszy, to też serce moje zabiło radością, gdyż byłem do tej chwili przekonany, że i jego także wicher z pokładu strącił — ale w najbliższej minucie już cała moja radość zmieniła się w przerażenie, przysunąwszy bowiem usta do samego mojego ucha, wrzasnął, aby przekrzyczeć morze, jeden tylko wyraz: — „Moskoestrom!“
Niepodobna mi skreślić uczuć, jakich doświadczyłem w tej chwili. Od stóp do głowy wstrząsnęło mną, jakby w najsilniejszej febrze. Wiedziałem doskonale, co pragnął dać mi tem słowem do zrozumienia. Z wiatrem, który nas gnał obecnie, musieliśmy się dostać w toń wiru i nic w świecie nie mogło nas już od tego uratować.
Jak sobie pan zapewne przypomina, przepływaliśmy w czasie przeprawy przez kanał prądu zawsze w znacznej odległości powyżej wiru nawet podczas zupełnej pogody i czekaliśmy potem z największą bacznością na czas ciszy — teraz jednak pędziliśmy w linii prostej w otchłań, w dodatku podczas takiego orkanu! — „W każdym razie — myślałem — znajdziemy się tam w momencie ciszy, tkwi w tem iskierka nadziei, w najbliższej chwili jednak lżyłem już sam siebie za to, że jestem do tego stopnia głupi, aby się teraz w ogóle jakąkolwiek jeszcze nadzieją łudzić. Zbyt dobrze wiedziałem przecie, że jesteśmy zgubieni, choćby nasz statek był dziesięć razy większy od okrętu wojennego z 90 działami.
Tymczasem wyczerpała się pierwsza wściekłość burzy, lub może odczuwaliśmy ją tylko słabiej, mając ją teraz za plecyma, na każdy sposób jednakże fale, którym wicher nie pozwalał się dotąd wzbijać zbytnio, dźwigały się obecnie na wysokość gór. I niebo zmieniło równie osobliwie swą postać. Dokoła nas na wszystkie strony było jeszcze ciemno, że oko wykol, tuż nad naszemi głowami wszakże rozeszły się nieco chmury, odsłaniając kawałek czystego, ciemnobłękitnego nieba, na które wytoczył się księżyc w pełni niebywałego blasku. Oświetlił on wszystko dokoła nas jak najwyraźniej, lecz — Boże!... — jakiż obraz roztoczył się przed nami w tem świetle!...
Próbowałem raz czy dwa razy odezwać się do mego brata, huk jednakowoż wzmógł się w niepojęty dla mnie sposób do takiego stopnia, że nie byłem w stanie jednego wyrazu zrozumiale wypowiedzieć, pomimo że krzyczałem mu prosto w ucho z całem natężeniem płuc. Potrząsał tylko głową a potem, zbladłszy śmiertelnie, podniósł w górę palec, jakby chciał wyrzec: „Uważaj!“
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co miał na myśli, — niebawem jednak pomyślałem rzecz okropną. Dobyłem z kieszeni zegarka. Przestał iść. Spojrzałem na cyferblat przy blasku księżyca, poczem wybuchnąłem płaczem i rzuciłem zegarek w morze. Zatrzymał się na godzinie siódmej. Czas ciszy przeminął dawno a wir skłębionych prądów znajdował się tuż przed nami w całej pełni szału!
Kiedy dobrze zbudowany statek, który zrównoważono jak się należy a nie obładowano go zbytnio, z wiatrem płynie, to zdaje się wówczas, jakby mu fale z drogi ustępowały, czemu się szczury lądowe tak bardzo dziwują; w języku żeglarzy nazywa się to „jechać.“ Otóż jak dotąd jechaliśmy po powierzchni fal jak po maśle — w tej chwili jednak wyszedł naprzeciwko nam olbrzymi bałwan, pochwycił nas i dźwigał, dźwigał coraz wyżej i wyżej, jakby pod samo sklepienie niebieskie. Nigdybym nie był przypuścił, aby fala mogła się wznieść do takiej wysokości. Potem jednak rozpoczął się ślizgający, opadający ruch na dół, w czasie którego uległem takiemu jakiemuś uczuciu nicości i mdłościom, jak kiedy się spada we śnie z szczytu niebotycznej góry. Atoli kiedyśmy się jeszcze znajdowali w najwyższym punkcie, obejrzałem się szybko dokoła a ten jeden rzut oka był dostateczny. W jednej chwili ogarnąłem nasze położenie. Wir Moskoestromu był o ćwierć mili przed nami, ale przypominał tak mało ówczesnym swoim wyglądem zwykłą fizyonomię Moskoestromu, jak mało topiel, którą pan widzisz w tej chwili, przypomina upust wiejskiego młyna. Gdybym nie wiedział, gdzie się znajdowaliśmy i co nas czekało lada chwila, nigdybym nie był poznał miejsca. Przed widokiem wszelako, jaki przedstawił mi się w owej sekundzie, zawarłem mimo mej woli oczy z przerażenia i grozy a powieki zacisnęły mi się kurczowo jak w spazmie śmiertelnym.
Najwyżej w dwie minuty potem uczuliśmy, że fale opadają nieco; otoczyła nas piana. Statek nasz zrobił pół obrotu do Backbord i pomknął z błyskawiczną szybkością w tym nowym kierunku. W tym samym czasie huk wody zgubił się całkowicie w pewnego rodzaju przeraźliwym poświście — dźwięk, który pan sobie najlepiej przedstawić potrafi w postaci gwizdu wentylów kilku tysięcy parostatków w chwili wypuszczania pary. Znajdowaliśmy się obecnie w owym pasie pian, co otacza zawsze lej wiru, pomyślałem więc naturalnie, że najbliższa sekunda pogrąży nas w otchłani, w której głąb z największą tylko trudnością mogliśmy zajrzeć, z powodu zdumiewającej szybkości, z jaką nas naprzód gnało. Zdawało się, jakby się barka wcale w wodzie nie zagłębiała, tylko na podobieństwo bańki mydlanej mknęła po wierzchu pian. Sterem zwrócona w stronę wiru, dziób miała skierowany ku bezmiarom wody, które co tylko opuściliśmy. Wznosiły się one niby olbrzymia, potworna, pochyła ściana między nami a widnokręgiem.
Wyda się to panu może dziwnem, lecz teraz, kiedyśmy się już znajdowali w samej prawie paszczy odmętu, czułem się spokojniejszym niż w chwili zbliżania się ku niemu. Postradawszy raz wszelką nadzieję, pozbyłem się w większej części pierwszego, obezwładniającego lęku. Zapewne rozpacz właśnie zahartowała moje nerwy.
Kto wie, czy nie posądzisz mnie pan o przechwałki; opowiadam panu wszakże najczystszą prawdę — owóż zacząłem rozmyślać nad tem, coby to jednak była za wspaniała rzecz, umrzeć w taki sposób i jaką niedorzecznością było z mej strony do rzeczy tak marnej jak życie moje tak wysoką przywiązywać cenę w obliczu tego przecudnego objawienia bożej mocy. Zdawało mi się naprawdę, że się czerwienię ze wstydu, kiedy ta myśl błysnęła w moim mózgu. Później nieco uległem w najwyższym stopniu palącej ciekawości względem samego wiru. Ogarnęło mnie wprost pragnienie znalezienia się w jego głębiach, nawet kosztem ofiary, jaką mi przytem ponieść przyjdzie, a jedyną moją troską przytem było, że nigdy nie będę w stanie opowiedzieć moim starym kamratom na wybrzeżu tych cudów, jakie ujrzę. Osobliwe to były, nie przeczę, myśli w duszy człowieka, znajdującego się w opałach tak ostatecznych, to też nieraz od owej chwili przychodziło mi na myśl, że niezliczone obroty statku dokoła wiru musiały mi trochę w głowie zawrócić.
Jeszcze jedna okoliczność przyczyniła się do przywrócenia mi panowania nad sobą, a mianowicie ustanie wiatru, który nie mógł nas dosięgnąć tam, gdzie znajdowaliśmy się obecnie — gdyż pas piany był znacznie niższy od poziomu morza, górującego nad nami na podobieństwo wysokiego, czarnego, górskiego grzbietu. Jeżeli pan nie byłeś na morzu nigdy w czasie burzy i wichru, nie potrafisz sobie na żaden sposób wyobrazić, do jakiego stopnia wianie tegoż, w połączeniu z pyłem wodnym, jest w stanie ogłuszyć i oszołomić duszę ludzką. Człowiek staje się od jednego razu ślepym, głuchym, bez tchu i niezdolnym uczynić ani nawet pomyśleć cokolwiek. Teraz jednak wszystkie te przykre rzeczy ustały po większej części; działo się z nami jak z skazanym na śmierć w jego celi, gdzie pozwalają mu na drobne przyjemności, wzbronione, dopokąd wyrok nie zapadł.
Jak długośmy szlakiem pienistego pierścienia gnali, nie potrafię określić. Być może, że kołowaliśmy w ten sposób z godzinę, raczej lecąc niż płynąc, z początku środkiem pian, powoli jednak coraz bliżsi ich straszliwej, wewnętrznej krawędzi. Przez cały ten czas trzymałem się silnie czopa. Brat mój trzymał się opodal pustej beczki z wody, przywiązanej dość silnie do pokładu, która była dlatego jedynym przedmiotem na jego powierzchni, niezmiecionym przez pierwszy zaraz podmuch za burtę. Kiedyśmy się zbliżyli na sam kraj wgłębienia, puścił beczkę i rzucił się na pierścień u mego czopa, usiłując w śmiertelnej trwodze oderwać od niego moje ręce, nie był on bowiem dość wielki, aby obu nam módz służyć za punkt oparcia. Nigdy się też nie czułem większą zgrozą zdjętym niżeli na widok tych jego wysiłków — mimo przeświadczenia, że czynił to w szale, że strach pomieszał mu zmysły. Nie mogłem mu jednak stawiać oporu. Wiedząc, że to rzecz całkiem obojętna, czy który z nas będzie się czego trzymał lub nie, zostawiłem mu czop, a sam zwróciłem się do beczki. Nietrudno to było uczynić, bo statek poruszał się dość regularnem kołem i równo; czasem się tylko zakołysał od szalonego wrzenia i wzdymania się wiru. Zaledwie udało mi się zająć moją nową pozycyę, kiedyśmy naraz w dzikim skoku na złamanie karku runęli w głąb leja. Zdoławszy w pośpiechu wyszepnąć zaledwie parę słów modlitwy, pomyślałem: Teraz już po wszystkiem!
Czując w czasie naszego opadania owładającą mną ckliwość i mdłości, czepiłem się instynktownie z tem większą siłą beczki a zarazem zamknąłem oczy. Przez kilka sekund nie miałem odwagi napowrót ich otworzyć, oczekując lada chwilę końca i dziwiąc się tylko, że dreszcze konania w wodzie nie porywają mnie jeszcze. Chwile jednak mijały a ja wciąż żyłem. Uczucie spadania zwolna ustało a ruch statku wydał mi się takimże samym jak poprzednio, kiedyśmy się po kręgu piany poruszali, z tą tylko różnicą, że statek posuwał się obecnie bardziej w swoim kierunku podłużnym. Zebrałem się na odwagę i rzuciłem ponownie oczyma dookoła.
Nie zapomnę nigdy tych uczuć strachu i podziwienia, z jakiemi wodziłem wzrokiem na wszystkie strony. Statek zdawał się jakby przez cud wisieć w połowie wewnętrznych ścian leja olbrzymiej rozwartości i głębi, którego całkowicie gładkie boki możnaby wziąć za heban, gdyby się nie widziało, szalonej szybkości, z jaką się poruszały w krąg, oraz straszliwie oślepiającego połysku, jakiego nabrały, kiedy promienie księżyca w pełni przez wspomnianą już przezemnie przerwę wśród chmur lunęły potopem światła w głąb czarnej przepaści aż po najbardziej skryty jej zakątek.
Zbyt byłem oszołomiony zrazu, by módz cokolwiek szczegółowo obserwować. Ogólne wrażenie straszliwego ogromu jedynie odbiło się w mej świadomości. Przyszedłszy cokolwiek więcej do siebie, spojrzałem instynktownie na dół. W tym kierunku mogłem obserwować bez przeszkody, w jaki sposób statek nasz wisiał na pochyłej powierzchni leja. Otóż położenie pokładu względem powierzchni wody było zupełnie równoległe, jednakże ta ostatnia, tworząc ścianę leja, nachylała się do rzeczywistej poziomej skośnie pod kątem więcej niżeli 45-ciu stopni, tak że zdawało się, jakby się statek znajdował w pozycyi niemal poziomej.
Niemniej zauważyłem, że czepianie się pokładu rękoma i nogami prawie mi nie sprawiało większych trudności, niż gdyby pozycya nasza była normalną, a było to zapewne następstwem działania siły odśrodkowej, wzbudzonej szybkością, z jaką pędziliśmy.
Zdawało się, że promienie księżyca wwiercają się w najgłębsze wydrążenie przepastnej gardzieli, pomimo tego jednak nie mogłem niczego dokładnie rozpoznać z powodu otaczającej wszystko gęstej mgły, w której tumanie drgała przepyszna tęcza, podobna owemu wązkiemu i chwiejnemu mostowi, który, według twierdzenia Muzułmanów, stanowi jedyną ścieżkę pomiędzy czasem i wiecznością. Mgławica ta, lub jeśli pan wolisz, opar, pochodziła bezwątpienia stąd, że olbrzymie ściany wodnego leja, spotykając się na dnie tegoż, uderzały o siebie, nie mam jednak odwagi silić się na opis tego wycia, jakie stamtąd w tumanie wodnego pyłu pod niebo biło.
Pierwsze nasze ześlizgnięcie się w właściwą otchłań wodną z pienistej krawędzi leja poniosło nas spory kawał na dół, teraz jednak nie obsuwaliśmy się już dalej w tym samym stosunku. Chwialiśmy się ciągle jeszcze to w tę to w ową stronę — nie ruchem jednostajnym wszakże, tylko w oderwanych rzutach i skokach — czasem tylko na przestrzeni kilkuset kroków, czasem zaś okrążając całkowity obwód leja. Obsuwanie się nasze w czasie każdego takiego okrążenia było powolne ale widoczne.
Kiedym się rozejrzał po tej rozległej próżni z płynnego hebanu, który nas niósł, spostrzegłem, że statek nasz nie był jedynym przedmiotem, porwanym przez wir. Zarówno powyżej, jak i poniżej nas ujrzałem szczątki okrętów, masę materyałów budowlanych i pni drzew, jak również drobniejszych przedmiotów, n. p. sprzętów domowych, potrzaskanych skrzyń, beczek i łat. Wspomniałem panu już o obłędnej ciekawości, jaka mnie tam ogarnęła po początkowym przestrachu. Zdawała się ona nawet wzmagać, im bliższy byłem strasznego mego przeznaczenia. Zacząłem obecnie z szczególnem zajęciem przypatrywać się rozlicznym przedmiotom, uganiającym się w krąg leja w naszem towarzystwie. Zaczynałem już prawdopodobnie fantazyować w tej śmiertelnej potrzebie, bo sprawiało mi to przyjemność zgadywać od czasu do czasu, który przedmiot najprędzej wchłonięty zostanie w ukrop piany na dnie wiru. Przyłapałem się na mruknięciu: — „Ta sosna przepadnie z pewnością najpierwsza, dawszy wprzód straszliwego susa“ — i czułem się rozczarowanym, ujrzawszy, że przeciwnie, szczątki irlandzkiego statku kupieckiego prędzej zapadły w toń. W końcu, bawiąc się już czas dłuższy w zgadywanego, za każdym razem mylnie — i to właśnie dlatego, że się myliłem ciągle — doszedłem do pewnego szeregu wniosków, które przejęły dreszczem moje członki i przyspieszyły bicie mego serca.
Nie nowy przestrach jednak, lecz owszem świt odradzającej się nadziei wstrząsnął mną w taki sposób. Nadzieja ta była częścią wynikiem wspomnień, częścią spostrzeżeń bieżących. Przypomniałem sobie, ile to przeróżnych przedmiotów, porwanych i wyrzuconych następnie przez Moskoestrom, pokrywało wybrzeże Lofodden. W przeważnej części były one potrzaskane w nadzwyczajny sposób, całe w drzazgach — pamiętałem jednak dokładnie, że uderzyły mnie między niemi poszczególne rzeczy, nie zeszpecone nic a nic. Różnicy tej nie umiałem sobie czem innem wytłómaczyć, jak tylko przypuszczeniem, że zmiażdżone szczątki przedmiotów były pewno jedynemi, które uległy całkowitemu wchłonięciu, podczas kiedy na odwrót inne w tak późnem stadyum rozszalenia wirującego odmętu w głąb tegoż się dostały lub z jakieś przyczyny tak powoli obsuwały się na dno leja, że nie dosięgły go wcale przed nadejściem przypływu, czy też odpływu, który tam z obu przypadał właśnie. W jednym i drugim razie uważałem za rzecz możliwą, że się następnie pędem wiru napowrót wzniosły na powierzchnię, nie uległszy losowi tych rzeczy, które wcześniej dostały się do wnętrza leja lub wcześniej wciągnięte zostały na dno. Uczyniłem nadto trzy ważne spostrzeżenia. Pierwsze, że zgodnie z ogólną regułą, im większem było ciało, tem szybciej zapadało w głąb; drugie: że z dwóch ciał jednakiej wielkości lecz jedno w kształcie sferycznym (kulistym), drugie jakiegokolwiek innego kształtu, zawsze mające formę kuli tonęło prędzej; — trzecie: z dwóch ciał różnych rozmiarów, z których jedno miało kształt cylindra, drugie jakikolwiek inny — cylindryczne opadało najwolniej. Odkąd wyszedłem cało z owego niebezpieczeństwa, rozprawiałem na ten temat często z starym nauczycielem naszego dystryktu i dowiedziałem się z jego ust znaczenia wyrazów: „cylinder, sfera“. Objaśnił on mi — zapomniałem jednak objaśnienia — jak to wszystko, com zaobserwował, jest w rzeczywistości naturalnem następstwem kształtu poruszających się w wodzie szczątków i wykazał mi, dlaczego cylinder, porwany przez wir, stawia wchłaniającej sile tegoż większy opór, niż inne, równej wagi, ale odmiennej formy ciało.
Jeszcze jedna uderzająca okoliczność przyczyniła się do umocnienia mnie w mych obserwacyach i wnioskach, jakie z tychże wysnułem. Oto przy każdem obsunięciu się niżej w głąb leja natrafialiśmy to na beczkę, to na maszt okrętowy lub drąg od żagla, podczas gdy równocześnie znaczna ilość takichże samych przedmiotów, które na jednej z nami wirowały do niedawna wysokości, kiedym po raz pierwszy rzucił okiem na cuda, dziejące się w wnętrzu leja, znajdowały się teraz dość wysoko nad nami i, jak mi się zdawało, niewiele tylko obsunęły się poniżej swego pierwotnego poziomu.
Przestałem się wahać, co mi teraz uczynić należy. Postanowiłem przywiązać się silnie do beczki, której trzymałem się do tej chwili, uwolnić ją z pęt, przymocowujących ją do pokładu, i rzucić się razem z nią w wodę. Próbowałem za pomocą przeróżnych znaków zwrócić uwagę mojego brata, pokazywałem na próżne beczki, które się znalazły w naszem pobliżu, czyniąc, co tylko było w mej mocy, aby mu dać do zrozumienia, co zamierzam... Zdawało mi się wreszcie, że pojął moje zamysły, tak czy też nie — potrząsnął jednak głową w rozpaczliwy sposób i nie chciał opuścić swego miejsca u czopa z pierścieniem. Niepodobna było dostać się doń, sytuacya bowiem nie pozwalała ruszyć się z miejsca, to też po ciężkiej wewnętrznej walce zostawiłem go jego losowi a sam przywiązałem się do beczki sznurami, które ją utrzymywały w jej położeniu i nie zwlekając ani chwili, rzuciłem się wraz z nią w morze.
Skutek był zupełnie ten sam, na jaki liczyłem. Ponieważ sam panu tę historyę opowiadam, ponieważ pan widzi, że w rzeczy samej zdołałem się ocalić, i ponieważ pan już zna sposób, w jaki ocalenie me nastąpiło, tem samem wie pan naprzód, co mi jeszcze do powiedzenia zostaje, pospieszę więc do końca z mą opowieścią. Po upływie jakiej godziny może, odkąd opuściłem statek, znajdował się on już w znacznej odległości poniżej mnie. Nagle okręcił się trzy albo cztery razy wściekle i w tejże chwili zanurzył się na wiek wieków w chaosie piany na dnie odmętu. Wraz z nim utonął mój ukochany brat. Beczka, do której się uwiązałem, opadła niewiele niżej ku spodowi leja, od chwili kiedym wraz z nią opuścił pokład barki — gdy wtem charakter wiru począł zwolna przybierać wielce odmienną postać. Spadek bocznych ścian ogromnego leja stawał się z każdą minutą mniej stromym. Wirowanie wody było coraz mniej gwałtowne. Stopniowo poczęła znikać piana, zniknął łuk tęczy i zdało się, jakby się spód wiru dźwigał od dołu w górę coraz to wyżej. Niebo było czyste, wiatr ustał, a pełnia jaśniała na zachodzie, kiedym się ujrzał na powierzchni morza, w obliczu wybrzeża Lofodden, powyżej miejsca, w którem niedawno był Moskoestrom. Nastała chwila ciszy — choć morze ciągle wzbijało się pod wpływem orkanu w fale wysokie jak dom. Porwany z dziką gwałtownością przez prąd, znalazłem się niebawem w pobliżu miejsca na wybrzeżu, gdzie nasi rybacy mają swe ulubione stanowiska. Jedna z łodzi zabrała mnie. Byłem na pół nieżywy, wyczerpany bez granic i teraz, kiedy już niebezpieczeństwo minęło, niezdolny wyrzec jednego słowa na wspomnienie jego grozy. Ci, co mnie zabrali na pokład, byli to starzy towarzysze młodości i codziennych zatrudnień, nie poznali mnie jednak i spoglądali na mnie jak na widmo z krainy duchów. Włosy moje, dzień przedtem czarne jeszcze, były obecnie tak białe, jakiemi je pan w tej chwili widzisz. Powiadają także, że cały wyraz mych rysów zmienił się zupełnie. Opowiedziałem im moją przygodę — nie uwierzyli. Teraz zaś opowiedziałem ją panu, nie śmiąc bynajmniej oczekiwać, abyś mi dał więcej wiary, niż weseli rybacy z Lofodden.






Zadziwiające oddziaływanie
mezmeryzmu na umierającego.

Nie myślę zaiste utrzymywać, jakobym w tem znajdywał coś dziwnego, że nadzwyczajny przypadek Mr. Waldemara wywołał tak wiele sprzecznych roztrząsań. Owszem, cudem by było czystym, gdyby do tego nie było przyszło, — zwłaszcza w danych okolicznościach. Życzenie wszystkich, którzy w tem brali udział, aby zachować rzecz przed publicznością w tajemnicy — przynajmniej chwilowo, lub do czasu, kiedybyśmy znaleźli okazyę do dalszych badań — oraz usiłowania nasze, zmierzające ku temu stały się jednakowoż powodem, że jednostronne i przesadne sprawozdanie utorowało sobie drogę do wiadomości ogółu, stając się w ten sposób źródłem wielu mylnych zapatrywań, oraz, rzecz całkiem naturalna, mnóstwa wątpliwości.
Jest przeto rzeczą nieodbicie potrzebną, abym przedewszystkiem przytoczył fakta, o ile takowe mnie samemu przedstawiają się jasno. Oto ich treść, podana w krótkości:
W ciągu ostatnich lat trzech uwaga moja zwracała się wielokrotnie na mezmeryzm; naraz temu miesięcy trzy spostrzegłem, że w szeregu dotąd przeprowadzonych eksperymentów zaszło jedno szczególne a nie do darowania przeoczenie: — nikogo nie poddano dotychczas magnetyzacyi in articulo mortis (w momencie konania). Należałoby zaś zbadać po pierwsze: czy w stadyum tem istnieje w ogóle w pacyencie wrażliwość na fluid magnetyczny. Po drugie: czy — jeźliby tak było w rzeczy samej — wrażliwość ta słabnie lub potęguje się pod wpływem rzeczonego stanu. Po trzecie: do jakiego stopnia, lub na jak długi czas da się powstrzymać postęp procesu śmierci za pomocą traktowania magnetyzmem. Byłoby jeszcze więcej kwestyj do stwierdzenia, te jednak pobudzały najbardziej mą żądzę wiedzy — szczególnie ostatnia, z powodu nadzwyczajnej ważności związanych z nią następstw.
W chwili kiedym się oglądał za osobistością, na którejby można wspomniane zagadnienia uczynić przedmiotem studyów, myśli moje skierowały się na mego przyjaciela Mr. Ernesta Waldemar, ogólnie znanego kompilatora t. zw. „Bibloteca Forensica,“ Mr. Waldemar, który (najdłużej bawił on w Harlem, dopiero od r. 1839 w Nowym Yorku) zwraca a raczej zwracał przedewszystkiem uwagę zupełnie niezwykłą chudością swego ciała. Odnóża jego niezmiernie wiele miały podobieństwa z nogami Sir Johna Randolpha. Rzucał się również w oczy białością swej brody a to tem więcej, że przedstawiała ona jaskrawe przeciwieństwo z czarnymi włosami, porastającymi mu głowę, które brano skutkiem tego po większej części za perukę. Był to człowiek wybitnie nerwowego temperamentu, dlatego też bardzo się nadawał do eksperymentów magnetycznych. Dwa czy trzy razy powiodło mi się bez wielkiej trudności pogrążyć go w śnie magnetycznym, zawiodłem się jednak u niego na punkcie innych objawów, jakie z powodu jego szczególnej konstytucyi przewidywałem. Nie było ani jednej chwili, w czasie której wola jego poddałaby się mojemu wpływowi wyraźnie lub całkowicie; co się zaś tyczy „jasnowidzenia“ nie mogłem z nim osiągnąć żadnych wprost niezawodnych rezultatów. Nieudałe usiłowania moje w tej mierze przypisywałem zawsze nieuporządkowanemu stanowi jego zdrowia. Na kilka miesięcy już przed znajomością naszą powiedzieli mu lekarze, że się znajduje w stadyum całkowicie rozwiniętej gruźlicy. To też przyzwyczaił się mówić z całym spokojem o swojej blizkiej śmierci, jak o czemś, czego ani uniknąć nie można, ani żałować nie warto.
Od chwili kiedy wspomniane myśli zaprzątnęły mi głowę po raz pierwszy, było zupełnie zrozumiałem, żem zwrócił moją uwagę na Mr. Waldemara. Niezachwianie filozoficzny sposób myślenia tego człowieka zanadto mi był znany, abym się miał z jego strony obawiać jakichś skrupułów; nie miał on również w Ameryce żadnych krewnych, z których strony należałoby się lękać wmięszania się. Wszcząłem z nim tedy zupełnie otwarcie rozmowę w tym przedmiocie, który ku memu zdumieniu zainteresował go nader żywo. Mówię: ku memu zdumieniu, — bo jakkolwiek oddawał zawsze swą osobę bez żadnych skrupułów na usługi moich eksperymentów, nie objawił jednak dotąd dla nich nigdy najlżejszych choćby śladów sympatyi. Ponieważ charakter jego choroby pozwalał najdokładniej oznaczyć czas, kiedy jej zgon kres położy, umówiliśmy się tedy obaj ostatecznie, że wezwie mnie do siebie na dwadzieścia cztery godzin przed nadejściem chwili, którą lekarze oznaczą jako termin jego śmierci.

Obecnie upłynęło już przeszło siedm miesięcy, odkąd otrzymałem od samego Mr. Waldemara następujące wyrazy:
„Mój kochany P...

„Dobrze zrobisz, jeżeli przyjdziesz bez zwłoki. D. i F. orzekli zgodnie, że nie przeżyję jutrzejszej północy. Myślę, że dość dokładnie oznaczyli termin.

Waldemar.“

Otrzymałem to pismo w pół godziny po tegoż skreśleniu a w kwadrans potem byłem już w pokoju umierającego. Nie widziałem go od całych dni dziesięciu, to też przeraziłem się straszliwą zmianą, jaka w nim od tego czasu zaszła. Twarz jego miała kolor ołowiu, oczy straciły kompletnie połysk, a wychudzenie doszło do ostatecznych granic, tak że się zdawało: kości szczękowe przebiją skórę. Pluł nadzwyczaj obficie, puls zaś zaledwie był wyczuwalny. Pomimo tego pacyent zachował dziwnym sposobem wszystkie swe władze duchowe a nawet do pewnego stopnia i cielesne. Mówił całkiem wyraźnie — zażywał bez niczyjej pomocy pewne leki uśmierzające — w chwili zaś, kiedy wchodziłem do pokoju, wpisywał nawet ołówkiem jakąś notatkę do dziennika. Siedział prosto w łóżku, popodpierany poduszkami. Lekarze D. i F. znajdowali się przy nim.
Pozdrowiwszy Waldemara uściskiem ręki, wziąłem obu tych panów na bok i otrzymałem od nich dokładną informacyę o stanie pacyenta. Lewe płuco było od ośmnastu miesięcy napół skostniałe i do wszelkich celów żywotnych naturalnie zupełnie nieprzydatne. Prawe płuco znajdowało się również w górnym płacie jakkolwiek niezupełnie, to przynajmniej częściowo w stanie zchrząstkowacenia, podczas kiedy zropiała dolna tegoż połowa była w stanie tuberkulicznego rozpadu. W płucach znajdowało się wiele i sporych jam a w jednem miejscu utworzył się nawet stały zrost z żebrami. Objawy te w prawej połowie płuc były stosunkowo świeżej daty. Skostnienie szerzyło się dokoła z nadzwyczajną szybkością — przed miesiącem niepodobna jeszcze było wykryć żadnych tegoż objawów, zrost zaś skonstatowano dopiero w ostatnich trzech dniach. Niezależnie od suchót zachodziła obawa, że pacyent ma ocieklinę na wielkiej arteryi. Co do tego punktu jednak dokładna dyagnoza była niemożliwą skutkiem skostnień. Zdaniem obu lekarzy Mr. Waldemar miał życie zakończyć nazajutrz — była to niedziela — około północy. Gdy to mówili, była sobota godzina 7-a wieczór.
Skoro opuściłem łóżko chorego, aby się oddać własnym myślom, doktorzy D. i F. zwrócili się doń z słowami ostatniego pożegnania, nie było bowiem ich zamiarem odwiedzać go więcej. Uprosiłem ich jednak, aby przyszli nazajutrz około 10-tej zajrzeć do chorego.
Po ich odejściu zacząłem rozmawiać z Mr. Waldemarem bez osłonek o czekającym go zgonie a jeszcze szczegółowiej o zamierzonym eksperymencie. Oświadczał niezmienną gotowość poddania mu się a nawet żywe pragnienie doprowadzenia go do skutku.
W końcu zaczął nalegać na mnie, bym rzecz rozpoczął. Prócz nas obu znajdowała się jeszcze w pokoju para dozorców, mężczyzna i kobieta. Nie miałem jednak odwagi podjąć zadanie takiego znaczenia, nie mając pod ręką na wypadek nagłego nieszczęścia innych jeszcze naocznych świadków, wiarygodniejszych niżeli ci ludzie. Odłożyłem przeto moje eksperymenta na następny wieczór godzinę 8-mą, gdy w tem przybycie studenta medycyny Mr. Teodora L — l, z koła mych dalszych znajomych, położyło koniec moim skrupułom. Pierwotnym moim zamiarem było czekać na powrót lekarzy. Dałem się jednak skłonić do rozpoczęcia doświadczeń w części skutkiem usilnych nalegań Mr. Waldemara a także z powodu mego własnego przeświadczenia, że nie należy już teraz tracić ani chwilki czasu, gdyż koniec umierającego w oczach naszych się zbliża.
Mr. L — l był tak dobry przyrzec na moją prośbę, że wszystko co nastąpi, zanotuje dokładnie, to też to, co teraz opowiem, jest po części wyciągiem z jego zapisków, w części dosłownem ich powtórzeniem.
Brakowało jeszcze z pięć minut do 8-ej, kiedym ująwszy rękę chorego, zwrócił się doń z prośbą, aby tak głośno, jak tylko będzie w stanie, oświadczył wobec Mr. L — l, czy jest to jego własną, wolną i nieprzymuszoną wolą, abym na jego osobie przedsięwziął eksperymenta magnetyzacyi w jego stanie obecnym.
Słabym głosem lecz całkiem zrozumiale odpowiedział:
— Tak, chcę być zamagnetyzowanym — bezpośrednio zaś potem dodał jeszcze: — Boję się, czy nie zadługo pan z tem zwlekałeś?
W chwili kiedy to mówił, rozpocząłem wykonywać pociągnięcia, które się już przedtem okazały u niego najskuteczniejszemi. Widocznem było, że od pierwszego pociągnięcia mej ręki z boku przez czoło uległ wpływowi magnetyzacyi, jednak mimo, że wytężyłem wszystkie moje siły, nie wywołało to żadnych objawów aż do chwili, gdy zegar wskazał kilka minut po dziesiątej i lekarze D. i F., w myśl danej obietnicy, w pokoju chorego zjawili się. Objaśniłem ich w kilku słowach, co zamyślam, a kiedy się temu nie sprzeciwili, oświadczając, że pacyent leży już w agonii — wznowiłem bez zwlekania moje manipulacye. Zmieniłem tylko kierunek pociągnięć, wykonywając je teraz nie w poprzek już, lecz z góry na dół, przyczem wpatrywałem się niewzruszenie w prawe oko chorego.
Puls jego stał się tymczasem ledwie wyczuwalnym a oddech zamienił się w rzężenie, dające się słyszeć w półminutowych odstępach.
W tym stanie pozostawał bez zmiany blizko cały kwadrans. Po upływie tego czasu wydobył się z piersi umierającego naturalny, choć bardzo głęboki jęk, charczący oddech zaś ustał — to znaczy: rzężenia nie można już było więcej dosłyszeć, natomiast pauzy pomiędzy poszczególnymi oddechami pozostały takie same jak przedtem. Ręce i nogi pacyenta zimne były jak lód.
Na pięć minut przed jedenastą spostrzegłam nieomylne oznaki magnetycznego działania. Osłupiałe wejrzenie oka ustąpiło miejsca owemu wyrazowi trwożnie naprężonego, zwróconego na wewnątrz postrzegania, który, wypadki samuambulizmu wyjąwszy, nigdzie się zresztą nie zdarza i którego nierozpoznać niepodobna. Za pomocą kilku szybkich bocznych pociągnięć sprawiłem, że powieki Waldemara zadrgały zlekka jak w początkach usypiania, za pomocą kilku dalszych zaś powiodło mi się zamknąć je zupełnie. Wyniki te jednak nie zadowolniły mnie, kontynuowałem więc dalej moje manipulacye z największą siłą i całem napięciem woli, póki nie doprowadziłem do tego, że członki śpiącego, skoro im nadałem jak się zdaje wygodne położenie, wyciągnęły się całkowicie. Nogi leżały teraz wyprostowane, ramiona również, spoczywając na poduszkach w nieznacznem odchyleniu od bioder. Położenie głowy było nieco wzniesione.
Kiedy tego wszystkiego dokonałem, była już północ, zażądałem tedy od obecnych, aby zbadali stan Mr. Waldemara. Po kilku próbach w tym kierunku stwierdzili, że pacyent jest pogrążony w niezwykle głębokim śnie magnetycznym. Ciekawość lekarzy była w najwyższym napięciu oczekiwania, co dalej nastąpi. Dr. D. postanowił natychmiast całą noc spędzić u łoża chorego, dr. F. zaś oddalił się wprawdzie, ale z przyrzeczeniem, że nie omieszka powrócić zaraz zrana. Mr. L — l i para dozorców pozostali wraz ze mną.
Zostawiliśmy Mr. Waldemara w zupełnym spokoju aż do godziny trzeciej zrana. Kiedym około tego czasu znów do niego przystąpił, znalazłem go ściśle w tym samym stanie, w jakim znajdował się w chwili odejścia dra F., to znaczy: leżał jak poprzód, puls ledwo można było wyczuć, oddech był tak słaby, że zaledwie dało się go zauważyć bez przybliżenia do ust lusterka; oczy naturalnie zamknięte a członki jak marmur sztywne i zimne. Po za tem wszystkiem jednak w całym wyglądzie bezwarunkowo nic trupiego.
Zbliżywszy się do Mr. Waldemara, spróbowałem drobnego doświadczenia, starając się oddziałać na jego prawe ramię; miało ono towarzyszyć poruszeniom mego ramienia, którem pociągałem łagodnie nad jego ciałem w jednę i drugą stronę. Doświadczenia tego nie udawało mi się nigdy przedtem przeprowadzić z zupełnym skutkiem u tego pacyenta i zaiste nie śmiałem przypuścić nawet, aby mi się ono powiodło tym razem. Jakżem się jednak zdziwił, kiedy ramię Waldemara bez najmniejszego oporu, chociaż bardzo słabo, poczęło towarzyszyć mym ruchom we wszystkich kierunkach. Postanowiłem wobec tego odważyć się na wyrzeczenie słów kilku.
— Mr. Waldemarze! — ozwałem się. — Czy pan śpisz?
Nie odpowiedział, zauważyłem jednak dokoła jego ust lekkie drgawki, co skłoniło mnie do powtórzenia wyrzeczonych słów jeszcze po kilkakroć. Za trzecim razem całem ciałem leżącego poruszył lekki dreszcz. Powieki rozchyliły się o tyle, że odsłoniły wązkie, białe pasemko gałki ocznej. Również wargi poruszyły się słabo i zaledwie słyszalnym szeptem zaszeleściły z pomiędzy nich następujące słowa:
— Tak jest; — śpię. Nie budźcie mnie. Chciałbym tak umrzeć!
Pomacawszy członki Waldemara, znalazłem je w stanie tego samego strętwienia co przedtem. Prawe ramię posłuszne było jak dawniej ruchom mej ręki. Zwróciłem teraz ponownie do somnambulika słowa:
— Czy czujesz pan jeszcze bóle w piersiach, Mr. Waldemarze?
Odpowiedź dała się tym razem natychmiast słyszeć, lecz nawet jeszcze mniej wyraźnie niż poprzednio:
— Żadnych bólów — umieram.
Nie wydało mi się właściwem niepokoić go jeszcze w tej chwili, to też przestałem mówić i czynić cokolwiek aż do przybycia dra F., który pojawił się na krótko przed świtem i zdziwił się niepomiernie, znalazłszy pacyenta jeszcze przy życiu. Zbadawszy puls i przysunąwszy do ust zwierciadło, zażądał odemnie, abym się raz jeszcze odezwał do somnambulika. Uczyniłem to w następujących słowach:
— Mr. Waldemarze, czy śpisz pan ciągle jeszcze?
Upłynęło, jak przedtem, kilka minut, nim rozbrzmiała odpowiedź, a przez ten czas zdawało się, jakgdyby pacyent zbierał siły do odezwania się. Kiedym moje pytanie powtórzył po raz czwarty, rzekł bardzo słabo, prawie już niedosłyszalnie:
— Tak, śpię jeszcze... umieram...
Lekarze wynurzyli teraz zdanie, życzenie raczej, aby Mr. Waldemara zostawić w obecnym jego, spokojnym na pozór, stanie aż do chwili zgonu — który, za jednomyślnem ich orzeczeniem, powinien był nastąpić w przeciągu minut kilku. Postanowiłem wszakże zagadnąć umierającego raz jeszcze i powtórzyłem w tym celu poprostu moje poprzednie pytanie.
Gdym mówił, w rysach somnambulika dokonywała się wielka zmiana. Oczy otwarły się powoli a źrenice zaszły w górę pod powieki; ciało pokryła barwa, podobna do trupiej, przypominająca kolorem więcej papier niżeli pargamin a okrągłe, hektyczne plamy, odcinające się dotąd ostro na środku obu policzków, zniknęły naraz, jakby je kto zdmuchnął. Posługuję się tem wyrażeniem, ponieważ szybkość ich zniknięcia niczego nie przypominała tak żywo, jak gasnącą świecę, na której płomień dmuchnęło się silnie. Jednocześnie dolna warga kurczowo oddaliła się od zębów, które nią dotąd całkowicie były przykryte, a dolna szczęka opadła wśród dającego się dosłyszeć cofnięcia, tak, że usta rozwarły się a obrzmiały, czarno nabiegnięty język widać w nich było wyraźnie. Mam prawo przypuszczać, że wśród obecnych nie było nikogo, ktoby ze zgrozą konania nie był obeznany; w tej chwili jednak widok Mr. Waldemara tak był straszliwy nad wszelkie pojęcie, że wszyscy, przerażeni, odsunęli się od łóżka.
Czuję doskonale, że doszedłem w opowiadaniu mojem do punktu, w którym każdego z mych czytelników zbierze pokusa odmówić mi bezwarunkowo wszelkiej wiary. Obowiązkiem mym wszakże jest prowadzić rzecz pomimo tego dalej.
W Mr. Waldemarze nie można już było wykryć najlżejszego nawet śladu funkcyj żywotnych. Przekazaliśmy jego ciało, uznawszy je za martwe, dozorcom do dalszej pieczy, gdy naraz język jego uległ gwałtownemu drganiu, które trwało z minutę. Po upływie tego czasu zabrzmiał z pomiędzy szeroko rozdziawionych i nieruchomych szczęk głos, na którego opis daremnieby się było wysilać. Mowa nasza posiada bądź co bądź dwa czy trzy określenia, które możnaby do pewnego stopnia uważać za wybitnie charakterystyczne. Mógłbym naprzykład powiedzieć, że dźwięk miał brzmienie twarde, złamane i puste. Niepodobna atoli opisać strasznego efektu całości z tej prostej przyczyny, że uszom ludzkim nie zdarzyło się jeszcze nigdy słyszeć tego rodzaju charczących tonów. Możnaby jednak wymienić dwie cechy szczególniej charakterystyczne, jak zdawało mi się wówczas i jak dziś jeszcze sądzę, dla rodzaju owego dźwięku — aby dać przynajmniej jakie takie pojęcie o jego osobliwej nienaturalności. Po pierwsze głos zdawał się wpadać w uszy nasze — a przynajmniej moje — jakby z znacznego oddalenia lub jak gdyby z głębokiej otchłani w łonie ziemi. Po drugie wywierał on na moim zmyśle słuchu — lękam się doprawdy, że nie będę w stanie dość zrozumiale wyrazić, co pragnę — wrażenie jakby dotykania czegoś galaretowatego albo też lepko ciągnącego się.
Jedno i drugie powiedziałem zarówno o tonie jak i o głosie. Muszę zaznaczyć, że ton formował jasne, ba nawet z cudownie przenikliwą wyrazistością układające się sylaby. Mr. Waldemar odpowiadał widocznie na pytanie, z którem zwróciłem się doń przed kilku minutami. Przypominam, że zapytałem go, czy jeszcze ciągle śpi. Odparł teraz:
— Tak; — nie. — Spałem, lecz teraz ...teraz umarłem już.
Nikt z obecnych nie zdołał ukryć ani nawet zdobyć się na wysiłek powściągnięcia niedającego się wysłowić przerażenia, od którego włosy dębem na głowie stają, jakiem te kilka wyrazów, w taki wyrzeczone sposób, przejąć nas musiały. Mr. L — l, student, zemdlał. Para dozorców uciekła natychmiast z pokoju i niepodobna było skłonić ich, aby wrócili. Moich własnych wrażeń nie potrafiłbym czytelnikowi dość jasno odmalować. Całą godzinę blizko spędziliśmy w milczeniu, nie mówiąc ani jednego słowa, zajęci cuceniem Mr. L — l. Skoro odzyskał przytomność, poszliśmy znowu zbadać stan Mr. Waldemara.
Stan ten był całkowicie taki, jak go powyżej skreśliłem, z tą jedną różnicą, że zwierciadło przestało już wykazywać ślady oddechu. Próba puszczenia krwi z ramienia nie powiodła się. Nadmienić też muszę, że ramię to przestało ulegać mej woli. Daremnie usiłowałem je uczynić powolnem, jak poprzednio, ruchom mej ręki. Jedyną istotną oznakę magnetycznego wpływu można było rzeczywiście skonstatować w wibrujących poruszeniach języka, ponawiających się za każdem mem zapytaniem, jakie do Mr. Waldemara skierowałem. Zdawało się, że się natęża, aby na nie odpowiedzieć, lecz nie ma na to dość siły woli. Na pytania innych, oprócz mnie, osób, wydawał się zupełnie nieczuły — jakkolwiek starałem się każdego z obecnych wprowadzić w magnetyczne zbliżenie z nim. Zdaje mi się, że przytoczyłem już wszystko, czego obecnie potrzeba do zrozumienia stanu somnambulika. Posłano po innych dozorców i koło dziesiątej opuściłem dom w towarzystwie Mr. L — l oraz obu lekarzy.
Popołudniu zeszliśmy się tam znowu, aby zobaczyć chorego. Stan jego był niezmienny. Zaczęliśmy dysputować nad celowością i wykonalnością przebudzenia go. Bez trudu zgodziliśmy się na to, że toby do niczego nie doprowadziło, było bowiem widoczne, że śmierć, lub to, co zwykle śmiercią nazywane bywa, zostało powstrzymane przez magnetyzacyę. Wydało się nam oczywistem, że skoro zbudzimy Mr. Waldemara, sprowadzi to jego natychmiastową a przynajmniej rychlejszą śmierć.
Od tego czasu aż po koniec, mniej więcej, upłynionego właśnie tygodnia — co razem przedstawia okres blizko siedmiomiesięczny — kontynuowaliśmy w domu Mr. Waldemara dzień w dzień nasze doświadczenia, od czasu do czasu z udziałem innych także lekarzy i przyjaciół. Przez cały ten czas pozostawał somnambulik w ściśle tym samym stanie, jak ostatnio przezemnie opisany, pod nieprzerwaną pieczą swoich dozorców.
Dopiero w miniony piątek zdecydowaliśmy się ostatecznie przystąpić do eksperymentu budzenia, a przynajmniej, spróbować go do skutku doprowadzić. Być też może, że powodem tylu rozpraw w kołach prywatnych i tylu, przyznaję, przykrych wrażeń wśród publiczności, nie co innego było, jak nieszczęśliwy rezultat tego eksperymentu.
Celem zbudzenia Mr. Waldemara z magnetycznego snu zacząłem nad nim wykonywać odpowiednie pociągnięcia. Czas jakiś pozostawały one bez skutku. Pierwszą oznakę poczynającego się ocknienia dało się poznać po częściowem opuszczeniu się gałki ocznej. Najdziwniejszym z objawów towarzyszących temu opuszczeniu się źrenicy było wypłynięcie z pod powiek wielkiej ilości żółtawej, ropiastej cieczy o nadzwyczajnie ostrym i przykrym zapachu.
Nakłoniono mnie wówczas, abym przedsięwziął jeszcze jedno takie jak poprzód doświadczenie z oddziałaniem na ramię pacyenta. Spróbowałem, ale bez skutku. Wtedy dr. F. wyraził życzenie, abym postawił Mr. Waldemarowi jakie pytanie. Przychyliłem się do tego w następujących wyrazach:
— Mr. Waldemarze, czy możesz nam pan dać do poznania, co czujesz w tej chwili lub jakie są twoje życzenia?...
Zaraz po tych słowach wystąpiły na policzkach zapytanego w okamgnieniu napowrót hektycznie zaczerwienione plamy. Język począł drżeć lub lepiej: poruszać się w ustach mocno w jednę i drugą stronę, szczęki zadrgały również. Tylko wargi pozostały w tem samem co wprzódy strętwieniu. Nakoniec wśród tego kurczowego wzburzenia dał się słyszeć ten sam co przedtem głos, który już opisałem:
— Na miłość boską!... prędzej!... prędzej!... uśpijcie mnie napowrót... albo... prędko!... obudźcie mnie!... prędko!... mówię wam, że umarłem!...
Uczułem się jakby paraliżem tknięty i nie wiedziałem przez chwilę, co czynić. Przedewszystkiem starałem się chorego napowrót uspokoić. Lecz kiedy mi się to w żaden sposób udać nie chciało, wytężyłem na nowo wszystkie swe siły w tym kierunku, ażeby go zbudzić. Poznałem wprędce, że mi się to powiedzie, a przynajmniej wmawiałem w siebie, że osiągnę skutek zupełny — a przekonany również jestem, że wszyscy zebrani w pokoju byli na to także przygotowani, że będą świadkami przebudzenia się pacyenta.
Tymczasem jest czystą niemożliwością, aby jakakolwiek istota ludzka była zdolną przewidzieć, co się w rzeczywistości stało.
Oto kiedy przy słowach „umarłem!... umarłem!...“, rozbrzmiewających wprost z języka Mr. Waldemara bez żadnego udziału warg — począłem szybko wykonywać odpowiednie magnetyczne pociągnięcia, nagle — w przeciągu minuty, a nawet jeszcze krótszego czasu — całe jego ciało dosłownie rozlazło się ze szczętem w zgniłe próchno pod mojemi rękoma. Przed oczami całego towarzystwa leżała teraz na łóżku bezkształtna masa w rozkładzie obrzydłym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Zygmunt Niedźwiecki, Edgar Allan Poe.