Nowe monologi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Wilhelm Rappaport
Tytuł Nowe monologi
Wydawca Wydawnictwo „Odrodzenie”
Data wyd. 1946
Druk Księgarnia i Drukarnia Katolicka
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Biblioteka Teatrów Amatorskich



Nr. 174/5


W. RAORT


NOWE MONOLOGI
(SERIA I i II)


Katowice
Wydawnictwo „ODRODZENIE“
(T. Nalepa i S-ka)


DLACZEGO NIE MOGĘ WYGŁOSIĆ MONOLOGU.


(Mężczyzna lat 50 — we fraku, bez jednej poły — wystraszony i blady wpada na scenę przez drzwi środkowe — na progu staje, jakby przytrzymany przez kogoś za połę fraka — szamotając się, usiłuje wyrwać się z trzymających go rąk — mówi, twarzą na pół zwrócony za drzwi, na pół do widowni).


...Ależ, jak cię kocham Petronelciu, że tylko przeproszę publiczność za zawód! Puść duszyczko! No, puść połę fraka, bo jeszcze ją urwiesz! Petronelciu miej że rozum! Przecież obiecałem, że wygłoszę dziś monolog, więc niechże choć przeproszę za zawód! (do publiczności). Chciałem państwo bardzo przeprosić, że dziś nie będę mógł monologu wygłosić, z powodu przeszkód natury familijnej... Jak widzicie państwo, powstrzymują mnie ważne przyczyny rodzinne... (zwrócony do drzwi). No, puść duszyczko połę fraka, bo ją urwiesz! Puść Petronelciu! Przecież dobrze wiesz, że to nie mój frak! Podskakiewicz pożyczył mi go tylko na pół godziny na słowo honoru... Bo mnie do desperacji przyprowadzisz dzisiaj! (wskazuje na publiczność). Patrz, jak publiczność śmieje się ze mnie! Opamiętaj się kobieto! (ze wzrastającym oburzeniem). Jeśli natychmiast nie puścisz poły fraka, to się przekonasz, że i ja mogę jeszcze być mężczyzną! Puść do diabła ciężkiego! (do publ.). Proszę mi darować, że chwilowo trzymają mnie obowiązki rodzinne, ale zaraz wyjaśnię dlaczego dziś monologu nie mogę... (zwrócony do drzwi). Ostatni raz ci mówię Petronelciu: puść! Nie?... Otóż ci pokażę, że tak! (rozmachuje się jakby do skoku). Raz, dwa, trzy! (wyrywa się z całej siły z trzymających go rąk i upada na środek sceny). Ach, puściła wreszcie! (podnosi się z ziemi i strzepuje pył z ubrania). Taki skandal! Pierwszy raz coś podobnego mnie spotyka... Wściekła się baba! — nic innego, tylko musiała się wściec! (Ogląda poły fraka — z przerażeniem). Gwałtu! Urwała mi całą połę fraka! Całkiem prawie nowy frak Podskakiewicza... Co ja teraz powiem Podskakiewiczowi? (łapie się za głowę). Nie, to oszaleć można. (ogląda urwaną połę tyłem zwrócony do publiczności). A tak mi w nim było do twarzy!... Któż to się mógł spodziewać?... Pożyczyłem sobie ten frak, aby szanowną publiczność przeprosić za zawód i wyjaśnić dlaczego dziś monologu wygłosić nie mogę a tu taki pech! (po chwili). A to mnie baba chwyciła! Myślałem, że się już chyba nigdy nie wyrwę z jej rączek! (z ironią). To się nazywa przywiązanie rodzinne! (machnięcie ręką). Et, raczej przytrzymanie rodzinne, widzieliście państwo, a nie żadne przywiązanie! (po chwili). Dobrze, że choć za sukno bez mięsa chwyciła! (wzdycha). Miła żonka, nieprawdaż?... (do publ.). Pani się uśmiecha? Pani pewnie nigdy jeszcze nie była mężem Petronelci? Państwo jej jeszcze nie znacie! Ho, ho! (chodzi wzburzony po scenie i co chwila staje, zastanawiając się). Jak ja mogłem taką kobietę wziąć za żonę? Prawdą a Bogiem, to ja ją sobie wcale nie wziąłem! To raczej ona mnie wzięła — a jeszcze lepiej powiedziawszy — kazała mnie siebie wziąć... Jestem tak zdenerwowany, że muszę sobie zapalić jedynego papierosa, który mi codziennie Petronelcia przydziela. (zapala, potem ogląda urwaną połę fraka). Ładnie mnie urządziła! Wyglądam teraz jak minister bez teki... Myślała, że mając połę fraka w garści, nie odważę się pokazać przed szanowną publicznością... Ale omyliła się! (wpada w złość). Na złość jej pokazałbym się szanownej publiczności nawet bez drugiej poły; wogóle bez fraka, bez kamizelki, bez... tych (połapuje się, że się zagalopował). Tfu! Co ja wygaduję? Proszę mi darować, ale ta kobieta wyprowadziła mnie dzisiaj ze samego siebie, choć mamy ustawę o ochronie lokatorów (siada — mówi refleksyjnie). Jak ja się mogłem ożenić z tą kobietą?... Jak?... Było to przed 20 laty. Miałem wtedy małą pensję, a ona miała ćwierć... nie! — pół ćwierci z jednej trzeciej kamienicy. Ano, myślę sobie: kobieta niczego; ma duże, czarne oczy i takie same ręce i nogi; plecy, choć nawróć czwórką — no i ćwierć z jednej trzeciej kamienicy — spróbować nie zawadzi. Co prawda, szpeciła ją wtedy brodawka na podgardlu, ale jeden młody akademik, co to się u nas stołował, twierdził, że ta brodawka, to jest pieprzyk, który każdej kobiecie w różnych miejscach dodaje pikanterii... A niech tam, — myślę sobie — jedna brodawka mniej, jedna więcej, to w małżeństwie nic nie znaczy! Była wprawdzie chwila za czasów naszego narzeczeństwa, że chciałem od Petronelci drapnąć, ale kiedy raz siedziałem z nią w ciemnym pokoju, przycisnęła się do mnie tak blisko, że nie chcąc uchodzić za gbura pocałowałem ją właśnie w tę brodawkę. W tej chwili, ona — to jest Petronelcia a nie brodawka — zerwała się z miejsca i poczęła szlochać; (przedrzeźnia głosem kobiecym). Pan mnie unieszczęśliwiłeś, zabrałeś mi moją cnotę dziewiczą, mój wstyd, moje wszystko!
Jakie wszystko? — śmiałem zaoponować — brodaweczka u pełnoletniej dziewicy nie jest jeszcze wszystkiem! (zrezygnowane machnięcie ręką). Et, szkoda gadać! Wpadłem, — jak wół do karety! (zrywa się z miejsca). Ale po co ja to państwu opowiadam? Miałem przeprosić was, oraz komitet tego wieczorku, z powodu tego, że dziś monologu wygłosić nie mogę, a wlazłem na brodawkę mojej żony... Raczcie mi darować i uważać mnie za usprawiedliwionego, jeśli dziś monologu nie wygłoszę. Absolutnie nie mogłem! (do publ.). Pani nie wierzy? Proszę posłuchać, czy ja w tym winę ponoszę: Komitet tego wieczorku, znając moje zdolności sceniczne, wysłał do mnie delegację, aby mnie uprosić o wygłoszenie monologu. Zaledwie tylko delegacja z panem aptekarzem na czele, zjawiła się w moim domu, wpadła na nich Petronelcia, aż czarno zrobiło mi się w oczach. (do publ.). Niech pan poświadczy, panie aptekarzu, że mówię prawdę. Przypomina pan sobie, jak wołała: „Nie pozwolę, aby ten stary piernik...“ (przerywa zdanie — z żalem). Mnie nazwała starym piernikiem! — „Nie pozwolę aby ten stary piernik tańczył i skakał na scenie, jak pchła na nitce! Nie pozwolę — i basta!“ (do publ.). Pamięta pan, panie aptekarzu?... Cóż było robić? Obiecałem jednak po cichu panu aptekarzowi, że monolog wygłoszę, bez wiedzy żony. Próbowałem się uczyć ukradkiem — ale gdzie tam! Petronelcia ciągle do mnie miała jakiś interes: A zakołysz no dziecko, bo płacze (do publ.). Mam bowiem dziecko, o którym Petronelcia mówi, że musiała się „zapatrzeć“ na tego akademika, który się u nas stołował, bo całkiem do niego, jest podobne. — Zaledwie więc zakołysałem dziecko, już Petronelcia woła: „A dolej wody do baniaka, a popraw w piecu, a dosuń komin, podaj mi nożyczki, potrzymaj mi rondel, zadmuchaj do samowaru (mówi coraz prędzej) zdejm pieluszki, pozbieraj talerze, zaświeć lampę, wynieś to, przynieś tamto, wpuść to, wsuń tamto“ i tak bez końca i miary. Czyż w takich warunkach można się nauczyć monologu?... Przyszedłem na estradę, aby przynajmniej przeprosić was za to, iż monologu wygłosić nie mogę, ale moja Petronelcia pilnowała mnie, jak poseł swoje diety. Ja tędy — ona za mną, ja owędy — ona za mną. A niechże cię wszyscy rogaci diabli biorą! Moją przeprawę z frakiem widzieliście (pokazuje urwaną połę). O! Wyglądam teraz jak urwana mnożna urzędnicza... Oto są główne powody, dla których dziś monologu wygłosić nie mogę! (Ukłon — wychodzi, trzymając się ręką za urwaną połę fraka).

KURTYNA.
„OTELLO“ W RYCZYWOLE.
(Z widowni prowadzą na scenę małe schodki. — Rozlega się dzwonek. Po podniesieniu kurtyny, scena jest przez dłuższą chwilę zupełnie pusta. Tak długo nikt się nie zjawia na estradzie, aż publiczność zacznie się denerwować na temat, dlaczego nikt się nie zjawia, aby monolog zapowiedziany wygłosić. Kiedy już na widowni rozpoczynają się głośne szepty i uwagi publiczności, wyprowadzanej z cierpliwości — wtedy w trzecim rzędzie krzeseł podnosi się z miejsca aktor mający wygłosić monolog. Jest to typ wzbogaconego, prowincjonalnego handlarza nierogacizny. W rękach parasol — szeroki rozmach i gest człowieka bez ogłady towarzyskiej. — Mówi tubalnym głosem, ze swego miejsca w trzecim rzędzie).

Proszę zaczynać, bo ja wam tu zrobię taki harmider, że wam się odechce robić z tata wariata! (do kogoś z publiczności). Ha, nimam może recht? Za wstęp każą sobie płacić, a komedii pokazywać nie chcą (ruch parasolem w stronę sceny). Albo zaraz zaczniecie te komedie pokazywać, albo proszę nam oddać pieniądze za bilety! (do kogoś z publiczności). No co?... Nimam może recht? (ku scenie). Ze swojej mamy róbcie sobie panoramy, a nie z porządnych obywatelów płacących rychtelnie podatki! (wrzeszczy i potrząsa parasolem). Proszę zaczynać! Hej, panie dyrektor, zaczyna pan, czy nie? (do publ). Co? Dlaczego ja mam siadać? Mnie się nie chce siadać! Za moje pieniądze, to ja się mogę nawet położyć! Co?... Pan mi grozi policją? Strasz pan swoją żonę policją, a nie mnie! Widzicie go! (siada — chwilka milczenia — nagle parska śmiechem). Ładny tyjater! (milczenie). Nie, mnie tu dzisiaj szlag chce trafić! (zrywa się z miejsca). Durnia ze siebie nie pozwolę robić! (wychodzi z rzędu krzeseł i staje przed schodkami wiodącymi na scenę — potrząsa parasolem). Proszę mi oddać pieniądze za bilet! (do publ. przyciszonym głosem). A możeby ja tak poszedł się namacalnie przekonać, dlaczego te aktorki nie robią żadnej komedii? (porozumiewawczo kładzie palec na ustach). Cyt! (wchodzi jakby się skradając na schodki — na najwyższym szczeblu zwraca się znowu do publ. — tajemniczo szeptem). Cyt! Ja to zaraz wymacam! (wchodzi na palcach na scenę i skradając się podchodzi do kulisy w głębi, za którą zagląda — po chwili parska śmiechem — do publ.). A niech to dunder świśnie! (zagląda za kulisy, potem do publ.). Jakiś wariat wysmarował się na czarno, jak kominiarz! (cofa się). Wszelki duch Pana Boga chwali! Szczerzy do mnie zęby, jak moja nieboszczka teściowa! (zagląda za kulisy, potem do publ.). Aha! Dyrektor mówi do niego: Otello! Prosi go, aby wyszedł na scenę, ale ta choroba nie chce (j. w.). Mówi, że prędzej nie wyjdzie na scenę, aż nie dostanie 3 złote zaliczki, bo mu się niżej trzech złotych nie opłaci dusić jakiejś Dyzdymony. A niech go choroba ściśnie! To ja za trzy złote mogę oprawić całego wieprza, a jemu się nie chce zadusić jednej Dyzdymony! (j. w.). Dyrektor już mu daje złoty pięćdziesiąt, a ta choroba nie chce! (j. w.). Dyrektorowa wyrywa sobie włosy z głowy i mówi, że ten Otello chce ich zniszczyć finansowo... Już mu dają złoty sześćdziesiąt! To ci uparta, czarna cholera! (j. w.). Nie, mnie dalibóg żal tej biednej dyrektorowej! Już sobie wyrwała wszystkie włosy razem ze skórą i powiesiła je na gwoździu koło drzwi. No — wiecie! Aż tak się martwić, żeby sobie skórę razem z włosami wydzierać z głowy, to trochę za dużo! (j. w.). Już mu dają złoty sześćdziesiąt i pięć... Nie chce sobaka! (j. w.). Przyszła jakaś królowa... To jest pewnie ich główna primadojna (j. w.). Mówi do tego Otella, że jak nie wyjdzie na scenę, żeby ją zadusić, to go nagła choroba zadusi! (do publ. porozumiewawczo). Aha! To pewnie jest ta Dyzdymona! Dlaczego ten czarny Otello nie chce zrobić przyjemności takiej morowej Dyzdymonie?... (j. w.). On mówi, że jak nie dostanie trzech złotych, to za żadne skarby świata nie będzie dusił takiej starej krowy (zagląda za kulisy i po chwili podskakuje z radości). Dobrze mu tak! Dostał od Dyzdymony po pysku, aż wykopyrtnął się na dyrektora. Fajna baba, dalibóg, że pirsza klasa! (woła za kulisy). Popraw mu pani, żeby się nogami nakrył! (wrzeszczy i łapie się za głowę). Nie dyrektorowi! Temu czarnemu diabłowi, myślałem! Co pani bidny dyrektor winien? (do publ.). Trzasnęła dyrektora, że jak Boga mego, nie wiem czy ten chłop to wytrzyma (zagląda za kulisy, potem do publ.). Gwałtu! Dyrektorowa złapała Dyzdymonę za włosy (zagląda). Oho! Już jej także zerwała skórę razem z włosami! (wybiega na środek sceny). Taż proszę państwa, to jest regularne pyskobicie, jakiego nawet w naszym rzeźnickim fachu nie znają! Trzeba tej bidnej Dyzdymonie pomóc, bo inaczej, Otello już nawet nie będzie miał co dusić! (biega zaaferowany po scenie). Hej! Może który z panów na ochotnika! (zakrywa oczy ręką, szukając po sali). Nikt się nie zgłasza! (z postanowieniem). To ja sam będę musiał wyratować Dyzdymonę! (biegnie za kulisy, wywijając parasolem). Proszę mi posłać policję na pomoc! (za sceną słychać jego głos). Proszę puścić! Co to jest, rozbój, czy jaka cholera? Puść pani ten kawałek mięsa! (widać wstrząsane szamotaniem się, płótna kulis). Wal panna prosto w zęby! (część kulis pada na środek sceny). Nie bij panna pod żebro, ale prosto w zęby! (Kurtyna zapada — po chwili wybiega aktor przed kurtynę, którą sobie rękami podnosi — na twarzy ma czarny ślad odbicia całej ręki — do publ.). Ładny tyjater! Proszę popatrzeć, jak mnie Otello urządził. (Pokazuje ślad na twarzy). To przecież widać czarne na białym! Tak dalej być nie może! Chodźmy wszyscy do kasy, niech nam oddadzą pieniądze za bilety! To jest tyjatyr? To ma być tyjater (w pasji). To jest menażeria, to jest panorama, to jest sejm — a nie żaden tyjater! Pieniądze nam muszą oddać! (wbiega po schodkach). Chodźmy do kasy, bo inaczej te zawołoki nam zwieją, gdzie pieprz rośnie! (zawraca na scenę). Ja jeszcze na chwileczkę muszę pójść poszukać tego Otella aby mu oddać za swoje. Mam ja (pokazuje twarz) czarne na białym to niech on przynajmniej zafasuje białe na czarnym (potrząsając parasolem wybiega za kulisy). Ja mu swego nie daruję!

KURTYNA.
FATALNA POMYŁKA*).
*) Monolog ten polega prawie wyłącznie na grze mimicznej. Poszczególne słowa, które wygłasza aktor, są tylko niejako objaśnieniem ruchów mimicznych i rozgrywającej się akcji. — Dla informacji dodać należy, że aktor przez cały czas monologu nie opuszcza sceny, która stosownie do akcji jest raz bufetem lokalu śniadankowego, drugi raz ulicą, trzeci raz klatką schodową i wreszcie sypialnią małżeńską.
(Elegancki mężczyzna, około lat 30-tu, ubrany wytwornie, wchodzi na scenę i podchodzi wprost do ściany w głębi, gdzie rzekomo stoi bufet lokalu śniadankowego. Nie zdejmuje kapelusza z głowy, staje tyłem do widowni — lekko uchyla kapelusza w odpowiedzi na ukłon bufetowego).

Dobry wieczór! (rozgląda się wśród rzekomo ułożonych na bufecie przekąsek, ze znawstwem smakosza). Wódka! (bierze z rąk bufetowego fikcyjny kieliszek – ogląda pod światło płyn — przechyla głowę i wypija — wstrząsa się). Brr! Mocna! (udaje, że bierze jakąś kanapkę z bufetu i przegryza). Wódka! (pije j. w.). Mocna! (przegryza kanapką). Małe piwo! (pije powoli, przechylając charakterystycznie głowę, jak człowiek któremu picie piwa sprawia dużą przyjemność — rozgląda się po scenie i w pewnej chwili robi ruch, jakby się bardzo ucieszył na widok starego przyjaciela wchodzącego do handelku — rozkłada ramiona, do serdecznego powitania). A, Staś! (podbiega do niby przybyłego przyjaciela i obejmuje go serdecznie, całując się z nim z dubeltówki). Jak się masz!? (ruch człowieka prowadzącego kochanego przyjaciela do bufetu —). Dwie wódki! (trąca się kieliszkiem z przyjacielem i pije): Serwus! (do bufetowego) Dwie wódki! (j. w.). Coś przegryźć! (wskazuje palcem na bufet). Kilka płatków! (gestykulacja człowieka jedzącego widelcem i nożem z talerza na bufecie) Dwie większe! (pije j. w.) Dwa piwa! (trąca się szklanką i pije). Teraz szlaftrunk (do bufetowego). Dwa koniaki! (pije do przyjaciela). Dalibóg Staś, daj pyska! (całują się). Jeszcze dwa koniaczki! (pije). Daj nam Boże! (uciera usta serwetką). No, daj pyska! (całuje się — woła). Płacić! (chwieje się na nogach). Płacić! Ile?... (szuka po kieszeniach za pieniądzmi, ale w ten sposób, że ręką do żadnej kieszeni u spodni trafić nie może — ręką przesuwa ciągle obok kieszeni, zamiast trafić do jej wnętrza). Ile? (czkawka) Co?... Dwadzieścia zło... (czkawka). Dwadzieścia... (szuka j. w. po kieszeniach). Nie mam drobnych! Jutro! (Nasadza kapelusz na bakier i chwiejąc się na nogach, podchodzi z przyjacielem do drzwi wyjściowych na lewo, sprzed których zawraca. W tym miejscu aktor zapowiada niejako publiczności, że akcja rozgrywa się już na ulicy, wskazując ręką całą długość sceny). Ulica (chwiejąc się na nogach, usiłuje iść prosto, co mu się nie udaje, gdyż „zagania kaczki“ — po chwili robi ruch jakby się o coś głową uderzył). Przepraszam! (uchyla grzecznie kapelusza). Latarnia! (idzie dalej j. w. i powtarza ruch uderzenia się o drugą latarnię). Przepraszam! (gest j. w.). Latarnia! podchodzi do ściany kulis na wprost widowni, jakby stanął przed bramą swego domu — i wskazuje po prawej ręce na wiszącą niby rączkę od dzwonka). Dzwonek. (stojąc tyłem do widowni, usiłuje pochwycić za rączkę dzwonka, co mu się się przez dłuższy czas nie udaje, gdyż chwiejąc się na nogach, nie może trafić ręką do dzwonka. Ręka obsuwa mu się po ścianie, przy czym zatacza się. Robi kilka komicznych podskoków, aby dzwonek uchwycić, aż wreszcie udaje mu się uchwycić za rączkę dzwonka, którą gwałtownie pociąga ruchem z góry na dół, jakby dzwoniąc na alarm — po chwili uchyla kapelusza, jakby na widok dozorcy, który mu bramę otworzył). Dobry wieczór! (czkawka). Co? Za bramę? (szuka po kieszeniach, gestykulując tak samo jak przy scenie płacenia za rachunek w bufecie handelku). Jutro! (udaje, że wchodzi za bramę — odwraca się do publiczności twarzą. W tym miejscu aktor zapowiada publiczności, że akcja rozgrywa się na schodach klatki schodowej, którą wskazuje rękę). Schody. (chwiejąc się udaje, że wspina się coraz wyżej, trzymając się poręczy — często potyka się i podnosi wysoko nogi przy wspinaniu się na piętro — kilka razy obsuwa się w dół po schodach i znowu się gramoli — ociera pot z czoła — aż wreszcie staje przy kulisie z prawej, jakby stanął przed drzwiami swego mieszkania — szuka kluczy, nie mogąc trafić do kieszeni). Klucz! (szuka, aż wreszcie udaje mu się klucz znaleźć). Jest! (manipuluje kluczem wzdłuż i wszerz całych drzwi, nie mogąc trafić do otworu zamku). Dziurka! (Przysiada, wypatrując za dziurką od klucza — którą po chwili dostrzega, ale klucza włożyć nie może, wskutek chwiania się na nogach — gestykulując w ten sposób, że celuje kluczem do otworu, przybliżając się i oddalając od drzwi, aż wreszcie udaje mu się klucz wprowadzić do zamku). Jest dziurka! (W tym miejscu aktor zapowiada publiczności, że akcja rozgrywa się już w sypialni małżeńskiej). Sypialnia! (kładzie palec na usta). Pst! Żona śpi! (idzie bardzo ostrożnie na palcach, bojąc się obudzić żonę — często chwieje się i usiłuje utrzymać równowagę to na jednej, to na drugiej nodze stojąc — zatrzymuje się wreszcie jakby przed łóżkiem małżeńskim — palec na ustach). Cyt! Śpi! (delikatnie podchodzi do miejsca, gdzie rzekomo spoczywa żony głowa na poduszkach i ręką lekko dotyka jej głowy). Głowa. (cofa się zdumiony). Dwie głowy! (chwilka przerażenia — potem podchodzi do przeciwnego końca łóżka i ręką szuka delikatnie nóg). Nogi. (cofa się przerażony). Cztery nogi! (odskakuje od łóżka — z okrzykiem) Ha! (wpada mimicznie w pasję i udaje, że porywa różne przedmioty, któremi z wściekłości rzuca na ziemię). Miednica! (ruch rzucenia o ziemię). Budzik! (ruch j. w.). Kapelusz! (rzuca kapeluszem swoim o ziemię — poczem mówi, jakby już opowiadał publiczności dalszy ciąg zaszłej awantury). Gwałtu! Światło! (ruch ręką, jakby przekręcił kontakt światła elektrycznego). Awantura — policja — sąsiedzi. (W tym miejscu wraca do dawnej swojej roli zapitego gościa, który tłumaczy się przed kimś z zaszłego incydentu). Prze... praszam — ja się (czkawka) pomyliłem o jedno piętro! (pokazuje na jednym palcu). O jedno całe piętro...

KURTYNA.
ŚWIAT SIĘ KOŃCZY!
(Typ starego aktora prowincjonalnego, lat 50 — Mówi, gestykulując i strojąc grymasy, jakby grał na scenie. — Głos ochrypły z pijaństwa — lekka czkawka — nos czerwony. Wychodzi z prawej strony, tyłem do sceny i przez uchylone drzwi, którymi wyszedł, mówi do kogoś zgięty w ukłonach. — Scena przedstawia poczekalnię dentysty. Z prawej, drzwi do biura ordynacyjnego).

Tak jest, panie dyrektorze! Do usług pana dyrektora! Naturalnie, że mogę poczekać! (ukłon) Mnie się wcale nie spieszy! Wiem, że pan dyrektor jest zajęty, więc mogę sobie poczekać, (ukłon) Sługa pana dyrektora i podnóżek! (zamyka drzwi) Cześć! (rozgląda się po scenie — do publiczności) Moje uszanowanie państwu! (czkawka) Wracam od dyrektora bo chcę się zaangażować. (j. w.) Kazał mi czekać, to i poczekam. (rozgląda się) Całkiem możliwa poczekalnia! No, no, ktoby się spodziewał, że państwo macie takiego dyrektora z taką poczekalnią! Całkiem niczego! (mówi sam do siebie) Siadaj sobie Ciaputkiewicz na tej ławeczce i poczekaj aż pan dyrektor będzie miał czas, aby z tobą pomówić. (siada — czkawka) Siupaj sobie stary! (prostuje sobie kości i wyciąga się na ławce) Aaaa! Teraz wyciągaj sobie kości na ławkach poczekalni dyrektorskich — taka dola! Muszę państwu powiedzieć, że tego waszego dyrektora ja znam, choć on teraz udaje, że mnie nie zna. Zmienił się, chłop bardzo, ale poznałem go. Ho! ho! Znamy się, jak dwie stare kulisy, albo jak budka ze suflerem. Nie chcę go obmawiać, bo staram się do jego teatru, ale jeśli mam być szczery (czkawka) to takiego łajdaka jeszcze święta ziemia nie nosiła! (z ironią) Pamuła dyrektorem! (bije się ręką w czoło) Pomyśleć, że Pamuła jest dyrektorem, a stary Ciaputkiewicz musi siedzieć w jego poczekalni, i prosić się o angagement! (zrywa się z ławki) Nie, to człowieka szlag może trafić! (popija wódki z flaszki) Pamuła dyrektorem — świat się kończy! Żebym choć nie znał go tak dobrze! Taki idiota, taka wolna okolica bez perspektywy, taki amant od siedmiu boleści, taki ogon z kryminalnych wodewilów — dyrektorem! (po chwili) Nie chcę nikogo obmawiać, ale państwo wiecie, że ten człowiek przyszedł na scenę bez jednej koszuli! W moim fraku, (czkawka) w moim fraku, który pożyczyłem sobie od znajomego aptekarza, grał pierwszą swoją rolę. (siada — czkawka) Pamiętam jak dziś... Trzy razy go w czasie przedstawienia wywoływano, (czkawka) ale do policji. Taki ci nam kryminał urządził na scenie, (popija wódkę z flaszki) Pamuła dyrektorem! Pamiętam jeszcze, jak graliśmy „Zbójców“ Szylera w Ujściu Biskupiem. Ja grałem Franciszka Moora, a on jednego ze zbójców. Powiadam państwu, że takiego zbója jak on, dawno już nie widziano. To też była jego najlepsza rola! Na zbója to on się zawsze nadawał, bo już z takiej rodziny pochodzi... Kiedy temu osiem lat graliśmy w Bydgoszczy jakiś kryminał, to mu dali główną rolę, bo on z tego miasta pochodzi i chciano publiczność wziąć na sentyment. Ho, ho, ale publiczność nie dała się wziąć na kawał, bo tam go znają. Jego matka do dziś jeszcze sprzedaje tam flaki na targu. Kiedy też w pierwszym akcie Pamuła zawołał ze łzami w oczach, w najbardziej wzruszającym momencie sceny: (gra, uwydatniając tragizm roli) „O matko moja, matko, gdzie jesteś?!“ — wtedy z parteru ktoś krzyknął. „W kryminale za pasek!“ (czkawka) Taka ci to sakramencka rodzina! Nie chcę nikogo obmawiać, ale jego ojciec, jeżeli go kiedykolwiek miał, też pochodzi z takiej samej rodziny, (popija wódkę i z biegiem akcji staje się coraz bardziej pijany). Co to ja chciałem powiedzieć? Aha! Trochę się zmienił ten Pamuła, że go ledwo poznałem. Mówi, że mnie nie zna i że jak nie mam wielkich boleści, to żebym zaczekał, (czkawka) mogę zaczekać! (do siebie) Napij się Ciaputkiewicz i zaczekaj. (pije) Ale diablo się zmienił ten Pamuła! Jeśli mam być szczery, to nic na Pamułę nie wygląda... (po chwili) Tak się łajdak ucharakteryzował, aby go nikt nie mógł poznać! Ubrał ci się w jakiś biały płaszcz, jak pielęgniarka i udaje Bóg wie kogo... (z goryczą) Nie zna mnie! To ci cholera, nie zna starego Ciaputkiewicza! Muszę sobie z żalu, ten tego... (pije) Teraz człowiek powinien chodzić wiecznie pijany, bo na to co się u nas dzieje, na trzeźwo patrzeć nie można... (po chwili) Ale zmienił się Pamuła: diabelnie zmienił! Całkiem inny nos zafasował, inne włosy, a nawet skrócił się o jaki ćwierć metra — ale łajdak z niego został ten sam... (siada) Mówię mu: Słuchaj Pamuła, chwilowo nie mogę zgodzić się na warunki, jakie mi dają w Teatrze Narodowym, więc chciałbym się u ciebie zaangażować. A wiecie co mi ta małpa powiedziała? Odpowiedziała mi: „Nie rób pan kpin, bo jest pan w gabinecie doktora“ — „Dyrektora!“ — poprawiłem go, — ale ta cholera furt swoje: doktora! (popija) Napij się Ciaputkiewicz. Niech ci będzie doktora! Tak się ucharakteryzować, to tylko Pamuła potrafi! (wstaje i lekko się zatacza) Co on sobie właściwie myśli, ten połamany rekwizyt teatralny?! To stary Ciaputkiewicz ma tu siedzieć do nagłej, a niespodziewanej śmierci? A niedoczekanie! Byłem dotychczas grzeczny, ale mogę się stać ordynarny jak reżyser, albo jak sam dyrektor teatru! (uspokaja się) Która to godzina? (wyciąga z kieszeni pudełko zapałek i patrzy na nie w skupieniu) Oho! Już jest środa! Nie mam dłużej czasu czekać! (podchodzi do drzwi z prawej i puka) Przepraszam (czkawka) pana dyrektora, czy można? (do publiczności) Nie odpowiada! (puka) Czy można?... Bo ja dłużej nie mam czasu czekać, panie dyrektorze! (uchyla lekko drzwi i zagląda do pokoju, po chwili cofa się w przerażeniu) O Boże! Chyba ja zwariowałem! Co ten człowiek wyrabia! (do publiczności) Na fotelu siedzi jakaś niewiasta, a Pamuła dobiera się do niej obcęgami jak do pudełka sardynek! (zagląda przez drzwi) Chryste Panie, ten człowiek gotów jest jej jeszcze coś złego zrobić! (z mocnym postanowieniem — do siebie) I ty, Ciaputkiewicz, który grałeś w „Dziewicy Orleańskiej“ w „Julii“ i w „Dżentelmenie włamywaczu“ pozwolisz, aby Pamuła gwałcił obcęgami jakąś nieletnią dziewicę? Nigdy! Raz muszę tego łotra zdemaskować! (wpada do pokoju — wrzeszcząc na cały głos) Ha, mam cię bratku! (po chwili słychać za sceną głośne krzyki, jakby, szamocących się i bijących ludzi) Pamuła! To ty z obcęgami na ludzi? Pamuła, łajdaku jeden! Poczekaj, już ja cię wyprzęgnę z tego dyrektora! (po chwili wypada przez drzwi, jakby kopnięty nogą) Co? To nie jest wcale Pamuła? Powiada łajdak, że on jest dentystą, i że dyrekcja teatru jest na drugim piętrze. (zagląda na tabliczkę umieszczoną na drzwiach i sylabizuje) Dr. Zębowicz, przyjmuje od 2—7... (z refleksją) Więc to tak?... Pomyliłem się o całe piętro! (do publiczności) A mówiłem, że na to, co się u nas dzieje, na trzeźwo patrzeć się nie można! (wyciąga flaszkę) Napij się Ciaputkiewicz! (pije i zatacza się) Ale żeby z Pamuły zrobił się dentysta! Świat się kończy! (wychodzi, zataczając się) Świat się kończy!

KURTYNA.
TRAGEDIA PANI POSŁOWEJ.
(Kobieta, około 40-letnia, fertyczna, rumiana i żywa — ubrana w malowniczy strój krakowski, na który narzuciła kraciastą chustę — wpada na scenę zaaferowana i podniecona, jakby kontynuując sprzeczkę, którą przed chwilą z kimś miała).

Moiściewy! Żeby takie ladaco kciało u mnie przewodzić w domu — a nie doczekanie! Poseł się z niego zrobił! (załamując ręce) Moiściewy! Taki niedojda, taki niedorajda, taki ciarach zatracony — poseł! (do publiczności, z wyjaśnieniem) Niby mój mąż rodzony, dyć mówię o nim. Posła z niego zrobili do Sejmu, na moje utrapienie. O rety, chyba rozum potracili w tej Warszawie! (z refleksją) Nietykalny się psiepara zrobił! (z ironią) Walek, nietykalny! (wpada w złość) Już ja mu tę nietykalność z głowy wybiję! A nie doczekanie! To ja będę za niego ręce po łokcie urabiała, a on będzie nietykalny?... Żebym miała skonać, to tak mu gębę spiorę, że zapomni jak się nazywa! (siada) Mówiłam mu jeszcze łońskiego roku, kiedy go tylko wybrali, aby nie szedł na żadne diety poselskie. Chcą go mieć posłem, to niech go wezmą na ordynarię, a nie na żadne diety. Ekonom jest na ordynarii, leśniczy, gumienny, a nawet nasz pisarz — wszyscy mają ordynarje — a tylko ten niedorajda zgodził się w Warszawie na jakieś tam diety. Myślałam, że mnie paralusz trzaśnie, kiedy ci wczoraj przyjechał. A gada ci psiepara, że żaden chrześcijanin go już rozumieć nie może. Tak ci go w tej Warszawie wyedukowali! Przyjeżdża taki zatracony kundys do domu, niby na te feryje poselskie i zamiast powiedzieć — jak każdy chrześcijanin: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — mówi do mnie (skanduje powoli każde słowo): „Magda, muszę ci zakomunikować, że zostałem wybrany do subkomisji kodyfikacyjnego subkomitetu preliminarza budżetowego“. Zapamiętałam sobie te słowa zatracone, bo ci mi się wżarły w głowę. (z rozpaczą załamuje ręce) Moiściewy! Taki wstyd! (powtarza)...Według klucza do budżetowego preliminarza! Tegom się doczekała po tylu latach ciemięgi z tym niedorajdą! Dzieci podrastają, krowa się ocieliła, obornik leży nierozwieziony po polu, locha zrzuciła prosięta — a ten ci mi wyjeżdża z (myli się w wymowie słów) kofidy nie! kodyfi, także nie! kodyfikacyjnym preliminarzem jakimś! I gadaj tu z takim, kiedy on ludzkiej mowy zapomniał! Nie dziwota! Sama byłam w tej Warszawie i widziałam na własne oczy, że człek tam zatraca zbawienie duszne.
Przyjeżdżam tam, niby jako posłowa. Chryste Panie, czysta herezyja! Byłam tam na jakimś gadaniu, po którym zaprosili nas, niby posłów i ich żony, na jakąś stypę. Jeść to ci tam dawali, że Walkowi raz po raz głośno się odbijało i musiał sobie widelcem w zębach dłubać — a mnie, to ci o mało nóż z gęby nie wyleciał, kiedy zobaczyłam, że Walek nałożył sobie palcami dwa nowe kurczaki i zagryzał jakimś przekładańcem z czekolady. Takie ci tam obżarstwo w Warszawie! Teraz to go moje pierogi w zęby kłują, a kapusty to nawet i do gęby nie weźmie! Pewnie, że wymysły pańskie przewróciły mu w głowie! Bo czy to ktoś słyszał w naszej parafii, aby w każdym kącie pokoju stały piękne, porcelanowe miski z wodą, jak stoją w Warszawie? Na tej stypie niby, co to dla nas urządzili, posadzili me obok jakiejś ministrowej, ale że me trochę znudziło w dołku, tak dwa razy splunęłam sobie na podłogę. A wtedy jakiś panisko w czarnej kapocie podsunął mi taką porcelanową miskę. Myślałam, że mnie paralusz trzaśnie! „Weź pan te miskę — zawołałam — bo dalibóg napluję do niej — i co wtedy będzie?“
Nie dziwota, że Walek tak sie rozpaskudził w tej Warszawie i teraz nawet mi mówił, że chce ze swoich dietów wystawić za stodołą jakiś (zastanawia się)...kiej zapomniałak... (po chwili namyśla przypomina sobie) Aha!... Jakiś wajterklozet, czy kiej diabeł! Muszę się księdza proboszcza, lebo organisty zapytać co znaczy ten wajterklozet, bo widzi mi się, że to znowu pewnie jakiś pański wymysł... Ale to wszystko jest byleco, wobec tego nieszczęścia co mnie przez tego niedojdę spotkało! (załamuje ręce) Moiściewy! Takie nieszczęście na gładkiej drodze! I ktoby to był pomyślał, że spadnie to na mnie jak pieron z jasnego nieba!... (płacze) O Boże, Boże, za co mnie tak karzesz?... Zawsze żyłam jak Bóg przykazał i grzechu na głowę nie ściągałam — a tu takie nieszczęście i taki wstyd! (płacze i zawodzi) Jak ja się ludziom w oczy popatrzę? Toć mnie przecie będą palcami, przez tego huncwota wytykali! (spazmatyczny płacz) O Jezu! Taki wstyd, taka publika na moje stare lata!... (uspakaja się i ociera kraciastą chustką oczy) Żebych choć była wiedziała, że ten hycel mi ściągnie taką hańbę na głowę, byłoby mi lżej — a tu pieron z jasnego nieba! (przez łzy szlochając od czasu do czasu) Dzieciom hańbę na głowę ściągnął, mnie skrzywdził i sponiewierał, na pośmiewisko uczciwych ludzi wystawił... (gwałtowny płacz) I za co?... Za to, żem mu pięcioro dziecków urodziła i wzięła go bez — z przeproszeniem portek, bo z niego oblatywały... (przez łzy) Ja, gospodarska córka! Bodajbym była nogi na ślubnym kobiercu połamała, nim się z nim związałam przed ołtarzem!...(w pasji) Że też ten człowiek Boga w sercu nie miał, aby nas tak sponiewierać i we wstydzie utytłać! Mało mu było jeszcze, że jest nietykalny — jeszcze mu tego brakowało! (z refleksją) Myślałam sobie: poseł — bierz cię licho! Jeszcze pół biedy, bo zdarza się czasem, że i w porządnej familii poseł się znajdzie, ale to, co teraz mi ten obwieś zrobił, tego żadna rodzona żona nie ścierpi!... Jak sobie przypomnę, to mi żal serce ściska, że oczybym mu wydrapała! (szlocha za chustką) Taki wstyd! I za co? Za moje dobre serce, za to żem mu dogadzała i zrobiła z niego gospodarza, jak się patrzy! Dzieci moje! moje biedne dzieci, jak wy się teraz ludziom na oczy pokażecie? Ładnego ojca będziecie teraz mieli, moje niebożęta!
Moiściewy! (wybuch płaczu) Ja chyba z żalu i ze wstydu nie wytrzymam! (do publiczności) Co? Państwo się pytacie co się właściwie stało?... (ociera szybko łzy) Jak to? To wy naprawdę nie wiecie nic o moim wstydzie i hańbie? (wybuch płaczu) Przecież Walek ministrem został? (wybiega wśród płaczu, zasłaniając sobie oczy ze wstydu) Ministrem został!

KURTYNA.
PAN OBROŃCA MA GŁOS.


(Na scenie, na wprost widza, ustawiony stół, przykryty zielonym suknem. Na stole dwie świece ustawione jak do przysięgi. Za stołem fotel dla przewodniczącego i dwa fotele po bokach dla wotantów. Po podniesieniu kurtyny stoi przed stołem, bokiem do widza, mężczyzna około 50-letni, zupełnie łysy, o typie semickim. Mówi z patosem, broniąc oskarżonego przed trybunałem karnym. Dykcja zdradza jego pochodzenie — mówi jednak poprawnie po polsku.


Prześwietny Trybunale! Oskarżony nie przyznaje się do winy. On się nawet przyznać nie może do winy, bo po pierwsze nie jest on nic winien, a po drugie jest on moim klientem. Pytam prześwietnego Trybunału, co zrobił oskarżony? Co on takiego zrobił, że aż został oskarżony o skrytobójcze morderstwo, podpalenie i kradzież? (triumfująco) Ha! Świetny Trybunał milczy, bo świetny Trybunał sam czuje, sam to wie, sam jest pewny i przekonany, że oskarżony jest niewinny, jak nowonarodzone dziecko, albo jak dziewica w łonie swojej matki przy piersi. (pouczająco) Tak nie można, świetny Trybunale! Nie można rzucać podejrzeń na człowieka nieposzlakowanego tylko dla tego, że pan prokurator uwziął się na niego. Niech pan prokurator wlezie raz w skórę oskarżonego, a ręczę, że mu się odechce oskarżać takich ludzi, jak mój klient. Akt oskarżenia głównie bije na to, że mój klient zamordował śp. nieboszczyka dla tak marnej kwoty, jak 35 groszy, które przy nim znalazł. (pytająco) To mój klient jest może winien, że nieboszczyk nie miał więcej przy sobie, bo był urzędnikiem państwowym? To może mój klient ma odpowiadać za to, że spotkał denata na piętnaście dni przed pierwszym? Proszę mi pokazać jednego urzędnika państwowego, któryby na piętnaście dni przed pierwszym miał przy sobie więcej jak 35 groszy! Zresztą mój klient jest człowiekiem oszczędnym i praktycznym. Wie bowiem, że: tu 35 groszy, tam 35 groszy — i jakiś kapitalik wreszcie się zbierze. Sami nawołujemy po gazetach do oszczędności, skromności i do poprzestawania na małym — a tu raptem chce się skazać człowieka, który zadawala się marnymi 35 groszami. Tak nie można, prześwietny Trybunale, bo zrazimy sobie wreszcie wszystkich ludzi myślących patriotycznie. Teraz drugi zarzut: podpalenie! (śmieje się sztucznie) To ma być podpalenie? Jeśli oskarżony rzucił płonącą zapałkę między papiery i wióry, to tego jeszcze nie można nazwać podpaleniem! Zarzut, jakoby się poprzednio ubezpieczył na dość wysoką sumę od ognia i z chęci zysku sam swój dom podpalił, jest conajmniej niesłuszny. Czy oskarżony mógł przypuścić, że z jednej (gest) maleńkiej zapałki spali się (gest) taki wielki dom?... Prawda jest, że kiedy jeden ze świadków opowiadał memu klientowi na kilkanaście dni przed pożarem, że śniło mu się, iż u niego się paliło, mój klient miał odpowiedzieć, że palić się dopiero będzie za tydzień. Równo też do tygodnia pożar wybuchnął — ale czy to jeszcze dowód? Mój klient sądził, że za tydzień będzie się paliło i traf zdarzył, że jego słowa się sprawdziły. Świetny Trybunale! Jeśli się ktoś ubezpiecza od ognia na kilka tysięcy dolarów, to nie po to, aby się w ogóle nie miało palić. Prędzej czy później taki dom spalić się musi, bo to jest jego przeznaczenie.
A teraz co do zarzutu kradzieży. Pozwoli świetny Trybunał, że się na głos roześmieję. (parska sztucznym, udanym śmiechem) Kradzież! (śmiech) Nie, ja skonam ze śmiechu! Proszę świetnego Trybunału! Ja znam osobiście złodziei, wobec których mój klient, może być uważany za tak uczciwego człowieka, jak sam pan prokurator. Ja znam takich złodziei, że jak się popatrzą na czyjś zegarek, to zaraz na zegarku brakuje kilka minut do każdej godziny. To są złodzieje — a nie mój klient! Panna Leokadia Flircińska, koronny świadek w oskarżeniu mego klienta o kradzież, jest dziewicą w niebezpiecznym wieku i nie może być traktowana na serio! (z ożywieniem) Jak to, prześwietny Trybunale? Świadek, panna Leokadia zeznaje, że jechała z moim klientem całą noc w przedziale pociągu osobowego III klasy i że torebkę z pieniądzmi miała ukrytą za gorsem koszuli. Twierdzi, że wprawdzie czuła, jak oskarżony coś manipulował koło torebki, ale nie czuła, kiedy ta torebka znikła z za gorsu. To jest absurd, prześwietny Trybunale! Proszę zapytać którejkolwiek kobiety, która ma koszulę (poprawia się) pardon! chciałem powiedzieć gors, a raczej torebkę z pieniędzmi za gorsem koszuli, czy nie odczuje tego, że jakaś ręka się tam błąka. Pytam się prześwietnego Trybunału: (retorycznie) po co się błąka ręka mężczyzny za gorsem koszuli u kobiety?... Czy szuka się tam czegoś innego, jak uczucia?... Czy pan przewodniczący szukał kiedyś za gorsem kobiety za torebką z pieniędzmi? Nigdy i jeszcze raz nigdy! Sama panna Leokadia Flircińska zeznała wreszcie, że myślała, iż mój klient błąka się ze swoją ręką w poważnych zamiarach, a nie w celu kradzieży. Kto zna mego klienta, kto zna jego uczuciowość na wdzięki kobiece, jak ja — ten nigdy go nie posądzi, że nie miał poważnych zamiarów, za gorsem panny Leokadii. „Miej serce i patrzaj w serce“ — powiada poeta. — „sięgaj, gdzie wzrok nie sięga“. I cóż innego zrobił mój klient? Zastosował się do rad Mickiewicza, który był najbardziej uczuciowym poetą Polski, ale nigdy nie ukradł torebki z za gorsu żadnej kobiety.
Z tych powodów proszę o uwolnienie mego klienta. Jeśli panowie nie chcecie tego zrobić dla jego żony i dzieci, to zróbcie to (kokieteryjnie) dla mnie. Co? Pan przewodniczący twierdzi, że oskarżony nie ma ani żony, ani dzieci?... Ma jednak narzeczoną, z którą może mieć dzieci. Dla tych więc przyszłych dzieci (wyciąga chustkę i ociera łzy, z udanym wzruszeniem) Dla tych przyszłych, maleńkich dzieci, co kwilą w łonie przyszłej matki, proszę o łaskę dla przyszłego ojca. (płacząco) Dziatki moje, biedne dziatki! Mój klient jest niewinny! (płacze) Niewinny! Darujcie panowie że nie mogę opanować wzruszenia, które mnie napadło. Oskarżony jest nadto dziedzicznie obciążony, gdyż jego ojciec był wybitnym politykiem i trzykrotnie żonaty. Człowiek, który się raz żeni jest idiotą a cóż dopiero taki, który trzy razy się żeni. (płacze) Ja także jestem żonaty; panowie sędziowie także jesteście żonaci, więc w imię solidarności, proszę o uwolnienie naszego dziecka... (poprawia się) to jest mojego klienta...

Oskarżony nie znał nigdy swojej matki, bo go odumarła, kiedy jeszcze nie był na świecie, więc ciotka z litości go na świat wydała. (z patosem) O ciotko! Dlaczego to uczyniłaś? Czy przypuszczałaś kiedyś, że syn twój bez ojca i matki stanie dziś przed sądem, oskarżony o zbrodnie, których nigdy nie popełnił? (z mocą) Nie, prześwietny Trybunale! Zasądzenie mego klienta będzie „justitzmordem“, który echem się odbije w całym cywilizowanym świecie i w Warszawie! (prosząco) Zróbcie to panowie dla mnie! (kokieteryjnie) Dla mnie, świetny Trybunale i dla moich siwych włosów. (połapuje się, że jest zupełnie łysy — wyciąga szybko siwą perukę z kieszeni i nakłada na głowę) Dla moich siwych włosów, które zjadłem w obronie uciśnionej niewinności i prawa. (ukłon) Skończyłem!

KURTYNA.
„LIGA KOBIET SAMOSTOJĄCYCH“.

(Mężczyzna łysy, w połamanym cylindrze na głowie, w potarganym surducie, przekręconym krawacie — blady i wzburzony, wpada na scenę i ogląda się trwożliwie dokoła — chwilkę milczy i pokazuje palcem cylinder).

Oto cylinder! Tak wygląda cylinder człowieka, który wraca z posiedzenia „Ligi kobiet samostojących“. I państwo to z takim spokojem przyjmujecie do wiadomości, jak zmianę rządu, lub zwyżkę dolara?... (zły — zdejmuje cylinder z głowy i ogląda go) Słusznie powiadają, że to powojenne społeczeństwo jest zbiorowiskiem najgorszych instynktów! (chodzi po scenie wzburzony) A może państwo nie wiecie w jakim stanie wyszedłem na to posiedzenie „Ligi kobiet samostojących“?... Otóż cylinder mój błyszczał jak nowy samowar, kołnierz wyszedł prosto z pralni, krawatka nie widziała nigdy Witosa, a żakiet wyszedł spod pióra... (poprawia się) to jest, spod igły najlepszego krawca na raty. Nie wierzycie?... Proszę, niech ktoś z obecnych pofatyguje się tu do mnie i przekona się na szczątkach o moich minionych chwilach świetności. Co? Nikt nie chce?... I słusznie, bo ja dziś za siebie nie ręczę! (w pasji) Jestem wściekły, jak sama wścieklizna! (siada — z refleksją) Licho mnie skusiło, aby pójść na to posiedzenie „Ligi kobiet samostojących“! (uderza się w czoło) Ośla pało, po co tam się pchałeś? (z przekąsem) Cóż robić, jak się ma żonę, która chce sama stać? (do któregoś z panów) Pan nie wie co to jest kobieta samostojąca? O, to pan pewnie jeszcze przedwojenny małżonek, bo dzisiejsi mężowie już wiedzą coś niecoś o samostojącej kobiecie. Samostojąca kobieta, inaczej, kobieta wyzwolona czyli „garsonka“, jest to kobieta, która nie tylko, że sama nie stoi, ale mężowi swemu nie da ani stać, ani siedzieć, ani chodzić, ani leżeć. Jedno takiemu mężowi pozostaje: powiesić się. (do jednej z pań na sali) Co? Nic złego nie mówić o kobietach?... Pani może także należy do „Ligi kobiet samostojących“?... (z determinacją) Mnie już wszystko jedno, proszę pani! Dwa razy już żonaty być nie mogę, więc nic mi się złego więcej stać nie może (do któregoś z mężczyzn na sali) Co? Proszę?... Pan powiada, że są tacy, którzy drugi raz się żenią? Pewnie, że są — ale ten który się żeni drugi raz, nie wart jest tego, że mu pierwsza żona umarła! (ogląda cylinder) Biedaku, tak cię zmanikurowały piękne rączki kobiece. (przedrzeźniając) Rączki, podobne kwiatom lilii! — jak mówią poeci. (zły) To wszystko blaga, co poeci piszą! To nie rączki, ale łopaty, widły, motyki!... (z refleksją) Zresztą diabli wiedzą, co ja dziś wygaduję ze złości, (do jednej z pań) Pani się pyta, jak to się stało, że mnie tak ładnie oporządzono?... Zaraz, niech dech złapię... Otóż przychodzę do domu na obiad — żony nie ma; drzwi zamknięte. Pytam się sąsiadów — powiadają: poszła razem z kucharką i pokojówką na posiedzenie „Ligi kobiet samostojących“. Byłem głodny, jak sto diabłów, albo dwudziestu urzędników państwowych IX stopnia.(porozumiewawczo do jednej z pań) Pani wie, że mężczyzna głodny, jest zdolny nawet do bohaterstwa. Byłem po prostu wściekły i pobiegłem na to posiedzenie. Po drodze przewróciłem dwie poważniejsze matrony, policjanta, dziecko z wózkiem, stragan, zawaliłem rusztowanie nowobudującej się kamienicy, wpadłem do beczki powideł, połamałem parasol, wybiłem szybę w oknie wystawowym i lecę dalej bez pamięci. Wchodzę nareszcie do sali obrad. (gest przerażenia) Bab, jak nasiał!... Stare, młode, czarne, jasne, utlenione, rude, bronzowe, gładkie, pomarszczone, ondulowane, popielate, pomidorowe — słowem kalejdoskop barw i twarzy. A wszystko pod rząd podstrzyżone a la garconne i ożywione postulatami samostojących... (z rezygnacją) A no, takie czasy!... Szukaj oczyma głodnego wilka za żoną... Patrzę — stoi na estradzie i przemawia: (mówi piszcząco­‑krzykliwym głosem, imitując głos, kobiecy) My, kobiety wyzwolone, dotychczas jeszcze przyciśnięte do kowadła przeznaczenia, brutalnym kułakiem uzurpatora­‑mężczyzny... (do publiczności) Słyszeliście państwo kiedyś, aby mężczyzna przyciskał kobietę do kowadła i to jeszcze kułakiem?... Dalibóg, że tego jeszcze nie słyszałem! (piszcząco mówi dalej) Czas, aby zrzucić znienawidzone jarzmo ze siebie! Dlaczego mężczyzna ma prawo do utrzymywania stosunków z pokojówką, stenotypistką, aktorką, praczką, czy Bóg wie — kim jeszcze, a nam za to grożą separacjami i rozwodami? (wstaje na krzesło) Koleżanki! „Liga kobiet samostojących“ zmieni ten jednostronny porządek rzeczy! Proponuję aby ustalić nowy słownik tych wyrazów, które były w użyciu dotychczas tylko w stosunku do kobiet. Czemu tylko kobieta ma być praczką? Słowo „praczka“, należy zmienić na „praczkarz“, — „niańkę“, na „niańkacz“, „pomywaczkę“, na „pomywacz“, „matkę’ na „matkarz“, „pokojówkę“, ma „pokojnik“, „położnicę“, na „położnik“, a „mamę“, na „mamkacz“. (złazi z krzesła — swoim głosem) Mało mnie diabli nie wzięli kiedy to wszystko usłyszałem. Przecisnąłem się przez tłum i stanąłem obok żony na estradzie. Szanowne niewiasty! — zawołałem — Nie psujcie darmo waszych buź i wstawionych ząbków i idźcie do domu, bo wasi mężowie pewnie są tak samo głodni jak ja.

Nie miałem już czasu dokończyć swojej przemowy. Własna, rodzona żona zepchnęła mnie z estrady. Wpadłem na jakiś olbrzymi kapelusz przybrany wypchanym indykiem i w tej chwili żona moja (z żalem) rodzona żona, podskoczyła ku mnie i wyrwała mi z głowy ostatni kosmyk włosów. Słyszałem tylko słowa: tyran, brutal, morderca i poczułem jak cylinder zesuwa mi się powoli po uszach, aż na brodę. Wolę dalej nie opowiadać... Po co? I tak nikt nie zrozumie co się w moim sercu dzieje. (pokazuje surdut, krawat i cylinder) O, proszę popatrzeć (wpada w pasję) Wszystkie kobiety to (mówi bardzo szybko) potwory, hyjeny, kajmany, krokodyle, aligatory, szakale, sowy, ropuchy, małpy, pawiany, kocice (nagle urywa, jakby coś groźnego dostrzegł na widowni — przysłania ręką oczy, wypatrując po sali — zdenerwowany do jednej z pań) Co? pani powiada, że moja żona tu za mną przyszła? (niedowierzająco, z lękiem) E, pani żartuje! Nie chciałbym się z nią tu spotkać, choć (nabiera odwagi, prostuje się zaczepnie) choć proszę nie myśleć, że ja się jej boję! (do jednej z pań) Jest naprawdę? (przyciszonym głosem) Gdzie? (lękliwie) Jest, pani powiada?... A jak wygląda? Co? Gruba, stara z obciętymi włosami i z brodawką na nosie?... (przykłada rękę do ucha, aby lepiej słyszeć) Co?... W ręce trzyma pędzel do golenia? (z okrzykiem) To nie pędzel do golenia, — to mój ostatni kosmyk włosów, który mi wyrwała! Po tym ją poznaję! Już mnie nie ma! Pam do nóg! (wybiega)

KURTYNA.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Wilhelm Rappaport.