Nowe szaty królewskie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Nowe szaty królewskie
Pochodzenie Baśnie Andersena
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Tłumacz Aleksander Szczęsny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NOWE SZATY KRÓLEWSKIE.
P
Przed wielu laty żył na świecie król, który się tak lubił stroić, że na zakupywanie coraz to nowych, wspaniałych szat wydawał prawie wszystkie dochody, jakie mu przynosiło królestwo. Zamiłowanie jego do strojów było tak wielkie, że przestał się wreszcie troszczyć o sprawy państwa. Nie naradzał się z ministrami, nie odbywał przeglądów wojsk, ani podróżował, jak to królom się zdarza po swoim kraju. Jedynem jego pragnieniem było pokazywać się poddanym w coraz to innych strojach, których miał już takie mnóstwo, że co godzinę mógłby się w inny przebierać. Jeżeli zaś król przebywał w pałacu, wszyscy mieszkańcy wiedzieli napewno, że król jest zajęty w garderobie.

Stolica królestwa była ludnem, rozległem miastem, w którem wrzało życie. Gdyby się kto jednak zainteresował jego mieszkańcami, zauważyłby, że między rzemieślnikami i kupcami, największa była ilość krawców i fabrykantów różnych, drogich materji, którzy osiedli w stolicy, aby dogadzać zachciankom królewskim.
Pewnego dnia do miasta przybyło dwu oszustów. Ludzie ci, którzy musieli doskonale wiedzieć z góry o zamiłowaniu królewskiem, zameldowali się przy rogatce, jako dwaj znakomici tkacze, a gdy zamieszkali na jednej z pierwszorzędnych ulic, zaczęli zaraz rozpowiadać naokoło, że potrafią tkać takie piękne materje, jakich oczy ludzkie w tym kraju jeszcze nie oglądały.
Nie kolory i wzór miały tam być całą osobliwością, lecz tajemna właściwość całości materjału, która sprawiała, że uszyty zeń strój był niewidzialny dla każdego, który albo nie nadawał się do swego urzędu, albo też był zupełnie pozbawiony rozumu.
— Toż to byłoby wspaniałe ubranie — pomyślał król, gdy nowina doszła do jego uszu. — Gdybym posiadał taką odzież, mógłbym odrazu się przekonać, którzy ludzie w moim kraju nie nadają się do swych urzędów, a także odróżniłbym niezawodnie mądrego od głupiego. Tak, — postanowił wreszcie król-strojniś — materja taka musi być dla mnie utkaną!
Posłał tedy po obu oszustów, dał im hojny zadatek i rozkazał, aby natychmiast zabrali się do roboty.
Wtedy obaj nicponie ustawili w swojej izbie dwa warsztaty tkackie, tak, jakby byli rzeczywiście tkaczami. Ale nie tkali na nich ani włókienka. Przywłaszczyli sobie tylko wszystek jedwab i złotogłów, jaki otrzymali na robotę i udawali pracę przy próżnych warsztatach, przesiadując przy nich często do późnej nocy.
— Muszę się przecież dowiedzieć, jak daleko postąpiła robota — pomyślał król. Ale zrobiło mu się przytem trochę nieswojo, bo pamiętał, że głupi lub niezdatny do swego urzędu nie dostrzeże materji. Uspokoił się jednak zaraz, że nie o siebie się obawia, i postanowił posłać kogoś zaufanego, aby przekonać się o stanie rzeczy.
Tembardziej, że miasto wiedziało już o cudownej własności materji i każdy był ciekaw wiedzieć, czy jego najbliższy sąsiad jest niezdolny lub pozbawiony rozumu.
— Poszlę tam mego starego ministra, — pomyślał król — on najlepiej osądzi, jak to wygląda, bo jest rozumny i niktby go nie zastąpił w jego wysokich obowiązkach.
Więc stary, poczciwy minister udał się do izby, gdzie dwuch oszustów pracowało zawzięcie przy pustych warsztatach.
— Uchowaj mnie, Boże, — pomyślał, i rzucił okiem, gdy tam wszedł, i mimowoli przetarł powieki. — Ależ ja nic nie dostrzegam! — Lecz głośno nie przyznał się do tego.
Oszuści poprosili go, aby zechciał bliżej przystąpić i zapytali z udanym niepokojem, czy widział już gdziekolwiek podobny deseń i wykonanie? Przytem wskazywali na puste warsztaty, a biedny, stary minister tarł dalej zdumione oczy. Nie mógł nic dostrzedz, bo nic tam przecie nie było. — Boże! — myślał, — czyżem głupi? Tego nigdy nie przypuszczałem i żaden człowiek nie powinien o tem wiedzieć. Albo się nie nadaję do swego odpowiedzialnego urzędu?... Nie, nie mogę się przyznać nikomu do tego, co się ze mną dzieje.
— Cóż, nie pocieszysz nas, ekscelencjo — zapytał jeden nicpoń, zajęty tkaniem.
— O, to jest nadzwyczajne, zupełnie niebywałe — przemówił wreszcie staruszek, kładąc na nos okulary. — Ten właśnie wzór i te barwy. Oświadczę natychmiast królowi, że jestem pierwszym, który oglądał podobne cudo.
— Niesłychanie nas to cieszy — dziękowali mu oszuści i nazwali mu kolory, oraz wytłumaczyli wygląd wzorów. I minister odszedł zadowolony, że będzie mógł to cesarzowi powtórzyć, co też jak najprędzej uczynił.
Po wizycie ministra oszuści otrzymali nowy zapas jedwabi i złota, co im się mogło przecie przydać do dalszej, tak dobrze zaczętej roboty. I znów przywłaszczyli sobie wszystko, na warsztatach nie zjawiła się ani jedna nitka, a oni trudzili się dalej nad pustemi krosnami.
Wkrótce potem król posłał znowu pewnego znakomitego urzędnika, aby się dowiedzieć, kiedy robota będzie skończona. Stało się z nim to samo, co z ministrem; patrzył i patrzył, lecz ponieważ na warsztatach nic nie było, nic więc nie dojrzał.
— Czyż to nie wspaniała będzie sztuka materji? — zapytywali go obaj oszuści, pokazując i tłumacząc mu szczegółowo to, czego wcale nie wykonali.
— Rozumu mi nie brakuje — pomyślał sobie urzędnik, — jeśli więc nic nie widzę, to sprawia to mój intratny urząd, do którego się nie nadaję. Byłoby to dość zabawne, ale nie trzeba tego okazać po sobie. — Więc chwalił niewidziane i wyrażał zadowolenie z pięknych barw i pomysłowego wzoru.
— Jest to przepyszne — oświadczył potem królowi.
Wszyscy ludzie w mieście mówili z tego powodu z coraz większą ciekawością o tkaczach i król rozkazał postawić wartę przed domem, gdzie pracowali, aby rozpędzała gapiów.
Ale wreszcie sam nie mógł się dłużej oprzeć ciekawości, aby zobaczyć materję na warsztacie. Pewnego dnia wybrał się więc z całym dworem, do którego należeli stary minister i ów drugi urzędnik i zastał obu oszustów pracujących jak najgorliwiej, lecz bez czółenek i nici.
— Proszę spojrzeć! — zabrali głos obaj starsi urzędnicy, gdy wszyscy byli już w izbie oszustów. — Czyżeśmy źle opisywali? Zechciej tylko jego królewska mości zauważyć, co za deseń i barwy! I pokazywali na puste warsztaty, bo myśleli, że wszyscy prócz nich widzą rzeczywiście.
— Cóż to? — pomyślał król — ja nic nie widzę. To straszne. Czyżbym mógł być... i tu król zająknął się nawet w myśli. — A może nie powienienem być królem? toby było najgorsze, co się może przytrafić...
Więc po chwili namysłu, który przystoi królom, rzekł: — Tak, to jest ładne, bardzo ładne i zyskało moją wysoką pochwałę. — A potem przechylił głowę, zadowolony z tego, co rzekł i oglądał pusty warsztat, nie mówiąc nic więcej. Wszyscy, którzy stali najbliżej, patrzyli teraz i patrzyli, ale chociaż widzieli to samo, co najdalsi, powtarzali: — Tak, to jest bardzo piękne! Doskonałe, niezwykłe, przepyszne w pomyśle! — dodawał każdy od siebie i wszyscy się z tego cieszyli.
Król dał w końcu każdemu oszustowi krzyż rycerski do noszenia na szyi i tytuł cesarskiego tkacza, czem zakończył odwiedziny.
Gdy materja została wykończoną, oszuści przez całą noc poprzedzającą spacer króla po mieście w nowych szatach, szyli je przy świetle mnóstwa świec. Ludzie wyraźnie widzieli, jak bardzo byli obaj zajęci. Robili oni ruchy, jakby zdejmowali materję z warsztatów, potem cięli w powietrzu nożycami, niby ją krając, a dalej szyli bez igieł i nici. Nad ranem wreszcie dali znać królowi, że szata jest gotowa.
Wtedy król przyszedł do nich z najznakomitszemi osobami, a oszuści, podnosząc w rękach mniemane części stroju, mówili po kolei: — oto pantalony, oto frak, a oto zwierzchni płaszcz królewski i tak dalej. Wszystko to jest lekkie, jak pajęczyna i wygląda tak delikatnie, jakby się tego wcale na ciele nie czuło, ale na tem właśnie polega cała piękność sukien.
— Tak, — mówili wszyscy dworzanie, nie mogąc dostrzedz tego, czego nie było.
— Zechciej teraz, najjaśniejszy królu, zdjąć swoje szaty — rzekli z kolei oszuści — abyśmy cię mogli odziać w nowe, tu przed wielkiem lustrem.
Król zdjął ubranie, a oszuści kładli nań nowe, sztuka po sztuce, obciągając je lekko z przodu i z tyłu, coś pilnie zapinając, a potem rozpościerali coś na podłodze, bo to był tren płaszcza; król zaś obracał się na wszystkie strony przed zwierciadłem, oglądając siebie z zadowoloną miną.
— Boże, jakżeż doskonale leży! — mówili tymczasem wszyscy — co za wzorzystość, jakie kolory. O, to są drogocenne szaty.
— Baldachim, który ma być procesjonalnie nad waszą królewską mością przez miasto niesiony, czeka już przed domem — oznajmił wreszcie mistrz ceremonji.
— Dobrze, jużem gotów — odpowiedział król. — Ale czyż nie doskonale leży? — dodał jeszcze i spojrzał w zwierciadło, bo życzył sobie, aby całe miasto to samo mówiło.
Teraz dwaj paziowie, przeznaczeni do niesienia trenu nowego płaszcza, schylili się do ziemi, tak jakby rzeczywiście podnosili je w rękach, a potem poczęli iść powoli za wychodzącym królem, nie ośmielając się zauważyć cośkolwiek ze swej strony.
Król wyszedł na ulicę, stanął pod baldachimem i cały pochód ruszył na miasto, a ludzie, którzy zapełniali ulice i cisnęli się u okien, nie mogli się dość napatrzeć na nowe szaty królewskie. Nikt nie chciał się przyznać, że ich nie widzi, bo przecie inni nazwaliby go zaraz niedołęgą lub pozbawionym rozumu. To też żadne szaty królewskie nie miały takiego powodzenia, jak te właśnie.
Dopiero na jakiejś bocznej uliczce, gdzie król ze swym dworem zaledwie mógł się przecisnąć między szeregami obywateli, jedno małe dziecko zawołało nagle z tłumu: patrzcie, król nie ma nic na sobie! — O Boże, czyż słyszycie głos tego niewiniątka? — powiedział wtedy jego ojciec, który sam nie odważyłby się zrobić takiej uwagi. I powoli tłumy zaczęły coraz śmielej szeptać: — Patrzcie, król nie ma nic na sobie, niewinne dziecko to zobaczyło!
Szepty te doszły wreszcie do uszu króla, który zmieszał się i zatrzymał na chwilę, bo wydało mu się, że jego poddani mają słuszność. Lecz zaraz potem pomyślał, że nie można przerywać pochodu, wyprostował się dumnie i ruszył dalej, a paziowie ponieśli za nim tren jego nieistniejącego płaszcza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Aleksander Szczęsny.