Nora/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Nora
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
NORA
CZYLI
DOMOWE OGNISKO LALKI.
SZTUKA W TRZECH AKTACH.




OSOBY:

ROBERT HELMER, adwokat.
NORA, jego żona.
ERWIN.  ich dzieci.
BOB.
EMMA.
DOKTÓR RANK.
PANI LINDEN.
GÜNTHER.
MARYANNA, niańka.  u Helmerów.
HELENA, pokojówka.
SŁUŻĄCY.
Rzecz rozgrywa się w mieszkaniu Helmerów.


AKT I.
Pokój wygodny i ze smakiem, ale bez zbytku urządzony. Drzwi w głębi na prawo prowadzą do przedpokoju, drugie drzwi do gabinetu Helmera, pomiędzy drzwiami fortepian. W środku lewéj ściany drzwi, z téj saméj strony ku przodowi okno. Koło okna stół okrągły, przy nim fotel i kanapka. W prawéj ścianie trochę w głębi drzwi. Przy téj saméj ścianie bliżéj sceny, piec fajansowy, przy nim parę foteli i jeden na biegunach. Pomiędzy piecem a drzwiami stolik. Na ścianach ryciny. Etażerka z porcelaną i artystycznemi drobiazgami. Szafka oszklona z książkami w ozdobnych oprawach. Dywan na posadzce. W piecu pali się ogień. Zima.

SCENA PIERWSZA.
NORA, POSŁANIEC, HELENA, potém HELMER.
(Słychać dzwonek, potém otwarcie drzwi. Nora wchodzi uradowana, przyśpiewując, ubraną jest jak na ulicę, niesie mnóstwo paczek i kładzie je na stoliku na prawo; drzwi za sobą zostawia otwarte, widać przez nie posłańca, niosącego choinkę i koszyk, które to rzeczy oddaje służącéj).

NORA. Schowaj dobrze choinkę, Heleno, żeby jéj dzieci nie zobaczyły aż do wieczora, zanim będzie ustrojona (do posłańca, dobywając portmonetkę). Ile się należy?
POSŁANIEC. Pięćdziesiąt fenigów.
NORA. Oto marka... nie, reszty nie potrzeba. (Posłaniec dziękuje i odchodzi, Nora drzwi za nim zamyka. Rozbiera się śmiejąc się sama do siebie. Wyjmuje z kieszeni torebkę makaroników i zajada je. Potém podchodzi ostrożnie do drzwi pokoju męża i nasłuchuje). Tak, jest w domu. (Nucąc idzie do stolika na prawo).
HELMER (ze swego pokoju). Czy to się mój skowronek trzepocze?
NORA (zajęta zaglądaniem do paczek). To ja.
HELMER. Więc to moja wiewióreczka się tam krząta?
NORA. Tak.
HELMER. Kiedyżeś przyszła?
NORA. Tylko co (chowa torebkę z makaronikami do kieszeni i obciera sobie usta). Chodźno tu, Robercie, i zobacz, com nakupiła.
HELMER. Nie przeszkadzaj mi. (Po chwili otwiera drzwi i wygląda ze swego pokoju z piórem w ręku). Nakupiłaś, mówisz. Jakto! takie mnóstwo rzeczy! No, to znowu mój kanarek nawyrzucał pieniędzy.
NORA. Robercie! tego roku możemy przecież pozwolić sobie na małe przyjemności. Są to pierwsze święta Bożego Narodzenia, w które nie potrzebujemy się oszczędzać.
HELMER. Nie możemy też trwonić.
NORA. Ach! Robercie, troszeczkę trwonić możemy, nieprawdaż? Tylko troszeczkę. Będziesz miał teraz duży dochód, zarobisz tyle pieniędzy.
HELMER. Tak, od Nowego Roku, ale jeszcze cały kwartał czekać trzeba na pensyę.
NORA. Ba! możemy tymczasem pożyczyć.
HELMER (zbliża się i bierze ją żartobliwie za ucho). Zawsze lekkomyślna. Przypuśćmy, żebym dziś pożyczył tysiąc marek, ty je roztrwonisz w czasie Świąt, a w dzień świętego Sylwestra spada mi na głowę dachówka i zabija.
NORA (zatykając mu ręką usta). Fe, jak możesz mówić takie okropne rzeczy.
HELMER. Przypuśćmy coś podobnego. Cóż wówczas?
NORA. Gdyby spotkało mnie podobno nieszczęście, byłoby mi obojętném, czy mam długi lub nie.
HELMER. Ależ ci, od którychbym pożyczył?
NORA. Ci? Któżby się o nich troskał. To są przecież obcy.
HELMER. Ach! Noro! Noro! Mówię teraz seryo, wiész dobrze, moje dziecko, jakie są moje zasady. Nigdy długów. Nigdy nie pożyczać. Życie, na pożyczkach oparte, krępuje i ma w sobie coś wstrętnego. Oboje do téj pory trzymaliśmy się dzielnie; i tak postępować będziemy jeszcze przez krótki czas do przyszłego kwartału.
NORA (idąc do pieca). Dobrze, dobrze, jak chcesz.
HELMER (idąc za nią). No, tylko nie opuszczaj skrzydełek, mój skowronku. Jakto?.. Buzia się wyciąga (wyjmuje portmonetkę). Jak ci się zdaje, co ja mam tutaj?
NORA (odwracając się szybko). Pieniądze!
HELMER (daje jéj kilka banknotów). Mój Boże! wiem przecież, że na święta wielu rzeczy potrzeba.
NORA. Dziesięć.. dwadzieścia... trzydzieści... czterdzieści. O dziękuję! dziękuję ci, Robercie. To mi na długi czas wystarczy.
HELMER. Spodziewam się.
NORA. Tak, na długi czas. A teraz obacz moje sprawunki! Takie tanie! Patrz ta nowa sukienka dla Erwina — i szabelka także. To konik i trąbka dla Boba. I jeszcze lalka dla Emci. Wszystko to skromne, ale one i tak to zaraz połamią. A tutaj mam suknie i chustki dla Maryanny i Heleny.
HELMER. A tu w téj paczce?
NORA (z okrzykiem). Nie, Robercie, tego nie zobaczysz przed wieczorem.
HELMER. Czy tak! Powiedz teraz, ty mała zbytnico, czyś téż pomyślała o saméj sobie.
NORA. Ba! o sobie? Ja niczego nie pragnę.
HELMER. No przecież. Powiedz mi jakie rozsądne żądanie, wymień rzecz, którąbyś miéć chciała.
NORA. Nie wiem, doprawdy... A posłuchaj, Robercie.
HELMER. Cóż?
NORA (zajęta jakimś guziczkiem, nie patrząc na niego). Gdybyś chciał mnie czém obdarzyć, to mógłbyś.. mógłbyś.
HELMER. No powiedzże.
NORA (prędko). Mógłbyś dać mi pieniędzy. Tak, wiele pieniędzy, ile dać możesz, nie robiąc sobie różnicy; a potém ja kupiłabym sobie za nie...
HELMER. Ależ Noro.
NORA. Zrób to, mój najdroższy, zrób to. A ja zawinę pieniądze w piękny złocony papierek i powieszę na choince. Jakbyto było zabawnie.
HELMER. Jak nazywają tego ptaszka, co to zawsze wszystko rozrzuca?
NORA. Wiem, wiem, to lekkomyślny kanarek. Ale zrób to dla mojéj przyjemności, Robercie. Potém będę miała czas rozważyć, co mi najpotrzebniejsze. Czy to nie jest rozsądne? Powiedz?
HELMER (uśmiechając się). Zapewne, to jest gdybyś naprawdę umiała pieniądze utrzymać i kupić sobie coś za nie. Ale to wszystko poszłoby na utrzymanie domu, na mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, a potém ja znowu musiałbym wydawać.
NORA. Robercie!
HELMER. Czy możesz mi zaprzeczyć? (kładzie jéj rękę na ramieniu). Mój skowronek jest najmilszém stworzeniem, ale potrzebuje bardzo dużo pieniędzy. Rzecz nie do uwierzenia, jak drogo kosztuje utrzymanie takiego ptaszka.
NORA. O! jak możesz mówić takie rzeczy? Ja doprawdy oszczędzam, ile mogę.
HELMER (uśmiechając się). Rzeczywiście, ile możesz. Cóż, kiedy nie możesz wcale.
NORA (kręci się i uśmiecha zadowolona). Gdybyś ty wiedział, Robercie, jakie to zadanie mają skowronki i wiewiórki.
HELMER. Zabawne z ciebie stworzenie! Kropką w kropkę do ojca podobnaś. On zawsze myślał o zarobku, ale skoro coś zarobił, pieniądze ulatniały mu się z ręki. Ty także nigdy nie wiész, na coś wydała. Cóż, taką już jesteś. To leży we krwi. Tak, tak, Noro, to są rzeczy dziedziczne.
NORA. Ach! byłoby dobrze, gdybym odziedziczyła wiele właściwości ojca.
HELMER. A jabym nie chciał, żebyś była inną, niż jesteś, mój śliczny skowroneczku. Ale słuchajno, czy mi się zdaje? Wyglądasz dzisiaj tak... tak... jakżeż to powiedziéć... jakoś podejrzanie.
NORA. Doprawdy?
HELMER. Tak. Spojrzno mi prosto w oczy.
NORA (patrząc na niego). Cóż?
HELMER (grożąc jéj palcem). Czy moja łakotnisia nie zbroiła co na mieście?
NORA. Broń Boże! jak możesz coś podobnego przypuszczać.
HELMER. Czy łakotnisia doprawdy nie wstępowała do cukierni?
NORA. Nie, zaręczam ci, Robercie.
HELMER. Nie skosztowała czego samowolnie?
NORA. Nie, ani troszeczki.
HELMER. Ani nawet nie probowała makaroników?
NORA. Zaręczam ci, że nie.
HELMER. No, no, no, żartuję naturalnie.
NORA (idzie do stołu na prawo). Jakżebym mogła ciebie martwić!
HELMER. Wiem o tém. Dałaś mi na to słowo (zbliża się do niéj). Zachowaj swoje tajemnice świąteczne, najdroższa. Wyjdą one na jaw dziś wieczór, gdy się choinkę zapali.
NORA. A czy pomyślałeś o zaproszeniu doktora?
HELMER. Nie, to przecież nie potrzebne, rozumie się samo z siebie, że będzie u nas. Powiem mu jednak, skoro tu przyjdzie. Kazałem także przynieść dobrego wina. Nie uwierzysz, Noro, jak ja się cieszę dzisiejszym wieczorem.
NORA. Ja także. O jak dzieci będą uszczęśliwione.
HELMER. Ach! jakie to szczęście pomyśléć, że się posiadło zapewnione stanowisko i dobre uposażenie? Nieprawdaż, że samo to przekonanie sprawia rozkosz?
NORA. O tak!
HELMER. Czy pamiętasz ostatnie święta? Na całe trzy tygodnie przed nimi zamykałaś się po całych wieczorach i nawet po północy, ażeby robić kwiaty i całe przystrojenie choinki, którém chciałaś nas olśnić. Był to najnudniejszy czas w mojém życiu.
NORA. Ja nie nudziłam się wcale.
HELMER (z uśmiechem). Jednakże wypadło to dość licho.
NORA. Jeszcze chcesz mi tém dokuczać. Cóż ja temu winna, że zakradł się kot i całą moję robotę porozdzierał.
HELMER. Naturalnie, żeś nie winna, biedna moja mała. Miałaś najlepsze chęci, chciałaś wszystkim nam zrobić przyjemność, a to rzecz główna... Zawsze to jednak dobrze, iż te szkaradne czasy minęły.
NORA. Minęły już, Robercie.
HELMER. Nie siedzę już teraz nudząc się sam jeden; a ty nie męczysz już swoich oczu i tych ślicznych małych rączek.
NORA (klaszcząc w ręce). Nieprawdaż, Robercie, to już niepotrzebne. Jakież to szczęście! (bierze go pod rękę). A teraz muszę ci powiedziéć, co ja myślę, jak powinniśmy się teraz urządzić... Po świętach... (ktoś dzwoni). Ach! dzwonek (porządkuje pokój). Pewno ktoś przyszedł. To nieznośne.
HELMER. Niéma mnie w domu dla gości. Nie zapominaj o tém.



SCENA DRUGA.
CIŻ I HELENA.

HELENA (we drzwiach wchodowych do Nory). Jakaś obca pani.
NORA. Poproś.
HELENA (do Helmera). I pan doktór jest u pana.
HELMER. Czy poszedł do mego pokoju?
HELENA. Tak. (Helmer idzie do siebie, Helena wprowadza panią Linden w podróżném ubraniu i zamyka za nią drzwi).



SCENA TRZECIA.
NORA, PANI LINDEN.

PANI LINDEN (nieśmiało, jakby z wahaniem). Dzień dobry, Noro.
NORA (nie pewna). Dzień dobry.
PANI LINDEN. Nie poznajesz mnie..
NORA. Nie, nie, wiem — ach! tak... zdaje mi się (z wybuchem). Krystyna! To ty, doprawdy.
PANI LINDEN. Tak, to ja.
NORA. Krystyno! Jakże mogłam cię nie poznać... (ciszéj) ale bo téż się zmieniłaś.
PANI LINDEN. O! tak... przez dziewięć, dziesięć długich lat.
NORA. Więc to tak dawno, jak nie widziałyśmy się? Tak, prawda! Och! ostatnie lat osiem były bardzo szcześliwemi, wierzaj mi... Więc i ty przyjechałaś do stolicy? Wśród zimy przedsięwzięłaś taką daleką podróż. To odważnie.
PANI LINDEN. Odbyłam podróż koleją.
NORA. Ażeby się zabawić w czasie świąt. Ach! jak to ładnie. I bawić się będziemy... Ale zdejmże to. Nie zmarzniesz tu przecież (pomaga jéj się rozebrać). Tak! No, teraz siądźmy wygodnie przy piecu. No, pokażże mi się dobrze... Nie zmieniłaś się... To tylko tak mi się wydało na pierwsze wejrzenie... Co prawda, Krystyno, trochę przybladłaś... i schudłaś także.
PANI LINDEN. I postarzałam się, Noro, postarzałam bardzo.
NORA. Może troszkę, ale tylko troszeczkę, niewiele (zatrzymuje się nagle; poważnie). Jaka ja téż jestem bezmyślna! Siedzę i paplę... Droga Krystyno, czy mi to przebaczysz?
PANI LINDEN. Cóż znowu, Noro?
NORA (ciszéj). Biedna Krystyno. Wszakżeś owdowiała.
PANI LINDEN. Tak, przed trzema laty.
NORA. Wiedziałam o tém; wyczytałam w gazetach. Ach! wierz mi, nieraz chciałam do ciebie pisać, ale zawsze mi coś przeszkodziło. I tak zeszło.
PANI LINDEN. Moja droga, to łatwo zrozumieć.
NORA. Nie, to było szkaradnie z mojéj strony. Biedaczko! ileż ty zniosłaś... I nie zostało ci nawet żadnego majątku?
PANI LINDEN. Nie.
NORA. Nie masz dzieci?
PANI LINDEN. Nie.
NORA. Więc ci nic nie zostało?
PANI LINDEN. Nic, nawet troski.
NORA (patrząc na nią z niedowierzaniem). Ach! Krystyno, czy to możliwe?
PANI LINDEN (uśmiechając się smutnie i gładząc jéj włosy). Tak się to czasem zdarza.
NORA. Być zupełnie samą... jak to musi być okropnie! Ja mam troje dzieci. Pokazać ci ich teraz nie mogę, są z niańką na przechadzce. Tymczasem musisz opowiedzieć mi wszystko.
PANI LINDEN. Nie, nie, ty lepiéj opowiedz.
NORA. Nie, ty musisz zacząć. Nie chcę być dziś samolubną, będę myśléć o tobie. Jedno przecież muszę ci powiedziéć. Czy wiész, jakie nas w tych dniach szczęście spotkało?
PANI LINDEN. No, cóż takiego?
NORA. Pomyśl tylko, mój mąż został dyrektorem akcyjnego banku.
PANI LINDEN. Twój mąż! to doprawdy wielkie...
NORA. Bardzo wielkie szczęście. Nieprawdaż? Być adwokatem, to chleb tak niepewny, zwłaszcza gdy kto chce zajmować się tylko sprawami, co są uczciwe, przyzwoite. Tak naturalnie czynił Robert. I ja byłam tego samego zdania. Och! wierz mi, cieszymy się bardzo. On już od nowego roku ten urząd obejmie, a wówczas otrzyma dużą pensyę i wielką tantyemę. W przyszłości będziemy mogli urządzić się zupełnie inaczéj niż dotąd... jak tylko będziemy chcieli, Krystyno. Tak mi teraz lekko, tak dobrze... Jak to przyjemnie miéć dużo pieniędzy i żyć bez troski. Nieprawdaż?
PANI LINDEN. W każdym razie musi to być rzeczą przyjemną, miéć pewność zaspokojenia potrzeb.
NORA. O, nietylko potrzeb, ale miéć dużo, bardzo dużo pieniędzy.
PANI LINDEN (uśmiechając się). Noro, Noro, czyś ty jeszcze nie nabrała rozsądku? Za pensyonarskich czasów byłaś wielką rozrzutnicą.
NORA (uśmiechając się tajemniczo). Tak zawsze mówi Robert (podnosząc palec w górę). Ale Nora, Nora nie jest tak szaloną, jak wy myślicie. Doprawdy nie mogłam nie trwonić. Musieliśmy pracować oboje.
PANI LINDEN. Ty także?
NORA. No tak, roboty ręczne, szydełkowe, haft i t. p. Wiész przecież, że gdyśmy się pobrali, Robert porzucił urzędowanie. Nie miał widoków awansu a potrzebował więcéj zarabiać. Więc téż w pierwszym roku przepracował się straszliwie. Musiał szukać różnych zajęć dodatkowych, wstawać rano, niedosypiać i po pewnym czasie rozchorował się śmiertelnie. Wtedy lekarze zawyrokowali, że musi pojechać na południe.
PANI LINDEN. Tak, bawiliście wówczas cały rok we Włoszech.
NORA. Wierz mi, ten wyjazd nie przyszedł z łatwością. Erwin właśnie się wówczas urodził. Ale musieliśmy wyjechać. Co to była za cudna podróż! I ona to uratowała życie Roberta. Kosztowała téż bardzo wiele pieniędzy.
PANI LINDEN. Temu to wierzę.
NORA. Tysiąc osiemset talarów. Pięć tysięcy czterysta marek. To bardzo duża suma.
PANI LINDEN. W podobnych okolicznościach to wielkie szczęście, jeżeli się ją posiada.
NORA. Myśmy dostali pieniędzy od ojca.
PANI LINDEN. Tak? On właśnie umarł w tym czasie, twój ojciec.
NORA. Właśnie wówczas. I wystaw sobie, nie mogłam do niego jechać ani go pielęgnować. Każdéj chwili spodziewałam się przyjścia na świat Erwina, a jeszcze miałam śmiertelnie chorego męża. Mój dobry, drogi ojciec! Nigdym go już nie widziała więcéj. Ach! to były najcięższe chwile od czasu zamęścia.
PANI LINDEN. Wiem, żeś go bardzo kochała. A potém pojechaliście do Włoch.
NORA. Tak, w cztery tygodnie po jego śmierci. Mieliśmy pieniądze, a doktorzy naglili.
PANI LINDEN. I twój mąż wyleczył się zupełnie.
NORA. Wrócił zdrów, jak ryba.
PANI LINDEN. Przecież doktór...
NORA. Jakto?
PANI LINDEN. Zdaje mi się, iż służąca mówiła, że ten pan, który wszedł razem ze mną, jest doktorem.
NORA. Tak, doktór Rank, ale on nie przychodzi tutaj w charakterze lekarza, to nasz najlepszy przyjaciel i przynajmniéj raz na dzień jest u nas. Nie, od tego czasu, Robert nie chorował. Dzieci także są zdrowe, a ja niemniéj od nich (skacze i klaszcze w ręce). Ach! Boże, Boże, Krystyno! jak to rozkosznie żyć i być szczęśliwą... O, ależ to szkaradnie z mojéj strony. Mówię tylko o sobie (siada na stołeczku tuż przy Krystynie i ręce opiera o jéj kolana). Nie gniewaj się na mnie. Powiedz mi czy to prawda, żeś nie cierpiała swego męża? Dlaczegóżeś za niego poszła?
PANI LINDEN. Żyła wówczas moja matka, była chorą, bez środków, a ja musiałam jeszcze myśleć o dwóch młodszych braciach.
NORA. No tak, miałaś słuszność. Więc on był wówczas bogatym?
PANI LINDEN. Był bardzo zamożnym, przynajmniéj tak sądziłam. Ale interes był niepewny; gdy umarł, wszystko przepadło tak, że nie zostało nic wcale.
NORA. A wówczas?
PANI LINDEN. Próbowałam założyć sklepik, potém szkółkę, robiłam, co mogłam. Ostatnie trzy lata spędziłam w nieustannéj pracy. Teraz, Noro, to się już skończyło. Moja biedna matka niczego już nie potrzebuje, bo w grobie spoczywa. Chłopcy także wyrośli i wystarczają sobie.
NORA. Musisz się czuć swobodniejszą.
PANI LINDEN. Nie, Noro, czuję tylko niewypowiedzianą pustkę... Nie miéć nikogo, komubym mogła życie poświęcić (powstając niespokojna). Nie mogłam dłużéj wytrzymać w tym zapadłym kącie. Tu musi być łatwiéj coś znaleźć, coby i myśl zajęło. Jakże byłabym szczęśliwą, mając stałe miejsce, jaką robotę w kantorze...
NORA. Krystyno, to rzecz strasznie wyczerpująca, a ty tak mizernie wyglądasz. Byłoby daleko lepiéj, żebyś pojechała do jakich kąpieli.
PANI LINDEN (idąc do okna). Ja nie mam ojca, Noro, coby mi dał pieniędzy na drogę.
NORA (powstając). Nie miéj mi tego za złe.
PANI LINDEN (idąc ku niéj). Muszę cię prosić o względność. Najgorszą stroną mego położenia jest to, że budzi gorycz. Nie mam nikogo, dla kogobym mogła pracować, a przecież muszę miéć ciągle zajęcie. Trzeba żyć, i człowiek staje się samolubnym. Gdyś mi mówiła o szczęśliwiéj zmianie waszego położenia — czy uwierzysz? — ucieszyło mnie to więcéj ze względu na samę siebie, niż na ciebie.
NORA. Jakto? Ach! rozumiem. Sądzisz, że może Robert będzie ci mógł dopomódz.
PANI LINDEN. Tak myślałam.
NORA. On to zrobi, moja droga, spuść się tylko na mnie, tak go ładnie usidlę, nasunę mu na myśl coś miłego, ażeby go do tego nakłonić. Tak bym chciała być ci pożyteczną.
PANI LINDEN. Jest to ładnie z twojéj strony, że się tak gorliwie mną zajmujesz. Masz w tém podwójną zasługę, bo ty tak mało znasz troski i kłopoty życia!
NORA. Ja? Ja tak mało znam...
PANI LINDEN (z uśmiechem). Mój Boże! trochę robótek i t. p. to całe twoje zajęcie i troska... Jesteś jeszcze dzieckiem, Noro.
NORA (kręci głową i chodzi po pokoju). Nie mów tego z taką pewnością.
RANK. Czy tak?
NORA. Ty tak samo jak inni myślisz, że ja nie jestem zdolną do czegoś poważnego.
PANI LINDEN. No, no!
NORA. Że nie doświadczyłam złości świata.
PANI LINDEN. Droga Noro, opowiedziałaś mi przecież wszystkie przeciwności, jakich doznałaś.
NORA. Ba! małe przeciwności; (cicho) o wielkich ci nie mówiłam.
PANI LINDEN. Wielkie! Co przez to rozumiesz?
NORA. Nie patrz tak na mnie przez ramię, nie masz do tego prawa. Dumną jesteś z tego, żeś długo i ciężko pracowała dla matki.
PANI LINDEN. Ja na nikogo nie spoglądam przez ramię, ale to prawda: jestem dumną i szczęśliwą, że mogłam dać matce spokojny dni ostatek.
NORA. I z tego jesteś dumną, coś uczyniła dla braci.
PANI LINDEN. Zdaje mi się, że mam do tego prawo.
NORA. I ja tak sądzę, ale powiem ci coś, Krystyno, ja także mogę być dumną i szczęśliwą z tego, co uczyniłam.
PANI LINDEN. Nie wątpię o tém, tylko jak to rozumiesz.
NORA. Nie tak głośno. Uważaj, gdyby cię Robert usłyszał... Nie chciałabym tego za nic... Nikt o tém wiedziéć nie powinien, Krystyno... nikt, tylko ty jedna.
PANI LINDEN. Ale o czémże?
NORA. Chodź tutaj (przyciąga ją na kanapkę). Tak, ja także mam powody być dumną i szczęśliwą... bo to ja uratowałam Robertowi życie.
PANI LINDEN. Uratowałaś życie? Jakim sposobem?
NORA. Opowiadałam ci o naszéj włoskiéj podróży. Gdyby nie ona, Robert byłby zgubiony.
PANI LINDEN. No tak, twój ojciec dał wam na to pieniędzy...
NORA (śmiejąc się). Wierzy w to nie tylko Robert, ale wszyscy. Jednak...
PANI LINDEN. Jednak?
NORA. Ojciec nie dał nam złamanego grosza. Ja to dostarczyłam pieniędzy.
PANI LINDEN. Ty! Tak wielką sumę!
NORA. Tysiąc osiemset talarów. Pięć tysięcy czterysta marek. Cóż ty na to powiesz?
PANI LINDEN. Jakimże sposobem? Czyś wygrała na loteryi?
NORA (pogardliwie). Ja, na loteryi? Cóżby to było wielkiego.
PANI LINDEN. Skądże dostałaś tyle pieniędzy?
NORA (z tajemniczym uśmiechem). Hm!
PANI LINDEN. Pożyczyć przecież nie mogłaś.
NORA. Tak? Dlaczegóżby nie?
PANI LINDEN. Nie, kobieta bez pozwolenia męża nie może zaciągnąć tak wielkiéj pożyczki.
NORA (wstrząsając głową). Ach! kiedy kobieta ma trochę pojęcia o interesach i przytém umie się mądrze obrócić, to...
PANI LINDEN. Doprawdy, Noro, nie rozumiem.
NORA. I możesz nie rozumiéć. Wszakże nie powiedziałam, że to ja pożyczyłam pieniędzy, mogłam je otrzymać innym sposobem (rzuca się na kanapę). Mogłam je dostać od któregokolwiek z wielbicieli. Kiedy się, jak ja, znośnie wygląda.
PANI LINDEN. Jesteś szaloną.
NORA. Pewnoś strasznie ciekawa.
PANI LINDEN. Posłuchaj, moja droga. Czyś nie popełniła jakiéj niedorzeczności?
NORA (prostując się). Jeżeli jest niedorzecznością ratować życie męża.
PANI LINDEN. Sądzę, że było nierozważnie, bez jego wiedzy...
NORA. Ale właśnie, on o tém nie powinien był wiedziéć. Boże mój! czyż tego zrozumiéć nie możesz? On nie powinien się był domyślać, że z nim było tak źle. Mnie tylko powiedzieli doktorzy, iż życie jego było w niebezpieczeństwie i że jedynym dla niego ratunkiem był wyjazd na południe. Czy sądzisz, żem nie próbowała innych sposobów? Przedstawiam mu, jakby mi było przyjemnie podróżować, jak to czynią wszystkie prawie młode kobiety; płakałam i prosiłam, bo w okolicznościach, w jakich się znajdowałam, obowiązkiem jego było uczynić zadość mojej woli, nasuwałam mu myśl zaciągnienia pożyczki. Ale wtedy, Krystyno, wpadał w gniew. Mówił, że jestem lekkomyślną, a jego obowiązkiem, jako męża, było powściągać moje zachcianki i kaprysy — tak się wyraził. A ja pomyślałam, że uratować go muszę... i poradziłam sobie...
PANI LINDEN. A czy twój mąż nie dowiedział się od ojca, że pieniądze nie pochodziły od niego?
NORA. Nie, nigdy. Ojciec właśnie wtedy umarł. Ja chciałam mu o tém powiedziéć i prosić, by mnie nie zdradził, ale był wówczas tak chory... A potém było to już niepodobném.
PANI LINDEN. I poźniéj, nie zwierzyłaś się mężowi?
NORA. Boże! jak możesz nawet przypuszczać! On jest w tych rzeczach tak surowy. Przytém Robert ze swoją męską dumą czułby się upokorzonym, gdyby wiedział, że mi coś zawdzięcza. Mogłoby to zepsuć zupełnie harmonię naszego pożycia, a nasz miły, szczęśliwy dom nie byłby już tém, czém jest dzisiaj.
PANI LINDEN. Więc mu tego nigdy nie powiesz?
NORA (zamyślona z półuśmiechem). Może kiedyś... po wielu latach, gdy już nie będę tak ładną, jak dzisiaj. Nie śmiéj się ze mnie. Mam na myśli czas, gdy Robert nie będzie mnie już tak kochał, jak dzisiaj, gdzie nie będzie już znajdował przyjemności w patrzeniu na mnie, gdy tańczę, przebieram się, deklamuję. Wówczas możeby dobrze było miéć coś w odwodzie (urywając). Ach! głupstwo, ten czas nie przyjdzie nigdy! No, cóż teraz powiesz, Krystyno, o mojéj wielkiéj tajemnicy? Czy jestem do niczego? Wierz mi téż, że cały ten interes sprawił mi wiele kłopotu. Nie było mi wcale łatwo zadość uczynić zobowiązaniom. Musisz wiedziéć, że w interesach są rzeczy zwane spłatą i procentem; a zawsze tak strasznie trudno im zadość uczynić. Więc musiałam tu i owdzie trochę zaoszczędzać. Z pieniędzy, przeznaczonych na utrzymanie domu, mało co mogłam odłożyć, bo Robert musiał żyć dobrze. Nie mogłam téż dzieci ubierać ubogo; wszystko, co na to otrzymywałam, trzeba było wydać. Moje śliczne dzieciaki.
PANI LINDEN. Więc sobie saméj odejmowałaś, biedna Noro?
NORA. Naturalnie. Mnie to było najłatwiéj. Ile razy Robert dawał mi pieniądze na nowe suknie i t. p., wydawałam ich tylko połowę, kupowałam zawsze najskromniejsze, najtańsze materyały. Prawdziwe szczęście, że się na mnie wszystko tak dobrze wydaje i Robert nic nie zauważył. Niekiedy jednak przychodziło mi to ciężko, bo to przecież przyjemnie być ładnie ubraną. Nieprawdaż?
PANI LINDEN. O tak!
NORA. Miałam téż inne źródła dochodów. Przeszłéj zimy udało mi się przetłómaczyć powieść do jednego z dzienników — naturalnie bezimiennie. Zamykałam się co wieczór w moim pokoju i pisałam późno w nocy. Byłam czasem taka zmęczona, jednak to było zabawne pracować i zarabiać. Miałam także uczucie, jak gdybym była mężczyzną.
PANI LINDEN. Ileżeś z tego długu spłaciła?
NORA. Tego dokładnie powiedziéć nie mogę. Widzisz, w takich rzeczach to bardzo trudno miéć wszystko w porządku, wiem to tylko, żem oddawała, com tylko zebrać zdołała. Czasem trudno mi było dać sobie rady (uśmiecha się). Wówczas siedziałam tu i wyobrażałam sobie, że stary, bogaty pan, pokocha się we mnie.
PANI LINDEN. Co?... Jaki pan?..
NORA. Ot głupstwo... Że on umarł... i gdy otworzono jego testament, było tam napisane wielkiemi literami: „Wszystkie moje kapitały mają być wręczone ślicznéj pani Norze Helmer.”
PANI LINDEN. Cóż to za pan, droga Noro?
NORA. Boże! Czyż tego nie możesz zrozumiéć? Taki stary pan nie istnieje wcale, ja sobie tylko tak marzyłam, nie wiedząc, skąd wziąć pieniędzy. Ale dajmy mu pokój, ten stary nudziarz może sobie być, gdzie chce. Nie troszcz się ani o niego, ani o jego testament, teraz mi już wszystkie kłopoty z głowy spadły (zrywa się). Boże! Krystyno, jak miło pomyśléć, że się jest bez troski. Być bez troski, zupełnie bez troski, dokazywać z dziećmi, bawić się, dom urządzić ładnie i wygodnie, jak tego pragnąłby Robert. Niedługo będzie wiosna z jasnym błękitem nieba. Może będziemy mogli podróżować troszeczkę, może znowu zobaczę morze. Ach! jak to dobrze żyć i być szczęśliwą (Słychać dzwonek).
PANI LINDEN (wstając). Ktoś dzwoni, może lepiéj, żebym odeszła.
NORA. Nie, zostań, tu pewno nikt nie przyjdzie, pewnie kto do Roberta.



SCENA CZWARTA.
POPRZEDNI, HELENA, potem GÜNTHER.

HELENA (we drzwiach). Przepraszam. Jakiś pan chce się widziéć z panem Helmerem.
NORA. Z dyrektorem banku, chcesz powiedziéć.
HELENA. Tak jest, z panem dyrektorem; ale nie wiem, bo tam jest doktór.
GÜNTHER (we drzwiach). To ja, łaskawa pani (Helena odchodzi).
PANI LINDEN (zdziwiona, zwraca się do okna).
NORA (postępuje parę kroków ku nowoprzybyłemu; zmieszana półgłosem). Pan? Co to znaczy? O czém chcesz pan mówić z moim mężem?
GÜNTHER. O interesach bankowych — pod pewnym względem. Zajmuję mały urząd w banku akcyjnym, a mąż pani ma zostać, jak słyszę, naszym szefem.
NORA. Więc chodzi tylko...
GÜNTHER. Tylko o nudne interesy, łaskawa pani, o nic więcéj.
NORA. Więc może pan będzie łaskaw pofatygować się do kantoru. (Günther odchodzi, Nora żegna go grzecznie i drzwi za nim zamyka, potém idzie do pieca i poprawia ogień).



SCENA PIĄTA.
NORA, PANI LINDEN.

PANI LINDEN. Kto to był, Noro?
NORA. Niejaki pan Günther.
PANI LINDEN. Więc on to był, rzeczywiście.
NORA. Znasz go?
PANI LINDEN. Znałam niegdyś — przed nie wiem ilu laty. Bywał u nas przez czas dłuższy.
NORA. Właśnie.
PANI LINDEN. Jakże on się zmienił!
NORA. Był podobno bardzo nieszczęśliwy w małżeństwie.
PANI LINDEN. Więc jest teraz wdowcem.
NORA. Z całą gromadą dzieci. Tak. Teraz się dobrze pali (zamyka drzwiczki od pieca i fotel na biegunach odsuwa nieco na bok).
PANI LINDEN. Zajmował się on interesami różnego rodzaju, jak sądzono.
NORA. Czy tak? Być może, ja tego nie wiem... Ale nie myślmy o interesach; to takie nudne.



SCENA SZÓSTA.
CIŻ I RANK wychodzi z pokoju HELMERA.

RANK (jeszcze we drzwiach mówi do osoby za sceną). Nie, nie chcę przeszkadzać; pójdę lepiéj do twojéj żony (zamyka drzwi i spostrzega panią Linden). O, przepraszam, może przeszkadzam tu także.
NORA. Wcale nie (przedstawiając) Doktór Rank — Pani Linden.
RANK. To nazwisko słyszy się tutaj często. Zdaje mi się, że szedłem na wschodach za panią.
PANI LINDEN. Tak, szłam bardzo wolno, wschody mnie męczą.
RANK. Jakie cierpienie wewnętrzne?
PANI LINDEN. Raczéj wyczerpanie sił.
RANK. Nic więcéj? Zapewne przyjechała pani do miasta, ażeby się wyleczyć, w czasie świątecznym.
PANI LINDEN. Przyjechałam tu szukać pracy.
RANK. Czy to ma być środek przeciw wyczerpaniu?
PANI LINDEN. Panie doktorze, muszę żyć.
RANK. Tak wszyscy znajdują, że to konieczne.
NORA. No i pan także, panie doktorze, żyć pragniesz.
RANK. Pewnie, że tego pragnę. Jakkolwiek jestem nędznym, chętnie jednak chciałbym cierpiéć jaknajdłużéj i wszyscy moi pacyenci objawiają to samo życzenie, a także i moralni kalecy. Jest tam teraz właśnie u Helmera jeden taki moralny szpitalnik.
PANI LINDEN (półgłosem). A!
NORA. O kim pan mówisz?
RANK. O niejakim panu Güntherze, był on radcą prawnym u D. osobistość zupełnie paniom nieznana, zepsuta do głębi. On także zaczął od tego, że żyć musi.
NORA. Dlaczego on się chciał widziéć z Robertem?
RANK. Nie wiem doprawdy, słyszałem tylko coś o banku akcyjnym.
NORA. Nie wiedziałam, że ten Günt... że ten pan Günther ma co wspólnego z bankiem.
RANK. Ma tam jakiś rodzaj urzędu (do pani Linden). Nie wiem, czy w stronach pani są tego rodzaju ludzie, którzy plując na wszystkie strony, rozszerzają moralną zgniliznę, jaką noszą w sobie i zarażają odpowiednio usposobionych kandydatów. Zdrowi są tylko spektatorami.
PANI LINDEN. Ostatecznie, chorzy potrzebują starań.
RANK (wzruszając ramionami). Otóż mamy. Dzięki tym względom całe społeczeństwo staje się szpitalem.
NORA (zatopiona we własnych myślach wybucha cichym śmiechem i klaszcze w ręce).
RANK. Z czegóż się pani śmieje? Czy wiesz, czém jest społeczeństwo?
NORA. Cóż mnie nudne społeczeństwo obchodzi? Śmiałam się z czego innego, z czegoś bardzo komicznego... Powiedz-no doktorze, wszyscy urzędnicy banku akcyjnego będą teraz zależéć od Roberta?
RANK. Pani to uważa za tak bardzo komiczne?
NORA (śmieje się, ciągle wstaje i chodzi po pokoju). Jakie to zabawne, myśléć, że my — że teraz od Roberta zależy los tylu osób? To mnie tak cieszy (wyjmuje z kieszeni torebkę). Doktorze, chcesz makaronika?
RANK. Aj! aj! makaroniki. Sądziłem, że to tutaj towar zakazany.
NORA. Tak... Ale przyniosła mi je Krystyna.
PANI LINDEN. Jakto? Ja?
NORA. No, no, no, nie rób tak strwożonéj miny. Nie mogłaś przecież wiedziéć, że Robert mi ich zakazał. Boi się, bym nie cierpiała na zęby.. — Ale ba!... raz wyjątkowo. Nie prawdaż, doktorze, skosztuj (kładzie mu makaronik do ust). I ty, Krystyno. I ja także zjem jeden — maleńki, a najwyżéj dwa. (Chodzi po pokoju). Jestem teraz niewypowiedzianie szczęśliwa. Już tylko jednéj rzeczy pragnęłabym z całéj duszy.
RANK. No, cóż takiego?
NORA. Chciałabym coś powiedziéć — ale tak, żeby Robert usłyszał.
RANK. Czemuż pani nie powie?
NORA. Nie śmiem, to takie szkaradne.
PANI LINDEN. Szkaradne!
RANK. Więc to nierozsądne, w takim razie nam to pani powiedz... Cóż to być może, chciałabyś, żeby Robert...
NORA. Chciałabym raz z całego serca wykrzyknąć: „Do stu piorunów!”
RANK. Co za szaleństwo!
PANI LINDEN. Boże mój, Noro!
RANK. No to zrób sobie pani tę przyjemność, bo otóż i on.
NORA (chowa makaroniki). Cyt, cyt, cyt. (Helmer wchodzi ze swego pokoju, z paltotem na ręku, trzymając kapelusz).



SCENA SIÓDMA.
CIŻ I HELMER.

NORA (idąc naprzeciw męża). Pozbyłeś go się.
HELMER. Odszedł wreszcie.
NORA. Muszę cię przedstawić. Oto Krystyna...
HELMER. Krystyna?... Przepraszam, ale nic nie wiem.
NORA. Pani Linden, Robercie, pani Krystyna Linden.
HELMER (do pani Linden). Prawdopodobnie, dawna przyjaciółka mojéj żony.
PANI LINDEN. Tak, znamy się od dzieciństwa.
NORA. Wyobraź sobie, odbyła daleką podróż, ażeby się z tobą zobaczyć.
HELMER. Ze mną?
PANI LINDEN. Właściwie nie z panem.
NORA. Krystyna jest bardzo uzdolnioną w zawodzie handlowym, a przytém pragnie pracować pod kierunkiem wykształconego człowieka, ażeby korzystać jaknajwięcéj.
HELMER (do pani Linden). To bardzo rozumnie.
NORA. A kiedy się dowiedziała, że zostałeś dyrektorem banku — telegraf rozniósł tę wieść po całym świecie — przyjechała tu, jak mogła najprędzéj. Nieprawdaż, Robercie, ty możesz coś dla niéj uczynić.
HELMER. Zapewne. Pani jest wdową?
PANI LINDEN. Tak, panie.
HELMER. Czy pani pracowała już w jakim kantorze?
PANI LINDEN. Pracowałam.
HELMER. W takim razie prawdopodobnie będę mógł dać pani zajęcie.
NORA (klaszcząc w ręce). Widzisz! widzisz!
HELMER. Pani w dobrą chwilę przybyła.
PANI LINDEN. Jakże mam panu podziękować.
HELMER (uśmiechając się). To zbyteczne (kładzie paltot). Teraz jednak musi mi pani wybaczyć.
RANK. Poczekaj, pójdę z tobą (przynosi futro z przedpokoju i grzeje przy piecu).
NORA. Nie baw długo, Robercie.
HELMER. Tylko godzinkę, nie dłużéj.
NORA. Ty także odchodzisz, Krystyno.
PANI LINDEN (kładąc okrycie). Muszę sobie poszukać pokoju.
HELMER. Możemy pójść razem.
NORA (pomagając jéj się ubrać). Jak to nieznośnie, że mamy tak szczupłe mieszkanie. Niepodobieństwo doprawdy, ażebyśmy ci...
PANI LINDEN. Cóż za myśl, droga Noro. Żegnam cię i dziękuję za wszystko.
NORA. Żegnasz! Co znowu! Dziś wieczorem przyjdziesz do nas naturalnie i pan także, doktorze... Jeżeli tylko zdrowie ci pozwoli. Musi pozwolić. Trzymaj się pan tylko ciepło. (Wszyscy rozmawiając zbliżają się do drzwi wchodowych. Na wschodach słychać glosy dziecinne).



SCENA ÓSMA.
CIŻ, MARYANNA I DZIECI.

NORA. Chodźcież! chodźcież (wychyla się i całuje dzieci). Moje drogie, najmilsze. Patrz, Krystyno. Jakie one rozkoszne!
RANK. Nie stójcie tak w przeciągu.
HELMER. Chodźmy, pani Linden. To są rzeczy jedynie rozkoszne dla matki. (Rank, pani Linden i Helmer wychodzą. Maryanna z dziećmi wchodzi do pokoju, Nora drzwi zamyka i wraca).



SCENA DZIEWIĄTA.
NORA, MARYANNA, DZIECI.

NORA. Jak świeżo i wesoło wyglądacie! Jakie czerwone buzie, jak jabłuszka! jak róże (dzieci rozmawiają z sobą przez ten czas). Tak bawiłyście się dobrze, to doskonale. Erwinie, woziłeś w saneczkach Emcię i Boba. Oboje razem! Co za dzielny chłopak! Daj mi je, Maryanno! Moje słodkie aniołki (bierze najmniejsze z dzieci na ręce i tańczy z niém). Dobrze, mama potańczy także z Bobkiem. Rzucałyście na siebie śnieżkami. Ach! szkoda, że mnie tam nie było. Nie, zostaw ich jeszcze, Maryanno; sama je rozbiorę. To takie zabawne. Takeście długo byli na dworze, zmarzłaś, Maryanno. Jest tam dla ciebie gorąca kawa na maszynce. (Niańka wychodzi do pokoju na lewo, Nora zdejmuje z dzieci okrycia i rzuca je wkoło siebie, a dzieci jedno przez drugie szczebioczą i opowiadają). Ach! więc był tam duży pies, który biegł za wami. Ale on przecież nie gryzł. Pieski grzecznych dzieci nie gryzą nigdy. Nie zaglądaj do paczek, Erwinie. — Co w nich jest? O tém się dowiecie. Nie, nie, to nie ładnie. Chcecie się bawić. W cóż bawić się będziemy? W chowanego? Dobrze. Chowajmy się. Niech Bob schowa się pierwszy. Albo ja. Tak, ja schowam się najpierw. (Wśród śmiechów i krzyków bawią się, dzieci wychodzą do przyległego pokoju Nora tymczasem chowa się pod stół. Dzieci wpadają do pokoju i nie mogą jéj znaleźć, dopiéro słysząc jéj stłumiony śmiech rzucają się ku stołowi, podnoszą pokrycie i widząc ją, krzyczą z radości. Ona udaje psa, strasząc ich niby. Znowu wybuch radości. Tymczasem ktoś stuka do drzwi wchodowych, ale tego nikt nie słyszy. Drzwi otwierają się nawpół i ukazuje się w nich Günther. Czeka chwilę, zabawa idzie daléj).

SCENA DZIESIĄTA.
NORA, GÜNTHER, DZIECI.

GÜNTHER. Przepraszam, łaskawa pani.
NORA (zwraca się ku niemu ze stłumionym okrzykiem i podnosi się szybko). Ach! czego pan chce?
GÜNTHER. Przepraszam, drzwi były otwarte, ktoś zapewne zapomniał je zamknąć.
NORA. Mego męża niéma w domu, panie Günther.
GÜNTHER. Wiem o tém.
NORA. Więc czegóż pan żąda?
GÜNTHER. Powiedziéć pani słów parę.
NORA. Mnie? (do dzieci po cichu). Idźcie do Maryanny. Co? Nie, ten obcy pan mamie nic złego nie robi, a jak odejdzie, bawić się znowu będziemy (prowadzi dzieci do pokoju i zamyka drzwi za niemi).
NORA (niespokojna, zmieszana). Pan chce ze mną mówić?
GÜNTHER. Tak.
NORA. Dziś? Przecież to jeszcze nie pierwszy,
GÜNTHER. Nie, dziś wieczór wigilijny. Od pani saméj zależy, jakie mają być pani święta.
NORA. Czegóż pan właściwie żąda? Ja dziś nie jestem w stanie...
GÜNTHER. Teraz chodzi o co innego. Wszak ma i pani chwilę czasu?
NORA. O tak, tylko... jakkolwiek...
GÜNTHER. Byłem naprzeciwko w restauracyi i widziałem, jak pani mąż wychodził.
NORA. Więc cóż?
GÜNTHER. Z jakąś panią?
NORA. I cóż daléj?
GÜNTHER. Czy ową panią nie była niejaka pani Linden?
NORA. Tak jest.
GÜNTHER. Która tu tylko co przyjechała?
NORA. Tak, dzisiaj rano.
GÜNTHER. Jest ona widać w przyjaźni z panią.
NORA. Zapewne, ale nie pojmuję...
GÜNTHER. Znałem ją niegdyś.
NORA. Wiem o tém.
GÜNTHER. Więc jesteś pani wtajemniczoną. Tak myślałem. Mogęż zapytać, czy pani Linden znajdzie zajęcie w banku akcyjnym?
NORA. Jak możesz pan sobie pozwalać podobnych pytań, pan, podwładny mego męża. Jednakże panu odpowiem. Tak jest, pani Linden otrzyma zajęcie i ja to ją zaprotegowałam, wiédz pan o tém.
GÜNTHER. Więc dobrze odgadłem.
NORA (chodząc po pokoju). Chociaż jestem tylko kobietą, mam jednak troszeczkę wpływu... A będąc w zależném położeniu panie Günther, nie trzeba obrażać osób które, hm...
GÜNTHER. Które mają wpływy.
NORA. Dobrze pan moję myśl wytłómaczył.
GÜNTHER (zmieniając ton). Czy pani będzie tak łaskawą użyć swego wpływu na moję korzyść?
NORA. Jakto? Co pan przez to rozumie?
GÜNTHER. Czy wyświadczy mi pani tę grzeczność, i postara się, ażebym zachował w banku stanowisko, jakie teraz zajmuję?...
NORA. Co to znaczy? Któż panu chce odjąć to stanowisko?
GÜNTHER. O, niech pani nie udaje nieświadoméj. Rozumiem dobrze, iż dla przyjaciółki pani spotykanie się ze mną może być nieprzyjemne, rozumiem teraz, komu zawdzięczam moje wypędzenie.
NORA. Zaręczam panu...
GÜNTHER. Krótko mówiąc, czas jeszcze złemu zapobiedz i radzę pani użyć na to swego wpływu.
NORA. Ależ panie Günther, ja nie mam żadnego wpływu.
GÜNTHER. Jakto! przed chwilą mówiłaś pani sama...
NORA. Mówiłam to w inném znaczeniu. Ja!.. Jakże możesz pan sądzić, bym aż taki wpływ miała na męża.
GÜNTHER. Pani męża znam jeszcze od studenckich czasów, sądzę, że nie jest on bardziéj opornym żonie, niż inni.
NORA. Jeśli pan będziesz wyrażał się obelżywie o moim mężu, drzwi panu wskażę.
GÜNTHER. Jesteś pani bardzo odważna.
NORA. Już się pana nie boję, bo po Nowym Roku zwrócę panu całą należność.
GÜNTHER (panując nad sobą). Więc posłuchaj pani, gdy tego zajdzie potrzeba, walczyć będę do ostatka, ażeby zatrzymać to małe stanowisko, jakie w banku zajmuję.
NORA. Widzę to.
GÜNTHER. Nie tyle mi chodzi o pensyę, tę stawiam w ostatnim rzędzie, ale o coś innego.... i to muszę wypowiedziéć. Rzecz jest taka. Musi pani wiedziéć, że niegdyś przed wielu laty dopuściłem się nierozważnego czynu.
NORA. Zdaje mi się, żem o czémś podobném słyszała.
GÜNTHER. Sprawa nie poszła do sądu, ale od téj chwili wszystkie drogi były przedemną zamknięte. Wówczas zwróciłem się do interesów, o których wiész pani. Musiałem się czegoś chwycić, i mogę powiedzieć, żem nie należał do najgorszych. Teraz jednak chcę się z tego wszystkiego wycofać. Moje dzieci podrastają i dla nich to chciałbym, o ile to możliwe, zyskać sobie pewien szacunek. Urząd w banku posłużył mi w tym względzie jako pierwszy szczebel, a pani mąż chce mnie znowu zepchnąć w błoto.
NORA. Ależ na Boga, panie Günther, nie w mojéj mocy panu dopomódz.
GÜNTHER. Bo nie chcesz pani. Ale ja mogę panią zmusić.
NORA. Pan przecież nie powié memu mężowi, żem panu winna pieniądze?
GÜNTHER. A gdybym mu to powiedział?
NORA. To byłoby haniebne z pana strony (wstrzymując łzy). On miałby się w tak grubiański sposób dowiedziéć o téj tajemnicy, która jest moją radością i dumą, i jeszcze dowiedziéć się od pana? Pan wyrządziłbyś mi taką straszną przykrość?
GÜNTHER. Przykrość, tylko przykrość...
NORA (gwałtownie). Więc uczyń to pan, skutki będą dla pana najgorsze, bo wówczas mój mąż się przekona, jak pan jesteś złym i z pewnością na urzędzie nie zostaniesz.
GÜNTHER. Więc pani lęka się jedynie domowych przykrości?
NORA. Gdy mój mąż się o tém dowié, naturalnie spłaci pana od razu i nie będziemy mieli z panem do czynienia.
GÜNTHER (przystępując do niéj). Posłuchaj pani, albo masz bardzo słabą pamięć, albo wcale nie pojmujesz interesów, więc muszę je pani gruntownie wyłożyć.
NORA. Jakto?
GÜNTHER. W czasie choroby męża, udałaś się pani do mnie, ażeby pożyczyć tysiąc osiemset talarów.
NORA. Nikogo innego nie znałam.
GÜNTHER. Obiecałem pani tę sumę pod niektóremi warunkami. Była pani wówczas tak zaniepokojoną chorobą męża i tak gorąco pragnęłaś pieniędzy na podróż, że prawdopodobnie nad trudnościami połączonemi z pożyczką nie zastanawiałaś się wcale. Obiecałem pieniądze w zamian za weksel przeze mnie zredagowany,
NORA. Tak, który ja podpisałam.
GÜNTHER. Dobrze, ale dodałem jeszcze parę wierszy, w których ojciec pani dług poręczał i to ojciec pani miał podpisać.
NORA. Miał? Wszakże podpisał?
GÜNTHER. Datę zostawiłem in blanco, to znaczy, ojciec pani miał ją sam zaznaczyć, podpisując dokument. Czy pani to pamięta?
NORA. Tak mi się zdaje.
GÜNTHER. Wówczas dałem pani weksel, ażebyś go ojcu przesłała. Czy tak?
NORA. Tak.
GÜNTHER. I naturalnie musiała to pani uczynić, skoro w pięć czy w sześć dni przyniosła mi pani weksel z podpisem ojca i otrzymałaś pieniądze.
NORA. No tak, spłacałam je przecież punktualnie.
GÜNTHER. Tak, dość. Ale — wracając do tego, o czém mówiliśmy... były to wówczas dla pani bardzo złe czasy.
NORA. Prawda.
GÜNTHER. Ojciec pani także, zdaje mi się, był ciężko chory.
NORA. Był na śmiertelném łożu.
GÜNTHER. Więc umarł wkrótce potém.
NORA. Tak.
GÜNTHER. Czy pani przypadkiem nie pamięta daty śmierci swego ojca?
NORA. Umarł 29 września.
GÜNTHER. Tak jest, dowiadywałem się o to. Nawet z tego powodu zastanowiła mnie dziwna okoliczność (dobywa jakiś papier) niemożliwa do wyjaśnienia...
NORA. Jakaż to dziwna okoliczność?
GÜNTHER. Dziwna zaiste okoliczność, łaskawa pani, że ojciec jéj podpisał ten weksel, we trzy dni po śmierci.
NORA. Jakto? Nie pojmuję?
GÜNTHER. Ojciec pani umarł 29 września. A spójrz pani, tu jest jego podpis z dnia 2 października. Czy to nie dziwne?
NORA (milczy).
GÜNTHER. Czy może mi to pani wyjaśnić?
NORA (ciągle milczy).
GÜNTHER. Uderzającém jest także, iż słowa 2 października jako téż rok, nie są napisane ręką ojca pani, ale pismem znaném mi, jak sądzę. To jednak da się wytłómaczyć. Ojciec pani mógł opuścić datę a ktoś ją napisał na chybił trafił, zanim dowiedziano się o jego śmierci. Niéma tu nic niesłychanego. Chodzi tylko o podpis, a ten jest prawdziwy? Czy rzeczywiście ojciec pani położył go tu własną ręką?
NORA (po krótkiém milczeniu podnosi głowę i patrzy na niego z dumą). Nie, to ja podpisałam jego nazwisko.
GÜNTHER. Czy pani wiész, że jest to niebezpieczne wyznanie.
NORA. Dlaczego? Pan wkrótce swoje pieniądze otrzyma.
GÜNTHER. Mogęż zapytać, czemu pani nie przesłała swemu ojcu tego dokumentu?
NORA. Było to niepodobieństwem. Ojciec był ciężko chory. Gdybym go prosiła o podpis, musiałabym zarazem powiedziéć, na co potrzebowałam pieniędzy, a w stanie, w jakim był, nie mogłam mu wyznać, iż życie mego męża było w niebezpieczeństwie.
GÜNTHER. W takim razie byłabyś pani lepiéj zrobiła, wyrzekając się téj podróży.
NORA. To także było niepodobieństwem. Od téj podróży zależało życie mego męża, nie mogłam się jéj wyrzec.
GÜNTHER. Ale czyż pani nie przyszło na myśl, żeś popełniła oszukaństwo względem mnie?
NORA. Ten wzgląd nie mógł mnie powstrzymać. Nie troszczyłam się wcale o pana. Nie mogłam pana znosić z powodu niemiłosiernych trudności, jakie mi pan stawiał, choć widziałeś, jak źle było z moim mężem
GÜNTHER. Pani widocznie nie masz wcale pojęcia o przestępstwie, jakie popełniłaś, ale ja mogę panią zapewnić, że to, którego ja się niegdyś dopuściłem, wcale większém nie było, a jednak zniweczyło całe moje położenie społeczne.
NORA. Pan? Chcesz pan we mnie wmówić, żeś się pan odważył na śmiały czyn, ażeby swéj żonie uratować życie?
GÜNTHER. Prawa nie pytają o powody czynów.
NORA. W takim razie mamy bardzo złe prawa.
GÜNTHER. Dobre czy złe, gdybym sądom złożył ten dokument, byłabyś pani według nich odpowiedzialną.
NORA. Ja temu nie wierzę. Córka nie miałaby prawa oszczędzić troski staremu, śmiertelnie choremu ojcu? Żona nie miałaby prawa ratować życie mężowi? Nie znam dobrze kodeksu, ale jestem przekonaną, że znajduje się tam jakiś ustęp, który na to przyzwala. I pan o tém nie wiész, pan, coś był radcą prawnym. Musiał pan być bardzo złym prawnikiem.
GÜNTHER. Być może. Ale co do interesów takich jak nasze, możesz pani być pewną, że się na nich znam doskonale. Niech więc pani robi co jéj się podoba, to tylko pani zapowiadam, że jeśli po raz drugi zostanę wytrącony z kolei, pani będziesz nią także (wychodzi przez przedpokój).



SCENA JEDENASTA.
NORA, potém DZIECI.

NORA (stoi chwilę zamyślona; potem podnosi głowę). Co znowu! Chciał mnie tylko nastraszyć. Tak łatwowierną nie jestem (zaczyna składać dziecinne ubrania i zatrzymuje się). Przecież?... Nie, to niemożliwe, ja uczyniłam to przez miłość.
DZIECI (we drzwiach po lewéj stronie). Mamo, poszedł sobie już ten obcy pan.
NORA. Wiem o tém. Nikomu nie mówcie, że on tu był, słyszycie, nawet tacie nie mówcie.
DZIECI. Dobrze, mamo, ale teraz będziesz się z nami bawić.
NORA. Nie, nie teraz.
DZIECI. Teraz, mamo, obiecałaś.
NORA. Tak, ale teraz nie mogę, idźcie tam, mam dużo roboty, odejdźcie, moje drogie, moje dobre dzieci. (Wyprowadza je do drugiego pokoju i drzwi za niemi zamyka).



SCENA DWUNASTA.
NORA, potém HELENA.

NORA (siada na kanapie, bierze haft i robi parę ściegów, potém się zatrzymuje). Nie! (rzuca robotę, idzie do drzwi przedpokoju i woła). Heleno! przynieś choinkę (idzie do stołu, otwiera szufladkę i znowu staje zamyślona). Nie... To przecież niepodobna.
HELENA (wnosi choinkę). Proszę pani, gdzie ją mam postawić?
NORA. Tu, na środku pokoju.
HELENA. Czy mam jeszcze co przynieść?
NORA. Nie, mam wszystko, co mi potrzeba.
HELENA (postawiwszy choinkę odchodzi).
NORA (zajęta strojeniem choinki). Tu świeczka, tutaj kwiatek. — Szkaradny człowiek. Niedorzeczność, niedorzeczność! Niéma w tém nic złego. — Choinka musi być ładna. Zrobię wszystko, co będzie Robertowi przyjemném. Będę śpiewać, tańczyć i...



SCENA TRZYNASTA.
NORA I HELMER (wchodzi z przedpokoju z aktami pod pachą).

NORA. Ach, już z powrotem?
HELMER. Czy tu kto był?
NORA. Tu? Nikt.
HELMER. Dziwne, widziałem, jak z tego domu wychodził Günther.
NORA. Ach! tak, prawda, Günther był tu na chwilę.
HELMER. Widzę, Noro, że on cię prosił o wstawiennictwo.
NORA. Tak jest.
HELMER. I miałaś to uczynić jakby z własnego popędu? Miałaś przemilczéć o tém, że tu był. Czy nie prosił cię o to?
NORA. Tak, ale...
HELMER. Noro! Noro! i ty mogłaś się na to zgodzić? Mogłaś wdawać się w rozmowę z podobnym człowiekiem i czynić mu obietnicę. I do tego jeszcze kłamać przede mną.
NORA. Kłamać!
HELMER. Czyżeś nie powiedziała, że tu nikogo nie było (grozi jéj palcem). Tego mój skowronek nigdy więcéj robić nie powinien. Śpiewna ptaszyna nie powinna wydawać fałszywych tonów (kładzie jéj rękę na ramieniu). Nie prawdaż, że tak będzie. A teraz nie mówmy już o tém (siada przy piecu). Jakże tu wygodnie i miło! (przegląda swoje akta).
NORA (zajęta choinką, po krótkiém milczeniu). Robercie!
HELMER. Co?
NORA. Ach! jakże ja się cieszę tym kostiumowym balem pojutrze u Steinbergów.
HELMER. A ja jestem niezmiernie ciekawy, jaką masz mi sprawić niespodziankę.
NORA. Dzieciństwo!
HELMER. Jakto!
NORA. Nie mogę znaléźć nic odpowiedniego. Wszystko jest tak niedorzeczne, tak nic nie mówiące.
HELMER. Aha! moja mała Nora przyszła wreszcie do tego przekonania.
NORA (opiera się z tyłu na jego fotelu). Czyś ty bardzo zajęty?
HELMER. Aa!
NORA. Co to za akta?
HELMER. Papiery tyczące się banku.
NORA. Już?
HELMER. Wziąłem upoważnienie mego poprzednika do poczynienia według mojego uznania zmian potrzebnych tak w personelu jak i w rozkładzie zajęć. Muszę to zrobić w czasie tygodnia świątecznego, a na Nowy Rok wszystko już będzie w porządku.
NORA. Więc to dlatego ten biedny Günther...
HELMER. Hm!
NORA (nachylając się coraz więcéj na poręczy fotelu, bawi się jego włosami). Gdybyś nie miał tak pilnéj roboty, Robercie, prosiłabym cię bardzo, ale to bardzo o jednę łaskę.
HELMER. Cóż takiego? Powiedz.
NORA. Masz smak tak wykwintny, a ja takbym chciała świetnie wyglądać na tym balu. Robercie, pomyśl nad tém trochę, dopomóż mi wybrać kostium.
HELMER. Aha! ta mała uparta główka nic nie może wymyśléć i zwraca się do mnie.
NORA. Robercie, ja sobie bez ciebie rady dać nie mogę.
HELMER. Dobrze, dobrze, pomyślę nad tém i znajdziemy radę.
NORA. Jakiś ty dobry! (powraca do choinki). Jak ładnie wyglądają te czerwone kwiaty. — Ale powiedz mi... Czy rzecz, którą niegdyś popełnił ten Günther, była tak złą doprawdy?
HELMER. Dopuścił się fałszerstwa, czy masz wyobrażenie, co to znaczy?
NORA. A może on to zrobił z potrzeby?
HELMER. Z potrzeby albo przez lekkomyślność, jak tylu innych. Nie jestem tak surowym, by kogoś z powodu jednego podobnego czynu, bezpowrotnie potępić.
NORA. Nieprawdaż?
HELMER. Nie jeden może się podnieść moralnie, jeśli wyzna swoje przestępstwo i karę odcierpi.
NORA. Karę?
HELMER. Ale Günther chwycił się innéj drogi, usiłował się wykręcić za pomocą kruczków i rozmaitych sztuczek i tém właśnie zgubił się bezpowrotnie.
NORA. Sądzisz więc, że on...
HELMER. Wyobraź sobie tylko, jak tego rodzaju człowiek musi na każdym kroku kłamać, ukrywać, wykręcać się, jak wobec swoich najbliższych, żony i dzieci, musi się ciągle maskować. Maskować się wobec własnych dzieci — to najokropniejsze.
NORA. Dlaczegóż?
HELMER. Bo tym sposobem, wśród całéj rodziny szerzy zarazę moralną i dzieci wdychają z każdém tchnieniem pierwiastki złego.
NORA (zbliżając się z tyłu do jego fotelu). Jesteś o tém przekonany?
HELMER. Moja droga, jako adwokat miałem sposobność nieraz się temu przypatrzyć. Wszyscy prawie ludzie zepsuci od młodości mieli kłamliwe matki.
NORA. Dlaczegóż koniecznie matki?
HELMER. Najczęściéj idzie to od matki, ale naturalnie i ojcowie winni być mogą. Rzecz to sędziom dobrze znana. Ten Günther więc przez lat wiele fałszem i kłamstwem zatruwał własne dzieci, i dlatego uważam go za zgubionego moralnie (wyciąga rękę do Nory). I dlatego to, moja droga mała, musi mi przyrzec, że się za nim wstawiać nie będzie. Daj mi na to rękę. Cóż to, nie chcesz? No, daj mi rękę, to już skończone. Zaręczam ci, że byłoby mi niepodobieństwem pracować z nim razem; w obecności podobnych ludzi doświadczam wprost fizycznego wstrętu.
NORA (wysuwa rękę i przechodzi na drugą stronę choinki). Jak tu gorąco! Mam jeszcze tyle roboty.
HELMER (wstaje i składa papiery). Ja muszę jeszcze przejrzéć niektóre z tych aktów. Pomyślę także o twoim kostyumie, a mam w pogotowiu drobiazg, który można w złocony papier obwinąć i na choince powiesić (kładzie jéj rękę na głowie). Mój ty drogi skowroneczku! (idzie do swego pokoju i drzwi za sobą zamyka).



SCENA CZTERNASTA.
NORA, potém MARYANNA.

NORA (cicho po chwili milczenia). Cóż znowu? Tak nie jest... Tak być być nie może... To niemożliwe...
MARYANNA (we drzwiach lewych). Dzieci proszą tak usilnie, żeby je puścić do mamy.
NORA. Nie, nie puszczaj ich tutaj, zabaw je.
MARYANNA. Dobrze (zamyka drzwi).
NORA (blada z przerażenia). Ja miałabym psuć moje dzieci... Mój dom zatruwać? (chwila milczenia, potém podnosi dumnie głowę). To nie prawda. To nigdy prawdą być nie może.




AKT II.
Ten sam pokój. — W kącie przy fortepianie stoi choinka ustrojona z opalonemi świeczkami. Na sofie leży okrycie Nory.

SCENA PIERWSZA.
NORA (sama).

NORA (chodzi niespokojnie po pokoju, wreszcie zatrzymuje się przy sofie i bierze okrywkę. Po chwili kładzie ją znowu na sofie). Ktoś idzie (zbliża się do drzwi i słucha). Nie, nikt. Naturalnie, dziś w pierwszy dzień świąt nikt nie przychodzi... I jutro także. — Może jednak. (Otwiera drzwi i wygląda). Nie, nic niéma w skrzynce od listów (powraca). Co za dzieciństwo. To przecież być nie może. To niepodobieństwo. Wszakże mam troje drobnych dzieci.



SCENA DRUGA.
NORA, MARYANNA (z wielkiém pudłem wchodzi z lewéj strony).

MARYANNA. Znalazłam wreszcie pudło z kostiumem.
NORA. Dziękuję, postaw to na stole.
MARYANNA. Ale nie jest on w zupełnym porządku.
NORA. Chciałabym go podrzéć na stotysięcy strzępów.
MARYANNA. Mój Boże, toż przecież rzeczy łatwe do naprawienia, tylko trochę cierpliwości.
NORA. Pójdę poprosić pani Linden, żeby mi pomogła.
MARYANNA. Chce pani znowu wyjść na tak okropny czas? Pani się zaziębi... będzie chora.
NORA. Ach! jakby to dobrze było. Co robią dzieci?
MARYANNA. Bawią się robaczki gwiazdkowemi podarkami.
NORA. Czy często o mnie pytają?
MARYANNA. Są przecież przyzwyczajone zawsze być z mamą.
NORA. Ale odtąd ja nie będę mogła tak wiele z niemi przebywać.
MARYANNA. Małe dzieci do wszystkiego się przyzwyczają.
NORA. Tak sądzisz? Myślisz więc, że zapomniałyby o matce, gdyby ich zupełnie rzuciła?
MARYANNA. Mój Boże!... zupełnie rzuciła!..
NORA. Powiedz mi, Maryanno... nieraz zastanawiałam się nad tém, jak mogłaś własne dziecko zdać na obcych ludzi.
MARYANNA. Musiałam, skoro chciałam być mamką maleńkiéj Nory.
NORA. Ale, żeś tego chciała?
MARYANNA. Skoro mogłam dostać tak dobre miejsce. Kiedy biednéj dziewczynie zdarzy się wypadek, to musi takie miejsce uważać za szczęście. Ten zły człowiek nie pomógł mi w niczém.
NORA. Twoja córka musiała o tobie zapomniéć.
MARYANNA. Wcale nie. Pisała do mnie, kiedy przystępowała do konfirmacyi i kiedy szła za mąż.
NORA (ściska ją). Kochana Maryanno, byłaś dla mnie prawdziwą matką, gdym była maleńką.
MARYANNA. Bo téż biedna mała Nora nie miała innéj matki.
NORA. A gdyby moje dzieci nikogo innego nie miały, jestem przekonaną, że byłabyś także... Ot szaleństwo! szaleństwo! (otwiera pudło). Idź do nich. Teraz ja muszę... Zobaczycie jutro, jak mi w tém będzie ślicznie.
MARYANNA. No, już to żadna na tym balu nie będzie tak piękną, jak pani (wychodzi na lewo).
NORA (wydobywa ubiór z pudła, ale rzuca go po chwili). Och! gdybym tylko wyjść mogła. Żeby tu nikt nie przyszedł. Żeby tymczasem nic w domu nie zaszło. Jestem dziecinna, przecież nie przyjdzie nikt. Niéma o czém myśléć... Trzeba mufkę wygładzić. Śliczne rękawiczki... Precz z tém wszystkiém... Raz dwa, trzy (krzyczy). Ach! to on idzie (chce iść ku drzwiom, ale pozostaje na miejscu niepewna).



SCENA TRZECIA.
NORA, PANI LINDEN (wchodzi z przedpokoju, gdzie się rozebrała).

NORA. Ach! to ty! Czy niéma tam nikogo innego? Jak to ślicznie, żeś przyszła.
PANI LINDEN. Słyszałam, żeś była w mojém mieszkaniu i o mnie pytała.
NORA. Tak, wstąpiłam przechodząc. Potrzeba mi twojéj pomocy. Siadaj tu na kanapie i obacz. Jutro jest bal kostiumowy, u Steinbergów, tu zaraz nad nami, a Robert chce, ażebym się przebrała za rybaczkę neapolitańską i zatańczyła tarantellę, któréj się nauczyłam na Capri!
PANI LINDEN. Aj! aj! to będzie zupełne przedstawienie.
NORA. Robert sobie tego życzy. Patrz, oto cały strój. Robert kazał go zrobić we Włoszech ale jest trochę rozdarty i sama nie wiem...
PANI LINDEN. Zaraz przyprowadzimy go do porządku, tylko garnirunki odpruły się gdzieniegdzie... Igły i nici. Otóż mamy wszystko, co nam potrzeba.
NORA. Jakaś ty dobra!
PANI LINDEN (szyjąc). Więc się jutro przebierasz. Więc Noro, przyjdę tu jutro na chwilę, ażeby cię ubraną zobaczyć. Zapomniałam téż podziękować ci za ten miły wczorajszy wieczór.
NORA (wygląda i przebiega pokój). Ach! wczoraj nie było mi tu tak dobrze jak dawniéj... Trzeba ci było wcześniéj do stolicy przyjechać. Już to Robert umie dom urządzić ładnie i przyjemnie.
PANI LINDEN. I ty także, jak sądzę... Nie darmo jesteś córką swego ojca. Ale powiedz mi, czy doktór Rank jest zawsze tak posępny jak wczoraj wieczór!
NORA. Tak. Wczoraj jednak było to szczególniéj uderzające. Cierpi on na jakąś bardzo niebezpieczną chorobę. Biedny, schnięcie mlecza pacierzowego. Trzeba, żebyś wiedziała, iż ojciec jego był szkaradnym człowiekiem! utrzymywał kochanki i już nie wiem co robił, ale z tego powodu syn jego jest chorowity od dzieciństwa.
PANI LINDEN (opuszcza robotę na kolana). Ale Noro, skądżeś ty się dowiedziała takich rzeczy.
NORA (przechadzając się). Ba! kiedy się miało troje dzieci, widywało się kobiety mające niejakie wiadomości lekarskie, one zawsze opowiadają różne rzeczy.
PANI LINDEN (szyje, znowu krótkie milczenie). Czy doktór Rank tu codzień przychodzi?
NORA. Codzień. Jest to najlepszy przyjaciel Roberta, a także i mój. Doktór Rank tak jakby należał do rodziny.
PANI LINDEN. Powiedz mi jednak, czy on jest zupełnie w porządku? Zdaje mi się, że chętnie mówi komplementa?
NORA. To prawda. Jakżeś to zaraz spostrzegła!
PANI LINDEN. Gdyś mi go wczoraj przedstawiła, zaręczał, iż nieraz słyszał tutaj moje imię, tymczasem wiedziałam, że twój mąż wcale nie wiedział, kto ja jestem. Jakimże sposobem doktór Rank?..
NORA. Prawda, ale widzisz, Robert kocha mnie tak szalenie, iż chce miéć mnie na wyłączną własność, jak się wyraża. A w pierwszych czasach był zazdrosny o każdą kochaną przezemnie osobę, o jakiéj tylko wspomniałam. Więc naturalnie nie mówiłam mu nic takiego, ale za to z doktorem Rankiem plotę wszystko, co mi na myśl przyjdzie, bo on mnie tak chętnie słucha.
PANI LINDEN. Droga Noro, ty jeszcze w wielu rzeczach jesteś dzieckiem. Ja jestem trochę starszą od ciebie i mam więcéj doświadczenia, więc powiem ci, żeś téj rzeczy z doktorem powinna koniec położyć.
NORA. Jakiej rzeczy?
PANI LINDEN. Wczoraj mówiłaś o bogatym wielbicielu, któryby ci zapisał pieniądze.
NORA. Tak, ale niestety, taki nie istnieje wcale. Więc cóż daléj?
PANI LINDEN. Czy doktór ma majątek?
NORA. Nie.
PANI LINDEN. I żadnych obowiązków?
NORA. Żadnych. Ale...
PANI LINDEN. I codziennie u was bywa?
NORA. Codziennie.
PANI LINDEN. Jakżeż człowiek tak dobrze wychowany może być tak niedelikatnym?
NORA. Nie rozumiem cię wcale.
PANI LINDEN. Nie udawaj, Noro, czy sądzisz, że nie odgadłam, od kogoś pożyczyła tysiąc osiemset talarów.
NORA. Oszalałaś! I ty w to wierzysz? Przyjaciel domu, który tu codzień bywa, jakieżby to wytworzyło przykre stosunki!
PANI LINDEN. Więc to nie on? naprawdę?
NORA. Nie, zaręczam ci. Nawet mi to nigdy przez głowę nie przeszło. On?.. a przytém nie miał wówczas nic do pożyczenia. Dopiero późniéj spadła na niego sukcesya.
PANI LINDEN. Było to w każdém razie bardzo dla ciebie szczęśliwie, droga Noro.
NORA. Nie, doprawdy nigdy nie przyszłoby mi na myśl prosić doktora Ranka, chociaż dobrze wiem, że gdybym spróbowała...
PANI LINDEN. Tego naturalnie nie zrobisz.
NORA. Broń Boże. Sądzę téż, że to nie będzie potrzebne. Jestem jednak przekonaną, że gdybym tylko powiedziała...
PANI LINDEN. Po za plecami twego męża.
NORA. Muszę się oswobodzić z tamtego interesu, który był także zawarty za jego plecami. Muszę się oswobodzić.
PANI LINDEN. Mówiłaś to już wczoraj. Jednakże...
NORA (chodząc tu i tam). Mężczyzna zawsze lepiéj takie rzeczy prowadzi niż kobieta.
PANI LINDEN. A najlepiéj własny mąż.
NORA. Niedorzeczność. (Stoi w miejscu). Kiedy kto zapłaci cały swój dług, odbiera weksel. Nieprawdaż?
PANI LINDEN. Naturalnie.
NORA. I może go podrzéć na drobne części i spalić ten brudny, obrzydliwy świstek.
PANI LINDEN (przestaje szyć, patrzy na nią badawczo i powstaje zwolna). Ty coś kryjesz przedemną?
NORA. Czy to po mnie widać?
PANI LINDEN. Od wczoraj rana coś ci się przytrafiło, Noro? Co takiego?
NORA (zbliża się do niéj). Krystyno! (słucha). Cicho, Robert powraca. Idź do pokoju dziecinnego, Robert szycia znosić nie może. Maryanna ci pomoże.
PANI LINDEN (zbierając rzeczy). Dobrze, ale pamiętaj, że nie odejdę, dopóki się szczerze nie rozmówimy (wychodzi na lewo, w téjże chwili Helmer wchodzi z przedpokoju).



SCENA CZWARTA.
NORA, HELMER.

NORA (biegnie naprzeciw niego). Czekałam na ciebie z utęsknieniem, Robercie.
HELMER. Czy była szwaczka?
NORA. Nie, tylko Krystyna pomaga mi doprowadzić kostium do porządku. Zobaczysz, jak ślicznie będę wyglądała.
HELMER. Był to z mojéj strony pomysł szczęśliwy.
NORA. Wspaniały! Ale to także ładnie z mojéj strony, że na tobie polegam.
HELMER (bierze ją pod brodę). Ładnie z twojéj strony... że polegasz na własnym mężu. No! no! bzduro, wiem, żeś tego nie myślała. Ale niech i tak będzie, wyprobujesz sama.
NORA. Chcesz teraz iść do pracy?
HELMER. Tak (pokazując stos aktów). Widzisz, byłem w banku (kieruje się ku drzwiom swego pokoju).
NORA. Robercie!
HELMER (zatrzymując się) Cóż?
NORA. Gdyby tak twoja wiewióreczka prosiła cię o coś grzecznie, bardzo serdecznie.
HELMER. To co?
NORA. Gdybyś to zrobił?
HELMER. Muszę wprzód wiedziéć, o co chodzi.
NORA. Wiewióreczka podskoczyłaby w górę i wyprawiała najweselsze dziwy, gdybyś tylko chciał być dobrym, serdecznym.
HELMER. No, powiedzże czego chcesz?
NORA. Skowronek napełniłby wszystkie pokoje swym śpiewem.
HELMER. Przecież i teraz to robi.
NORA. Jak elf tańczyłabym w promieniu księżyca.
HELMER. Noro, to przecież nie to o co prosiłaś mnie dziś rano.
NORA (zbliżając się). To właśnie, Robercie, ja proszę tak usilnie.
HELMER. Masz odwagę wznawiać ten przedmiot.
NORA. Ty musisz spełnić moję prośbę. Musisz Günthera pozostawić na zajmowanym urzędzie.
HELMER. Droga Noro, miejsce jego przeznaczyłem pani Linden.
NORA. Tak, to bardzo ładnie z twojéj strony, ale zamiast Günthera, musisz kogo innego oddalić.
HELMER. To rzecz nie do uwierzenia. Dlatego, żeś przyrzekła nierozważnie powiedziéć za nim słówko, ja miałbym...
NORA. Nie dlatego, Robercie. Tu idzie o ciebie. Ten człowiek jest współpracownikiem niegodziwych czasopism! powiedziałeś mi to sam. On może ci zrobić wiele złego, ja go się strasznie boję...
HELMER. Rozumiem, to dawne wspomnienia napełniają cię strachem.
NORA. Co chcesz powiedziéć?
HELMER. Naturalnie, myślę o twoim ojcu.
NORA. Tak, tak. Przypomnij sobie tylko, co źli ludzie pisali o nim w dziennikach, jak go okropnie oszkalowali. Sądzę, że byliby wymogli jego dymisyę, gdyby rząd nie był ciebie wydelegował do sprawdzenia oskarżeń i gdybyś ty nie miał tyle dobréj woli.
HELMER. Droga Noro, jest różnica pomiędzy mną a twoim ojcem, on nie był bez zarzutu w sprawach służbowych, tymczasem mnie z téj strony dotknąć nie można i mam nadzieję, że tak zawsze będzie.
NORA. Och! czy ty nie pojmujesz, co źli ludzie wymyślić mogą. Teraz, kiedy moglibyśmy żyć tak spokojnie, tak szczęśliwie bez troski i ty i ja i dzieci, dlatego proszę cię usilnie...
HELMER. To właśnie, że się tak za nim wstawiasz, nie pozwala mi go zatrzymać. W banku już wiedzą, że chcę dać dymisyę Güntherowi. A teraz powiedzianoby, że nowy dyrektor banku daje się powodować żonie.
NORA. To i cóż?
HELMER. Gdyby mój mały uparciuch postawił na swojém — bo chodzi mu o to tylko — ośmieszyłbym się wobec całego personelu banku i dał powód do mniemania, że cudzym wpływom ulegam. Wierz mi, skutki tego mniemania zaraz dałyby mi się uczuć. A do tego są jeszcze powody, które czynią obecność Günthera w banku niemożliwą, dopóki ja jestem dyrektorem.
NORA. Jakie powody?
HELMER. Mógłbym nie zważać na jego moralne braki...
NORA. Nieprawdaż, Robercie?
HELMER. Jak słyszałem stał się on nawet przydatnym, ale jest to jeden z tych towarzyszów lat młodych, którzy w późniejszém życiu są bardzo zawadliwi. Dość powiedziéć, że się tykamy, a on z najwyższym brakiem taktu wyjeżdża z tém zawsze wobec świadków. — Wyobraża sobie, że ma prawo do poufałego tonu, mówi np. „Ty Helmerze”. Przyznaję się, że mi to sprawia prawdziwą przykrość i uczyniłoby w końcu moje położenie w banku nieznośném.
NORA. Robercie, nie mówisz tego na seryo.
HELMER. Nie? Dlaczego nie?
NORA. Nie, bo to są małoznaczące względy.
HELMER. Co mówisz? małoznaczące... Za cóż mnie masz?
NORA. Nie, nie, Robercie, cóż znowu, właśnie dlatego...
HELMER. Nazywasz małoznaczącemi moje powody, więc i ja małoznaczącym być muszę. To tak... Trzeba temu raz koniec położyć. (Idzie do drzwi od przedpokoju i woła). Heleno.
NORA. Czego chcesz?
HELMER (szukając pomiędzy aktami). Raz koniec położyć temu wszystkiemu.



SCENA PIĄTA.
CIŻ I HELENA.

HELMER (do Heleny). Oddaj ten list posłańcowi, niech go zaraz zaniesie. Adres jest na kopercie. Oto pieniądze.
HELENA. Zaraz (wychodzi z listem).



SCENA SZÓSTA.
NORA, HELMER.

HELMER (porządkując akty). Tak, mój mały uparciuchu.
NORA (jakby nieprzytomna). Robercie, co to za list?
HELMER. Dymisya Günthera.
NORA. Cofnij ten list, Robercie, czas jeszcze. Ach! uczyń to, cofnij go. Uczyń to dla mnie, uczyń to dla siebie samego, dla naszych dzieci. Słyszysz, Robercie, uczyń to. Ty nie wiész, jakie dla nas następstwa ten list sprowadzić może.
HELMER. Za późno.
NORA. Tak, za późno.
HELMER. Droga Noro, przebaczam ci tę trwogę, chociaż w gruncie rzeczy jest ona dla mnie obelżywą. Tak jest. To obelga lękać się dla mnie zemsty jakiegoś tam pokątnego doradcy. Przebaczam ci jednak, bo widzę w tém dowód twéj wielkiéj miłości (ściska ją). Tak być musi, moja najdroższa, niech się dzieje, co chce, bądź pewną, że w danym razie znajdę zawsze odpowiednią siłę i, co wypadnie, potrafię wziąć na siebie.
NORA (z nagłym przestrachem). Co przez to rozumiész?
HELMER. Wszystko.
NORA (z postanowieniem). Nie, to nigdy nie będzie.
HELMER. Dobrze więc, ciężar rozdzieliliśmy między siebie, jak należy mężowi i żonie (ściska ją). Jeszcze nie jesteś zadowoloną? No, no, no, nie miéj tych przerażonych oczów gołąbki — przecież to wszystko istnieje tylko w wyobraźni... Teraz powinnaś przegrać tarantelę i wprawiać się na tamburynie, ja zamknę się w moim gabinecie, pozamykam drzwi i nie będę nic słyszał. Możesz hałasować, ile ci się podoba (ode drzwi odsuwa się i mówi). A jak Rank przyjdzie, wié, gdzie mnie szukać (żegna ją z uśmiechem, z aktami wchodzi do swégo gabinetu i drzwi zamyka).



SCENA SIÓDMA.
NORA, potém RANK, a późniéj HELENA.

NORA (przerażona stoi jakby skamieniała szepcząc). On-by to mógł zrobić. Tak, on-by to zrobił naprzekór wszystkim i wszystkiemu. Nie, nigdy! przenigdy! Lepiéj wszystko inne. Wyjścia! Ratunku! (słychać dzwonek w przedpokoju). Doktór Rank! Raczéj wszystko inne, cokolwiek byćby mogło (przesuwa ręką po twarzy, stara się sama siebie opanować, idzie ku drzwiom wchodowym i otwiera je. Rank wchodzi w futrze, które wiesza. Podczas następującéj sceny zaczyna się ściemniać). Dobry wieczór, doktorze, poznałam twój sposób dzwonienia. Nie idź pan teraz do Roberta, bo zdaje mi się, że ma robotę.
RANK. A pani?
NORA (zamyka za nim drzwi i wraca do pokoju). Ja? dla pana mam zawsze godzinkę czasu.
RANK. Dziękuję, będę korzystał z pani przyjaźni, póki będę mógł.
NORA. Co to ma znaczyć, dopóki pan będzie mógł?
RANK. Czy to panią przestrasza?
NORA. Jest to dziwne wyrażenie. Czy nam co zagraża?
RANK. Coś, na co byłem oddawna przygotowany, choć nie sądziłem, że tak prędko nastąpi.
NORA (chwytając go za ramię). Co takiego, musisz mi pan powiedziéć.
RANK (siadając przy piecu). Tu idzie o mnie, i na to rady niéma.
NORA (oddychając swobodniéj). Więc to pan, który...
RANK. A któżby inny? Na co się samemu okłamywać? Jestem najnędzniejszym z pomiędzy moich pacyentów. W tych dniach robiłem ogólny przegląd mego wewnętrznego stanu. Jestem kompletnym bankrutem. Nim miesiąc minie, będę zapewne na cmentarzu pastwą robaków.
NORA. Fi, co pan za okropne rzeczy wygadujesz!
RANK. Rzecz jest istotnie okropną, a najgorszém jest to, że poprzedzi ją wiele innych okropności. Jeszcze muszę niektóre okoliczności dokładnie zbadać, a gdy to uczynię, będę mniéj więcéj wiedział, kiedy rozkład się zacznie... Na ten wypadek małe ostrzeżenie. Wykwintna natura Helmera ma tak niewypowiedziany wstręt do wszystkiego, co brzydkie, że nie chcę go widzieć przy mojém łożu.
NORA. Ależ doktorze...
RANK. Nie chcę go miéć przy sobie pod żadnym pozorem. Zamknę przed nim drzwi, i skoro tylko przekonam się, że jest źle, przyślę mu swój bilet, na którym nakreślę krzyż. Wówczas będziecie wiedzieli, że rozpoczęły się okropności zniszczenia.
NORA. Jesteś pan dziś niemożliwym, a mnie tak miło, gdy pana widzę w dobrém usposobieniu.
RANK. Kiedy się widzi śmierć przed sobą?... I tak pokutować za cudze grzechy... Gdzież tu sprawiedliwość? Tak jest w każdéj rodzinie, w taki lub inny sposób widzimy niczém nieubłagane zadośćuczynienie.
NORA (zatyka sobie uszy). Niedorzeczność! weseléj! weseléj!
RANK. Tak, ta cała historya rzeczywiście warta śmiechu. Mój biedny szpik pacierzowy musi pokutować za wesołe oficerskie życie ojcowskie.
NORA (przy stole po lewéj stronie). Słyszałam, że on bardzo lubił szparagi i pasztety z gęsich wątróbek?
RANK. I trufle.
NORA. I trufle? podobno ostrygi także?
RANK. Ostrygi! ostrygi! ma się rozumiéć!
NORA. A także portwein i szampana. Jaka to smutna rzecz, że te wszystkie delikatesy są tak szkodliwe!
RANK. A zwłaszcza, że szkodzą tym, co w ich spożyciu nie mieli żadnego udziału.
NORA. Ach! to najsmutniejsze!
RANK (spogląda na nią badawczo). Hm!
NORA (po chwili). Czemu się pan uśmiechnął?
RANK. Nie; to pani się uśmiechnęła.
NORA. Nie, to ty, doktorze.
RANK (powstając). Jesteś pani przebieglejszą, niż sądziłem.
NORA. Jestem téż dziś bardzo do żartów usposobioną.
RANK. Tak się zdaje.
NORA (kładąc mu obie ręce na ramionach). Kochany, dobry doktorze! śmierć cię nie wydrze mnie i Robertowi.
RANK. Tę stratę przebolejecie łatwo. Ci, co odchodzą, idą w zapomnienie szybko.
NORA (patrząc na niego niespokojnie). Tak pan myśli?
RANK. Zawiązuje się nowe stosunki, a wtedy...
NORA. Kto zawiązuje nowe stosunki?
RANK. No, pani i Helmer, skoro tylko mnie nie będzie. Zdaje mi się nawet, że już jesteście na téj drodze. Skąd się ta wczoraj wieczór wzięła ta pani Linden?
NORA. Aha! Nie jesteś pan przecież zazdrosny o biedną Krystynę?
RANK. Właśnie że jestem. Ona tu będzie w domu moją następczynią. Ta pani prawdopodobnie...
NORA. Cyt! nie tak głośno! jest tam...
RANK. Dziś także, widzi pani.
NORA. Poprawia mój kostium. Boże mój, co pan dzisiaj gada! (siada na kanapie). Bądź-że rozsądnym, doktorze; obaczysz jutro, jak ładnie zatańczę, a wolno ci wyobrazić sobie, że czynić to będę tylko dla ciebie, no... naturalnie i dla Roberta — to się rozumie samo przez się (wyjmuje różne rzeczy z pudełka). Siadaj tu, doktorze, pokażę ci coś.
RANK (siadając). Cóż takiego?
NORA. Patrz pan tylko. Widzi pan?
RANK. Pończochy jedwabne.
NORA. Cielistego koloru. Alboż nie śliczne? Tylko teraz trochę ciemno; ale jutro... Nie, nie, nie, teraz obaczysz tylko stopę. No, zresztą z mojéj łaski możesz pan całe pończoszki obejrzéć.
RANK. Hm!
NORA. Czemuż pan ma tak krytykujący wyraz? Sądzisz może, iż nie będą dobrze leżéć?
RANK. O tém nie mogę miéć wyobrażenia.
NORA (spogląda na niego przez chwilę). Fi! wstydź się pan (uderza go pończochami po uszach). Ma pan za to! (chowa je do pudełka).
RANK. Jakież tam jeszcze śliczności miałem oglądać?
NORA. Nic pan więcéj nie zobaczysz, bo się zachowujesz niewłaściwie (nucąc, szuka pomiędzy rzeczami).
RANK (po chwili milczenia). Kiedy tak spokojnie siedzę tu z panią, przychodzi mi na myśl, co-bym robił, gdybym nie miał tak przyjaznego domu.
NORA (z uśmiechem). Widzę, że panu jest u nas dobrze.
RANK (ciszéj, oglądając się). I być zmuszonym to wszystko porzucić!...
NORA. Dzieciństwo! Nie porzucisz nas pan.
RANK (jak wyżéj). I nie módz nawet pozostawić po sobie marnego znaku wdzięczności; zaledwie to poczucie, że czegoś brakuje... puste miejsce, które po mnie zajmie pierwszy lepszy.
NORA. A gdybym téż o coś poprosiła? Nie? nie?
RANK. O co?
NORA. O wielki dowód przyjaźni.
RANK. Tak, tak.
NORA. A raczéj o wielką, bardzo wielką przysługę.
RANK. Chociaż raz uszczęśliwiłabyś mnie pani.
NORA. Pan nie wié, o co chodzi?
RANK. To powiedz pani.
NORA. Nie mogę, doktorze; chodzi o rzecz nadzwyczajną i nie o samę przysługę, ale także o radę i pomoc...
RANK. Tém lepiéj. Nie mogę pojąć, co pani ma na myśli; powiedz-że wszakże: posiadam twoje zaufanie?
NORA. Nikomu tak nie ufam, jak panu. Jesteś moim najlepszym przyjacielem i dlatego się panu zwierzę. Musisz mi dopomódz do ukrycia czegoś. Pan wié, jak gorąco Robert mnie kocha; nie wahałby się ani chwili poświęcić za mnie życia.
RANK (nachylając się ku niéj). Noro!... czy sądzisz, że to on jeden?
NORA (która drgnęła). Że to...
RANK. Że to on jeden z radością za ciebie dałby życie?
NORA (smutnie). Aa! tak.
RANK. Poprzysiągłem sobie, że musisz się o tém dowiedzieć, zanim was na zawsze porzucę. Lepsza sposobność zdarzyć się nie mogła... Noro! teraz wiész wszystko i wiész także, że nikomu, tak jak mnie, zaufać nie możesz.
NORA (wstaje i mówi spokojnie). Puść mnie pan.
RANK (posuwa się przed nią, ale pozostaje na miejscu). Noro!...
NORA (we drzwiach od przedpokoju). Heleno, podaj lampę (idzie do pieca). Kochany doktorze, źle postąpiłeś.
RANK (powstając). Żem kochał tak głęboko, jak tylko można kochać? Czyż to jest zły postępek?
NORA. Nie; tylko żeś mi to powiedział. To było niepotrzebne...
RANK. Co pani mówi? wiedziałaś więc?...

(Helena wchodzi z lampą, stawia ją na stole i wychodzi).
RANK. Noro!... pani Helmer!... Wiedziałaś więc o tém?

NORA. Czy ja wiem sama, com wiedziała albo nie wiedziała? Tego powiedziéć nie umiem. Ach! doktorze, jakże niezręcznie postąpiłeś! Było to tak piękne!
RANK. W każdym razie, teraz masz pani pewność, że jestem ci oddany ciałem i duszą. Mów więc.
NORA (patrząc na niego). Jakto? i teraz...
RANK. Proszę panią, powiedz mi, o co-to idzie?
NORA. Teraz już tego powiedziéć nie mogę.
RANK. Niech-że mnie pani tak nie karze; pozwól mi uczynić dla siebie wszystko, co tylko jest w mocy ludzkiéj.
NORA. Teraz już pan nic dla mnie uczynić nie może... A potém, nie potrzebuję żadnéj obcéj pomocy. To były tylko przywidzenia... Naturalnie... (siada w fotelu na biegunach i patrzy na niego z uśmiechem.) Piękny z pana przyjaciel, doktorze. Powiedz sam, czy ci nie wstyd teraz przy świetle lampy.
RANK. Nie, doprawdy. Tylko może mi należy odejść, odejść na zawsze?
NORA. Tego nie potrzeba. Możesz pan u nas bywać, jak dotąd. Wiész pan przecież, że Robert bez pana obejść się nie może.
RANK. Tak, ale pani...
NORA. Mnie zawsze tak miło widziéć pana u siebie.
RANK. To właśnie doprowadziło mnie do fałszywego kroku. Jesteś pani dla mnie zagadką. Zdawało mi się nieraz, że równie chętnie żyłabyś ze mną, jak z Helmerem.
NORA. Bo widzi pan, można jednego kochać, a lubić towarzystwo drugiego.
RANK. Jest w tém coś prawdy.
NORA. Kiedy jeszcze byłam w domu, kochałam ojca nad wszystko, a jednak z największą przyjemnością uciekałam nieraz do służących, bo one mnie nigdy nie moralizowały i tak tam było wesoło!
RANK. Aha, więc ja je zastąpiłem.
NORA (powstaje z żywością i biegnie ku niemu). Drogi, kochany doktorze, ja tego wcale nie myślałam, możesz jednak sobie wyobrazić, że z Robertem jest mi nieraz tak, jak z ojcem...
HELENA (wchodzi z przedpokoju). Łaskawa pani... (mówi coś cicho da Nory i podaje jéj bilet).
NORA (patrząc na bilet). Ach! (kładzie go do kieszeni).
RANK. Coś nieprzyjemnego?
NORA. Nie, wcale nie; to tylko... tylko mój kostium.
RANK. Jakto? tu przecież leży.
NORA. Ach! tak... ale to to inny, który... obstalowałam go... Robert o tém nie wié.
RANK. Otóż i owa wielka tajemnica.
NORA. Tak, tak; idź pan do męża, jest tam w drugim pokoju i zatrzymaj go tak długo, aż...
RANK. Bądź pani spokojna, nie wymknie mi się. (idzie do pokoju Helmera).
NORA (do Heleny). Więc czeka w kuchni?
HELENA. Tak, wszedł tylnemi wschodami.
NORA. Czyś nie powiedziała, że mam gości?
HELENA. Powiedziałam, ale to nic nie pomogło.
NORA. Nie chciał odejść?
HELENA. Nie, dopóki się z panią nie zobaczy.
NORA. Wprowadź go tu, tylko po cichu, i nie mów o tém nikomu; to niespodzianka dla mego męża.
HELENA. Rozumiem. (wychodzi).
NORA. Rzecz okropna zbliża się, zbliża. Nie, nie, to stać się nie może. (Podchodzi do drzwi Helmera i zamyka je na klucz. Helena wprowadza Günthera przez przedpokój i drzwi za nim zamyka. Günther ubrany jest w podróżne futro, wysokie buty i czapkę futrzaną).



SCENA ÓSMA.
NORA, GÜNTHER.

NORA (idąc naprzeciw niego). Mów pan cicho, mąż jest w domu.
GÜNTHER. Cóż, może przecież...
NORA. Czego pan chcesz ode mnie?
GÜNTHER. Ostatecznéj odpowiedzi.
NORA. Więc mów prędko. O co idzie?
GÜNTHER. Pani wié, że dostałem dymisyę.
NORA. Nie mogłam temu przeszkodzić; walczyłam za panem do ostatka, bez skutku.
GÜNTHER. Więc mąż pani nie kocha. Wié, co mogę względem pani uczynić, a przecież się odważył...
NORA. Więc pan myśli, że ja-bym mu to powiedziała?
GÜNTHER. Tego nie pomyślałem; taką męską odwagą nie poszczyci się wcale mój dobry Robert Helmer.
NORA. Panie Günther, wymagam, ażebyś pan odzywał się o moim mężu z szacunkiem.
GÜNTHER. Naturalnie, z całym należnym szacunkiem. Skoro jednak łaskawa pani trzyma to w takiéj tajemnicy, sądzę, że trochę lepiéj niż wczoraj pojmuje, czego się właściwie dopuściła.
NORA. Więcéj, niż-by mi to pan mógł objaśnić.
GÜNTHER. Taki zły prawnik, jak ja...
NORA. Czegóż pan chce?
GÜNTHER. Zobaczyć, co się z panią dzieje, pani Helmer. Przez cały dzień myślałem o pani. Taki marny pokątny doradca, taki — krótko mówiąc — taki człowiek, jak ja, ma także trochę tego, co nazywają sercem.
NORA. Dowiedź pan go, pomyśl o moich dzieciach.
GÜNTHER. Czy pani mąż o moich pomyślał? Dajmy temu pokój. Chciałem tylko pani powiedziéć, że nie potrzebujesz brać tego tak bardzo do serca. Najprzód ja z mojéj strony nie zrobię z tego użytku.
NORA. Nie prawdaż? wiedziałam o tém.
GÜNTHER. Rzecz może się wcale nie rozgłaszać i być załatwioną między nami trojgiem.
NORA. Mój mąż nigdy o tém wiedzieć nie powinien.
GÜNTHER. Jakżeż to pani zataisz? Czy jesteś w możności mnie spłacić?
NORA. Nie w téj chwili.
GÜNTHER. Albo może wystarasz się pani w tych dniach o tę sumę.
NORA. Nie jestem w stanie się wystarać.
GÜNTHER. Teraz téż nie na wiele by się zdało, bo choćbyś pani nawet miała całą gotówkę w ręku, nie oddałbym wekslu.
NORA. Powiedz mi pan, co z nim chcesz zrobić?
GÜNTHER. Zachować go tylko u siebie. Nikt obcy się o tém nie dowie. Gdyby jednak pani dojść miała do rozpaczliwego postanowienia...
NORA. Tak uczynię.
GÜNTHER. Gdyby pani miała męża i dzieci porzucić.
NORA. Tak uczynię.
GÜNTHER. Albo coś jeszcze gorszego zrobić...
NORA. Skąd pan o tém wiesz?
GÜNTHER. ...I wszystko naraz porzucić...
NORA. Skąd pan wiesz, że taką rzecz zamierzam?
GÜNTHER. Tacy, jak my, po większéj części mają z początku takie zamiary. Ja miałem je także, tylko brakło mi odwagi...
NORA (zaledwie słyszalnym głosem). Mnie brak jéj także.
GÜNTHER (z widoczną ulgą). Nieprawdaż?... Zbraknie pani odwagi... pani także?...
NORA. Nie, nie...
GÜNTHER. Byłoby téż to wielkiém szaleństwem. Skoro tylko domowa burza przeminie... Mam w kieszeni list do pani męża.
NORA. I wszystko jest w nim powiedziane.
GÜNTHER. Z wszelką możliwą względnością.
NORA (szybko). On nie powinien nigdy dostać tego listu. Niech go pan podrze. Dam pieniądze.
GÜNTHER. Przepraszam panią, mówiłem już...
NORA. Nie mówię o pieniądzach, którem panu winna. Powiedz mi pan, jakiéj sumy żądasz od mego męża? Ja ją panu dam.
GÜNTHER. Nie żądam od męża pani pieniędzy.
NORA. Więc czegóż?
GÜNTHER. Chcę się podnieść, chcę się rehabilitować, i w tém może mi być mąż pani pomocnym. Od półtora roku nie popełniłem żadnego nieszlachetnego czynu, a przez ten cały czas znajdowałem się w bardzo trudnych warunkach. Starałem się tylko o to, bym mógł się dźwignąć; rad byłem, że pracą mogłem posuwać się naprzód krok za krokiem. A teraz mnie wypędzono. Ja nie chcę znów żebrać łaski. Mówię pani, że podnieść się muszę... Ja muszę wrócić do banku... i wrócić na wyższy urząd. Mąż pani musi to zrobić.
NORA. On tego nigdy nie zrobi.
GÜNTHER. Zrobi. Znam ja go, nie odważy się inaczéj postąpić. A skoro raz pozostanę, obaczy pani! rok nie upłynie, a będę prawą ręką dyrektora. Wówczas nie Robert Helmer, ale Henryk Günther będzie bank prowadził.
NORA. Do tego nie dojdziesz pan nigdy.
GÜNTHER. Pani chciałabyś może...
NORA. Tak, teraz nie zbraknie mi odwagi.
GÜNTHER. Nie przestraszysz mnie pani... Osoba tak wykwintna...
NORA. Obaczy pan, obaczy pan.
GÜNTHER. Może rzucisz się pani pod lód, w tę czarną, zimną wodę? Na wiosnę wypłynęłabyś oszpeconą do niepoznania, bez włosów...
NORA. Nie przerazisz mnie pan.
GÜNTHER. Ani téż pani mnie. Takich rzeczy się nie robi. A przytém na cóżby się to zdało? I tak mam go w ręku.
NORA. Jakto? i wówczas, gdybym już...
GÜNTHER. Zapomina pani, że odemnie zależy twoje dobre imię.
NORA (oniemiała spogląda na niego).
GÜNTHER. No, jesteś pani ostrzeżoną. Nie popełniaj szaleństwa. Oczekuję wiadomości od Helmera, skoro tylko list mój odbierze. A pamiętaj pani, że to właśnie twój mąż popchnął mnie na tę drogę. Tego mu nigdy nie daruję. Żegnam panią. (wychodzi przez przedpokój).



SCENA DZIEWIĄTA.
NORA, potém PANI LINDEN.

NORA (biegnie do drzwi, uchyla je i słucha). Odchodzi. Nie rzuca listu. Nie, nie, niepodobna, żeby to uczynił. (Uchyla lepiéj drzwi). Cóż to znaczy? Stoi w miejscu, zamiast zejść ze wschodów. Czy się namyśla? Czyżby?... (list wpada do skrzynki, potém słychać oddalające się kroki Günthera).
NORA (ze stłumionym okrzykiem biegnie przez pokój ku kanapie; krótkie milczenie). List jest w skrzynce! (powraca do drzwi i spogląda na nią). Leży tam! Robercie! Robercie! jesteśmy zgubieni!
PANI LINDEN (wchodzi z kostiumem z lewéj strony). No, już wszystko w porządku. Może przymierzysz?
NORA (cicho i z przejęciem). Krystyno! chodź tutaj!
PANI LINDEN (rzuca suknie na kanapę). Co tobie? Jesteś tak pomieszana!
NORA. Chodź tutaj. Czy widzisz ten list? Tam, widzisz, po za kratką, w skrzynce?
PANI LINDEN. Widzę.
NORA. To list od Günthera.
PANI LINDEN. Noro! To Günther ci pożyczył pieniędzy?
NORA. Tak; a teraz Robert dowie się o wszystkiém.
PANI LINDEN. Wierz mi, Noro, to będzie dla was najlepiéj.
NORA. Nie wiesz wszystkiego: ja sfałszowałam podpis.
PANI LINDEN. Boże miłosierny!
NORA. Teraz tylko jedno, Krystyno. Ty będziesz moim świadkiem.
PANI LINDEN. Jakim świadkiem? Cóż ja...
NORA. Gdybym dostała pomieszania zmysłów, a to nastąpić może...
PANI LINDEN. Noro!
NORA. Albo gdyby się wydarzyło coś... coś podobnego... gdyby mnie tu nie było...
PANI LINDEN. Jakże możesz przypuszczać...
NORA. Wówczas zaświadczysz, że to nieprawda. Wiem dobrze, co mówię, mam zdrowe zmysły i powiadam, że nikt o tém nie wiedział. Ja sama wszystko zrobiłam. Nie zapomnij o tém, Krystyno.
PANI LINDEN. Nie zapomnę. Ale tego wszystkiego nic a nic nie rozumiem.
NORA. Nie możesz zrozumiéć. Najdziwniejsze dopiéro się stanie.
PANI LINDEN. Najdziwniejsze?
NORA. Tak, najdziwniejsze. A to takie straszne, to stać się nie może pod żadnym warunkiem.
PANI LINDEN. Pójdę zaraz rozmówić się z Güntherem.
NORA. Nie chodź do niego, on ci co złego zrobi.
PANI LINDEN. Był czas, kiedy zrobiłby wszystko dla mojéj miłości.
NORA. On?
PANI LINDEN. Gdzie on mieszka?
NORA. Czy ja wiem? A! (szuka w kieszeni). Tu jest jego bilet. Tylko ten list! ten list!



SCENA DZIESIĄTA.
CIŻ i HELMER za drzwiami.

HELMER (w swoim pokoju stuka do drzwi). Noro!
NORA (z okrzykiem przerażenia). Co to jest? Czego chcesz odemnie?
HELMER. Czegóż się boisz? Przecież nie wchodzimy, boś drzwi zasunęła. Może przymierzasz kostium?
NORA. Tak, tak przymierzam. Ślicznie mi w nim, Robercie.
PANI LINDEN (przeczytawszy bilet). Mieszka tu zaraz na rogu.
NORA. To się już na nic nie zda. Jesteśmy zgubieni. List jest już w skrzynce.
PANI LINDEN. A kluczyk jest u twego męża?
NORA. Zawsze u niego.
PANI LINDEN. Günther musi ten list odebrać, zanim będzie przeczytany i musi wynaleźć jakiś pozór.
NORA. Robert właśnie zwykł w tym czasie...
PANI LINDEN. Przeszkodź mu. Idź do niego, ja powrócę jak najprędzéj. (wychodzi szybko przez przedpokój).
NORA (otwiera drzwi od pokoju męża, otwiera je i zagląda). Robercie!



SCENA JEDENASTA.
NORA, HELMER, potém RANK, potém PANI LINDEN i HELENA.

HELMER (za drzwiami). Więc w końcu można wyjść ze swego pokoju? Chodź, Ranku, obaczymy. (we drzwiach) Cóż to?
NORA. Jakto, Robercie?
HELMER. Rank zapowiadał mi przebranie.
RANK (we drzwiach). Tak mi się zdawało; musiałem się mylić.
NORA. Dopiéro jutro wieczór wolno wam będzie mnie podziwiać.
HELMER. Noro, jesteś tak pomieszaną... Możeś się wprawiała w tarantellę?
NORA. Jeszcze nie.
HELMER. Jednak to potrzebne.
NORA. Koniecznie potrzebne, ale bez twojéj pomocy się nie obejdę; zapomniałam zupełnie.
HELMER. Zaraz, przypomnimy to sobie.
NORA. Dopomóż mi, Robercie. Obiecałeś mi to, a ja się tak boję. Takie wielkie towarzystwo... Dziś musisz mi cały wieczór poświęcić. Nie będziesz dziś pracował; nie ruszysz nawet pióra. Nieprawdaż, najdroższy?
HELMER. Obiecałem ci; dziś jestem na twoje usługi, moje bezradne biedactwo. Hm! prawda, muszę jednak wprzódy... (idzie ku drzwiom wchodowym).
NORA. Czegóż tam chcesz?
HELMER. Zobaczę tylko, czy niéma jakich listów.
NORA. Nie, nie, nie, nie rób tego, Robercie!
HELMER. Dlaczegóż?
NORA. Proszę cię, tam nic niéma.
HELMER. Pozwól mi tylko zajrzéć. (chce iść).
NORA (przy fortepianie uderza pierwsze akordy tarantelli).
HELMER (zatrzymując się). Aha!
NORA. Nie będę jutro mogła tańczyć, jeśli dziś próby nie zrobię.
HELMER. Dobrze, dobrze, skoro tego pragniesz (siada do fortepianu).
NORA (wyjmuje z pudła tamburyno i długi pstry szal, którym się drapuje szybko, potém wybiega na przód sceny). No, grajże, będę teraz tańczyć. (Helmer gra, Nora tańczy, Rank stoi przy fortepianie za Helmerem i patrzy na nią).
HELMER (grając). Wolniéj, wolniéj.
NORA. Inaczéj nie mogę.
HELMER. Nie tak gwałtownie, Noro.
NORA. Tak właśnie być powinno.
HELMER (przestając grać). Nie, nie, to nie idzie.
NORA (śmiejąc się i wstrząsając tamburynem). A co? czy nie mówiłam?
RANK. Ja grać będę.
HELMER (powstając). Dobrze, ja będę nią lepiéj kierował. (Rank siada przy fortepianie i gra; Nora tańczy ze wzrastającą gwałtownością. Helmer staje przy piecu i robi ciągle tańczącéj uwagi; ona zdaje się ich nie słyszéć; włosy jéj rozwiązują się i spadają na ramiona; ona nie zważa na to i tańczy daléj. Wchodzi pani Linden).
PANI LINDEN (staje we drzwiach, jak wryta). Ach!
NORA (tańcząc). Wesoło tutaj, Krystyno!
HELMER. Najdroższa, tańczysz, jakby to szło o śmierć lub życie.
NORA. Bo téż tak jest.
HELMER. Przestań, Ranku, to czyste szaleństwo... Przestań, mówię. (Rank grać przestaje i Nora zatrzymuje się nagle).
HELMER (idąc do niéj). Nie do uwierzenia; zapomniałaś zupełnie.
NORA (rzucając tamburyno). Widzisz sam.
HELMER. Potrzeba tu gruntownéj nauki.
NORA. Więc widzisz. Musisz mi pomagać do wprawiania się aż do ostatniéj chwili. Czy mi to przyrzekasz?
HELMER. Z pewnością.
NORA. I dziś i jutro będziesz myślał tylko o mnie? Nie odpieczętujesz żadnego listu? nie otworzysz nawet skrzynki?...
HELMER. Aha! lękasz się jeszcze tego człowieka!
NORA. Lękam się także...
HELMER. Widzę, że musi tam już być list od niego.
NORA. Nic nie wiem; tak mi się zdaje, ale ty teraz nic czytać nie będziesz, nie przykrego nie powinno nas spotkać, dopóki nie będzie po wszystkiém.
RANK (cicho do Helmera). Nie trzeba jéj się sprzeciwiać.
HELMER (obejmując ją). Niechże się stanie, dziecko, według twéj woli. Dopiero jutro, po przetańczeniu.
NORA. Odzyskasz swobodę.
HELENA (we drzwiach na prawo). Podane do stołu.
NORA. Podasz wino szampańskie, Heleno.
HELENA. Dobrze, proszę pani. (wychodzi).
HELMER. Aj! aj! prawdziwa uczta!
NORA. Tak jest, uczta z szampanem aż do samego rana. (wołając). Heleno! podaj makaroniki, dużo makaroników — ten jeden raz.
HELMER (bierze ją za ręce). No, no, bez téj dzikiej ochoty. Bądź-że, jak dotąd, moim ślicznym skowroneczkiem.
NORA. Będę, będę. Idź teraz do jadalni z doktorem. Krystyno, pomóż mi ułożyć włosy.
RANK (po cichu, odchodząc teraz z Helmerem). Nie można się przecież niczego złego spodziewać — niczego... rozumiesz?
HELMER. Niczego, mój drogi. To tylko ta dziecinna trwoga, o któréj ci mówiłem. (wychodzą na prawo).
NORA. Cóż?
PANI LINDEN. Wyjechał.
NORA. Zrozumiałam to po tobie.
PANI LINDEN. Wróci dopiero jutro wieczór. Zostawiłam mu kartkę.
NORA. Nie trzeba było tego robić. Niczemu nie przeszkodzisz. Jest to w gruncie piękna rzecz oczekiwać jakiegoś cudu.
PANI LINDEN. Czegóż ty oczekujesz?
NORA. Ty tego nie pojmiesz. Idź tam do nich, ja przyjdę za chwilę. (pani Linden wychodzi do jadalni).



SCENA DWUNASTA.
NORA, potém HELMER.

NORA (stoi przez chwilę, usiłując zapanować nad sobą, potém patrzy na zegarek). Piąta. Siedem godzin do północy i jeszcze dwadzieścia cztery godzin do drugiéj północy. I będzie po tarantelli. Dwadzieścia cztery i siedem. Jeszcze trzydzieści jeden godzin życia.
HELMER (we drzwiach na prawo). Gdzież to mój skowroneczek?
NORA (biegnie ku niemu z otwartemi ramionami). Jest, jest.




AKT III.
Ten sam pokój. Stół stojący przy kanapce wraz z otaczającemi go krzesłami jest wysunięty na środek. Na stole pali się lampa. Drzwi do przedpokoju stoją otworem. Z góry dochodzi muzyka taneczna.

SCENA PIERWSZA.
(Pani Linden siedzi przy stole i niespokojnie przerzuca książkę; usiłuje czytać, ale zdaje się nie módz zebrać uwagi, co chwila podnosi oczy od książki i nasłuchuje potém, wchodzi Günther).

PANI LINDEN (spoglądając na zegarek). Niéma go jeszcze, a czas wielki. Gdyby téż... (nasłuchuje znowu). Ach! otóż i on (otwiera ostrożnie drzwi wchodowe). Słyszę kroki na wschodach. (Szeptem). Wejdź pan. Niéma tu nikogo.
GÜNTHER (we drzwiach). Znalazłem w domu kartkę od pani, co to znaczy?
PANI LINDEN. Muszę natychmiast z panem pomówić.
GÜNTHER. Tak? zaraz i tutaj?
PANI LINDEN. U mnie to niepodobna, nie mam osobnego wejścia. Chodź pan, jesteśmy sami zupełnie; służące śpią, a Helmer jest z żoną na balu.
GÜNTHER (wchodząc). Doprawdy, Helmerowie tańczą dziś w wieczór?
PANI LINDEN. Dlaczegóżby nie mieli tańczyć?
GÜNTHER. Bardzo słusznie, dlaczegóżby nie mieli?
PANI LINDEN. Więc możemy z sobą pomówić.
GÜNTHER. Czyż mamy sobie jeszcze co do powiedzenia?
PANI LINDEN. Mamy bardzo wiele.
GÜNTHER. Tego nie myślałem.
PANI LINDEN. Boś mnie pan nigdy dobrze nie rozumiał.
GÜNTHER. Niezrozumiałego nic niéma w rzeczy zupełnie jasnéj. Kobieta bez serca zrywa z jednym, skoro się zdarzy lepsza partya.
PANI LINDEN. Myślisz pan, żem bez serca, żem zerwała bez bólu?
GÜNTHER. Czyż nie?
PANI LINDEN. Więc sądziłeś pan tak rzeczywiście?
GÜNTHER. Dlaczegóż napisałaś mi pani wówczas list taki?
PANI LINDEN. Inaczéj postąpić nie mogłam. Skoro z panem zerwać musiałam, było moim obowiązkiem wyrwać panu z serca wszystko, coś czuł dla mnie.
GÜNTHER (załamując ręce). Więc tak? i to tylko dla pieniędzy?
PANI LINDEN. Niech pan nie zapomina, że miałam chorą matkę i dwóch małych braci. Nie mogłam czekać na pana; a miałeś tak małe widoki.
GÜNTHER. Być może, aleś pani nie miała prawa odrzucać mnie dla innego człowieka.
PANI LINDEN. Alboż ja wiem. Zadawałam sobie nieraz pytanie, czy miałam to prawo?
GÜNTHER (ciszéj). Gdym panią utracił, było mi tak, jakby mi kto grunt z pod nóg usunął. Spojrz pani na mnie, jestem dziś rozbitkiem życia.
PANI LINDEN. A jednak byłby może blizki ratunek.
GÜNTHER. Ratunek był, aleś pani stanęła mi na drodze.
PANI LINDEN. Stało się to bez mojéj wiedzy. Dziś rano dopiéro dowiedziałam się, że mam zająć pańskie miejsce.
GÜNTHER. Wierzę, skoro pani tak mówi, jednak nie cofnęłaś się, dowiedziawszy się o tém.
PANI LINDEN. Nie, gdyż to nie przydałoby się panu na nic.
GÜNTHER. Ach! przydało, przydało... jabym to był uczynił.
PANI LINDEN. Życie i twarda konieczność nauczyły mnie działać rozsądnie.
GÜNTHER. A mnie nauczyło życie, nie dowierzać pięknym słówkom.
PANI LINDEN. Bardzo słusznie, ale przecież czynom musisz pan uwierzyć.
GÜNTHER. Jak to pani rozumie?
PANI LINDEN. Mówiłeś pan, że jesteś rozbitkiem.
GÜNTHER. Mam powody tak mówić.
PANI LINDEN. Ja także doznałam rozbicia.
GÜNTHER. Samaś pani wybierała.
PANI LINDEN. Nie miałam wówczas wyboru.
GÜNTHER. I cóż daléj?
PANI LINDEN. Gdybyśmy, dwoje rozbitków... połączyli się.
GÜNTHER. Co pani mówi?
PANI LINDEN. Dwoje na jednéj tratwie uratować się może łatwiéj, niż każde z osobna.
GÜNTHER. Krystyno?
PANI LINDEN. Czy wiesz pan, dlaczego tu przybyłam?
GÜNTHER. Pomyślałaś o mnie?
PANI LINDEN. Muszę pracować na utrzymanie. Pracowałam od młodości i praca była mojém szczęściem jedyném. Teraz jestem samą na świecie. Wkoło mnie pustka straszna. Czy warto pracować dla siebie saméj? Güntherze, daj mi dla kogo pracować.
GÜNTHER. Nie wierzę pani. To tylko egzaltowana chęć poświęcenia się.
PANI LINDEN. Czy pan kiedy zauważył, żem była egzaltowaną?
GÜNTHER. Więc pani doprawdy, mogłabyś?... Powiedz pani, czy znasz moję przeszłość?
PANI LINDEN. Znam.
GÜNTHER. I wiesz pani, o co mi tutaj idzie?
PANI LINDEN. Czyż nie mówiłeś pan przed chwilą, że ze mną byłbyś stał się innym.
GÜNTHER. Teraz jeszcze jestem o tém przekonany.
PANI LINDEN. A dziś, czy się to stać nie może?
GÜNTHER. Krystyno... Mówisz to po namyśle. Tak, widzę to. Więc masz na prawdę odwagę...
PANI LINDEN. Potrzeba mi kogoś, dla któregobym żyła, a twoje dzieci potrzebują matki. My oboje jesteśmy sobie potrzebni, a ja wierzę, iż masz grunt szlachetny. Z tobą odważę się na wszystko.
GÜNTHER (chwytając jéj ręce). Dzięki, dzięki, Krystyno... Teraz potrafię także podnieść się w oczach wszystkich. Ach! zapomniałem.
PANI LINDEN (słuchając). Cicho! Tarantella! Idź pan już! idź.
GÜNTHER. Dlaczego? Co to?
PANI LINDEN. Słyszy pan ten taniec nad nami? Skoro się skończy, oni powrócą.
GÜNTHER. Idą już. Wszystko na próżno. Pani nie wie, naturalnie, com uczynił przeciw Helmerowi.
PANI LINDEN. Wiem o tém.
GÜNTHER. I pomimo to, masz odwagę...
PANI LINDEN. Pojmuję, do czego zwątpienie doprowadzić może takiego człowieka, jak pan.
GÜNTHER. Ach! gdybym mógł cofnąć to, com uczynił.
PANI LINDEN. Możesz pan; bo list leży w skrzynce, nie ruszony.
GÜNTHER. I to prawda?
PANI LINDEN. Tak... ale.
GÜNTHER (spoglądając na nią badawczo). Czy mam sądzić, że pani chce jakimbądź kosztem uratować przyjaciółkę. Mów pani otwarcie. Czy tak?
PANI LINDEN. Güntherze, kto się z miłości dla drugich raz zaprzedał, nigdy tego nie uczyni po raz drugi.
GÜNTHER. Zażądam zwrotu mego listu.
PANI LINDEN. Nie, nie.
GÜNTHER. Zostanę tutaj do przyjścia Helmera i zażądam zwrotu mego listu. Powiem mu, że idzie tu tylko o moję dymisyę... żeby go nie czytał.
PANI LINDEN. Nie, Güntherze, nie żądaj zwrotu listu.
GÜNTHER. Czyż to nie był właściwy powód, dla którego mnie pani wezwała?
PANI LINDEN. Tak, uczyniłam to w pierwszém przerażeniu, ale od tego czasu upłynęło dwadzieścia cztery godzin, a przez ten czas, widziałam w tym domu rzeczy nie do uwierzenia. Helmer musi się o wszystkiém dowiedziéć; ta nieszczęsna tajemnica musi wyjść na jaw, tych dwoje musi raz dojść do otwartego stosunku, te tajemnice i wybiegi nie mogą trwać dłużéj.
GÜNTHER. Dobrze więc, skoro pani to bierze na siebie. Jedno przecież mogę zrobić i tak się też stanie.
PANI LINDEN (słucha). Śpiesz się pan, idź już, idź. Już po taranteli, nie możemy być ani chwili bezpieczni.
GÜNTHER. Poczekam na panią przed domem.
PANI LINDEN. Dobrze. Odprowadzisz mnie pan.
GÜNTHER. Tak szczęśliwym nie byłem nigdy. (wychodzi. Drzwi do przedpokoju zostają otwarte przez następne sceny).



SCENA DRUGA.
PANI LINDEN, potém HELMER I NORA.

PANI LINDEN (porządkuje i składa razem swoje zwierzchnie okrycia). Co za zmiana! Co za zmiana! Miéć dla kogo pracować, dla kogo żyć, w osierocony dom wnieść miłość i porządek... O, ja to zrobię... Żeby już prędzéj przyszli (słucha). Otóż i oni. Prędko, gdzie moje rzeczy? (bierze kapelusz i płaszcz. Słychać głosy Helmera i Nory, słychać obrót klucza w zatrzasku i Helmer szybko wprowadza Norę do przedpokoju. Nora ma włoski kostium, a na to narzucony czarny szal. Helmer ma strój balowy, a na nim roztwarte czarne domino).
NORA (jeszcze we drzwiach opierając się). Nie, nie, nie chcę tu wchodzić, ja chcę iść jeszcze na górę, a nie powracać tak wcześnie...
HELMER. Ależ, droga Noro...
NORA. Proszę cię, błagam, Robercie, jeszcze tylko godzinkę.
HELMER. Ani jednéj minuty, droga Noro. Wiesz, tak było umówione. Chodź do pokoju, tu się zaziębisz (wciąga ją do pokoju pomimo oporu z łagodną przemocą).
PANI LINDEN. Dobry wieczór.
NORA. Jakto, pani tutaj, tak późno?
PANI LINDEN. Darujcie. Chciałam koniecznie zobaczyć Norę w przebraniu.
NORA. Więceś tu siedziała, czekając na mnie?
PANI LINDEN. Tak, przyszłam za późno, byłaś już na górze, a ja nie mogłam odejść, nie zobaczywszy cię.
HELMER (zdejmując szal z Nory). Więc przyjrzyj jéj się pani dobrze. Nie prawdaż, że widziéć ją warto? Czyż nie piękna?
PANI LINDEN. Przyznaję.
HELMER. Czy nie prześliczna? Wszyscy to znajdowali na balu. Tylko to rozkoszne stworzonko, jest strasznie samowolne. Czy uwierzy pani, że prawie musiałem użyć gwałtu, aby ją wyprowadzić.
NORA. Robercie, ty będziesz tego żałował, żeś mi jeszcze choć półgodzinki nie zostawił.
HELMER. Słyszysz pani. Odtańczyła tarantelę — zebrała burzliwe oklaski — ostatecznie zasłużone jakkolwiek w wykonaniu było może za wiele realizmu; to jest czegoś, co ściśle biorąc, nie było w zupełnéj zgodzie z zadaniem sztuki. Ale rzecz główna — miała oklaski, szalone oklaski. I miałem jéj pozwolić zostać? przez to wrażenie osłabić? Ślicznie dziękuję. Zabrałem moje zachwycające dziewczę z Capri — mogę powiedziéć moje kapryśne dziewczę z Capri pod rękę, z błyskawiczną szybkością obiegliśmy salę, kłaniając się na wszystkie strony i znikło piękne zjawisko. Trzeba zawsze czynić to efektownie, pani Linden, ale Norze tego wytłómaczyć nie mogę... Ach! jak tu gorąco (rzuca domino na krzesło i otwiera drzwi do swego pokoju). Tam ciemno. Tak, tak naturalnie. Przepraszam (wchodzi do siebie i zapala świece).
NORA (szepcze szybko). Cóż?
PANI LINDEN. (cicho). Mówiłam z nim.
NORA. I...
PANI LINDEN. Musisz wszystko swemu mężowi powiedziéć.
NORA (słabo). Wiedziałam o tém.
PANI LINDEN. Ze strony Günthera niczego się nie obawiaj, ale musisz wszystko powiedziéć.
NORA. Ja nic nie powiem.
PANI LINDEN. Powie list.
NORA. Dziękuję ci; teraz wiem, co mi czynić pozostaje. Ct...
HELMER (wracając). Cóż, czy się pani nazachwycała?
PANI LINDEN. A teraz powiem państwu dobranoc.
HELMER. Cóż tak śpiesznie? Czy to pani ta robota na drutach?
PANI LINDEN (biorąc ją). Moja. Dziękuję, byłabym o niéj zapomniała.
HELMER. Więc pani lubi taką robotę?
PANI LINDEN. Lubię.
HELMER. Wie pani, lepiéj byłoby haftować.
PANI LINDEN. Dlaczego?
HELMER. Bo to daleko ładniéj wygląda. Widzi pani tak oto trzyma się haft lewą ręką, a prawą przesuwa się igłą, ot takim ładnym zaokrąglonym ruchem...
PANI LINDEN. Być może.
HELMER. Tymczasem z drutową robotą nigdy się nie wygląda ładnie. Patrz pani, ręce trzymane są razem, druty tu i tam migają, to ma coś w sobie chińskiego. Ach! doprawdy, wino szampańskie było wyborne...
PANI LINDEN. Dobranoc już, Noro, i nie bądź więcéj samowolną.
HELMER. Ślicznie powiedziane, pani Linden.
PANI LINDEN. Dobranoc, panie dyrektorze.
HELMER (odprowadza ją do drzwi). Dobranoc, dobranoc. Spodziewam się, że pani bez szwanku dojdzie do domu — powinienbym właściwie — ale do pani tak niedaleko. Dobranoc, dobranoc (zamyka drzwi za wychodzącą i powraca na przód sceny).



SCENA TRZECIA.
HELMER, NORA.

HELMER. Pozbyliśmy się jéj nareszcie. Ach! jakaż ona nudna!
NORA. Czy nie jesteś zmęczony?
HELMER. Nie, wcale.
NORA. Nie chce ci się spać?
HELMER. Bynajmniéj, czuję się zupełnie rzeźwym, ale ty wydajesz się znużona, senna.
NORA. Jestem bardzo zmęczona, to téż wkrótce spać będę.
HELMER. Widzisz! widzisz, jak dobrze zrobiłem, żem ci nie dał pozostać dłużéj.
NORA. Ty wszystko dobrze robisz.
HELMER (całuje ją w czoło). Otóż moja żoneczka odezwała się rozumnie. Czyś uważała, jak Rank był wesołym na balu.
NORA. Tak? Był wesołym? nie miałam czasu z nim mówić.
HELMER. I ja nie miałem czasu, ale oddawna nie widziałem go w tak dobrym humorze (patrzy na nią przez chwilę, a potem się zbliża). Jak dobrze, że jesteśmy znów u siebie, że jesteśmy sami, ty moja śliczna czarodziejko.
NORA. Robercie, nie patrz tak na mnie.
HELMER. Jakto? nie miałbym patrzéć na skarb mój najmilszy.
NORA (przechodzi na drugą stroną stołu). Robercie, nie mów do mnie dzisiaj w ten sposób.
HELMER (idąc za nią). Jeszcze masz w nerwach tarantelę, jak widzę, ale to ci dodaje powabu. Słuchaj, goście rozchodzić się zaczynają (cicho). Nie długo milczenie zalegnie dom cały.
NORA. Spodziewam się.
HELMER. Nieprawdaż, moja najdroższa. Czy wiesz, gdy jestem z tobą w towarzystwie, dlaczego tak mało z tobą mówię, trzymam się tak zdaleka i tylko ukradkiem na ciebie spoglądam, czy wiesz, dlaczego? Oto wyobrażam sobie wówczas, że łączy nas tajemna miłość, a nikt się nie domyśla, co jest pomiędzy nami.
NORA. Och! wiem, wiem, wszystkie twoje myśli są przy mnie.
HELMER. A kiedy odchodzimy, a ja kładę okrycie na twoje cudne ramiona, otulam młodzieńczą szyjkę — to znów przychodzi mi na myśl, żem cię wreszcie poślubił pierwszy raz wprowadzam cię do siebie i pierwszy raz jestem sam z tobą, zupełnie sam z tobą, ty moja prześliczna. Przez cały wieczór tęskniłem do ciebie, a gdy w czasie taranteli widziałem cię przesuwającą się w uroczych skrętach, krew mi zawrzała... nie mogłem dłużéj wytrzymać i oto dlaczego wyprowadziłem się tak wcześnie tu do nas.
NORA. Daj pokój, Robercie, musisz mnie dziś samą zostawić, ja tego wszystkiego nie chcę.
HELMER. Cóż to znaczy? Czy nie mogę się popieścić z moją słodką Norą?... Nie chcesz. Jestem przecież twoim mężem (ktoś stuka).
NORA (z przerażeniem). Czy słyszysz?
HELMER (przy drzwiach wchodowych). Kto tam?



SCENA CZWARTA.
CIŻ I RANK.

RANK (za drzwiami). To ja, czy mogę wejść na chwilkę?
HELMER (cicho i niechętnie). A ten czego chce znowu (głośno). Poczekaj minutkę (otwiera drzwi). To ładnie z twéj strony, żeś naszych drzwi nie ominął.
RANK. Zdawało mi się, że słyszę twój głos i zachciało mi się tu zajrzéć (ogląda się wkoło nieznacznie). Zobaczyć te dobrze znane sprzęty. Ach! jak tu u was cicho i miło.
HELMER. Tam na górze także podobało ci się wszystko.
RANK. Nadzwyczaj. Dlaczegóżby nie? Na tym świecie należy przecież użyć wszystkiego, o ile tylko można. Wina były doskonale.
HELMER. Szczególniéj szampan.
RANK. Zauważyłeś to. Rzecz nie do uwierzenia, ilem go wypił.
NORA. Robert także dziś wieczór pił bardzo wiele.
RANK. Tak.
NORA. A potém jest zawsze tak wesoły.
RANK. Dla czegóż człowiek nie miałby po dobrze zapełnionym dniu użyć miłego wieczoru!
HELMER. Dobrze zapełnionym. Tém ja się pochwalić nie mogę.
RANK (uderzając go po ramieniu). Ale ja mogę.
NORA. Musiałeś niezawodnie, doktorze, przedsięwziąć dziś jakieś naukowe poszukiwanie.
RANK. Właśnie.
HELMER. Słuchajże! Nora mówi o poszukiwaniach naukowych!
NORA. A czy mam powinszować rezultatu?
RANK. Prawdopodobnie.
NORA. Więc jest dobry rezultat?
RANK. Najlepszy, tak dla doktora, jak i dla pacyenta. — Pewność.
NORA (żywo i badawczo). Pewność?
RANK. Zupełna. Czyż nie miałem powodu wesoło spędzić wieczoru?
NORA. Tak, masz słuszność, doktorze.
HELMER. Powiedziałbym to samo, gdybyś jutro nie musiał za to pokutować.
RANK. Nic już mi nie pozostaje w życiu.
NORA. Doktorze, musisz lubić maskowe bale?
RANK. Gdy są na nich zajmujące maski.
NORA. Wiesz pan, ukażmy się razem na najbliższéj maskaradzie.
HELMER. Ty szalona główko, już myślisz o przyszłym balu.
RANK. My razem, pani chyba będzie dzieckiem szczęścia.
HELMER. Tak, ale gdzie kostium, coby rzecz charakteryzował?
RANK. Twoja żona może bezpiecznie pozostać taką, jak jest teraz.
HELMER. Dobrześ powiedział, ale ty za co się przebierzesz?
RANK. Co do tego nie mam żadnéj wątpliwości.
HELMER. Więc jakże?
RANK. Na przyszłéj maskaradzie będę niewidzialnym.
HELMER. Zabawna myśl.
RANK. Była sobie raz wielka czarna czapka. Czyś nie słyszał o ludziach posiadających czapkę niewidkę? Kładzie się ją na głowę i jest się niewidzialnym.
HELMER (z przyszonym uśmiechem). Masz słuszność.
RANK. Ale zapominam zupełnie, po com tu przyszedł. Daj mi cygaro, Helmerze, jedno z tych ciemnych hawana.
HELMER. Z największą przyjemnością (podaje mu cygarnicę).
RANK (bierze cygaro i obcina je). Dziękuję.
NORA (zapala zapałkę). Ma pan ogień.
RANK. Stokrotne dzięki (Nora trzyma zapałkę, on zapala cygaro) a teraz bądźcie zdrowi.
HELMER. Dobranoc, dobranoc!
NORA. Śpij pan dobrze.
RANK. Dziękuję, mam za to życzenie.
NORA. Życz mi tego samego, doktorze.
RANK. Pani? No, dobrze, jeśli snu potrzebujesz... Śpij pani dobrze i dziękuję za ogień (żegna się i wychodzi).



SCENA PIĄTA.
HELMER, NORA, potém HELENA.

HELMER (półgłosem). Pił dzisiaj za wiele.
NORA (zamyślona). Być może. (Helmer bierze swoje kluczyki ze stołu i idzie do przedpokoju). Czego tam chcesz, Robercie?
HELMER. Muszę wyjąć listy ze skrzynki, jest pełną, jutro nie zmieszczą się w nią dzienniki.
NORA. Chcesz jeszcze pracować?
HELMER. Chowaj Boże. Co to jest? Ktoś tu majstrował koło zamku.
NORA. Koło zamku?
HELMER. Tak. Cóż to znaczy? Nie sądzę, ażeby służąca. Tu leży złamana szpilka od włosów. Noro, to twoja szpilka.
NORA (prędko). Pewno to dzieci.
HELMER. Trzeba ich od tego odzwyczaić. Hm! no... ale wreszcie dałem radę (wyjmuje zawartość skrzynki i woła). Heleno! Heleno, zgaś światło w przedpokoju (wraca do pokoju z listami w ręku zamknąwszy drzwi od przedpokoju). Patrz-no, patrz, co się tego nagromadziło (przerzuca listy). A to co?
NORA (przy oknie). List! O nie, nie, Robercie.
HELMER. Dwa bilety wizytowe Ranka.
NORA. Od doktora?
HELMER (przyglądając mu się). Doktór medycyny Rank. Leżały na wierzchu, musiał je teraz wrzucić.
NORA. Czy co na nich napisane?
HELMER. Nad nazwiskiem jest krzyż. Patrz. To nieprzyjemne, jakby zawiadamiał o swojéj śmierci.
NORA. Bo też tak jest.
HELMER. Jak to? Czy wiész o tém? Czy ci co mówił?
NORA. Tak, ten bilet jest jego pożegnaniem. Chce się zamknąć i umrzéć.
HELMER. Biedny. Wiedziałem, że niedługo będziemy się nim cieszyć. Ale tak znów prędko... i kryć się jak ranione zwierzę.
NORA. Skoro się to ma stać, lepiéj, żeby się stało bez słów. Nieprawdaż?
HELMER (chodzi tu i tam). Był z nami tak blizko złączony. Nie mogę go sobie bez nas wyobrazić. On ze swoją chorobą i osamotnieniem, stanowił rodzaj pachmurnego tła dla naszego szczęścia. Może to i lepiéj, przynajmniéj dla niego (zatrzymuje się) a może i dla nas, Noro. Jesteśmy teraz oboje sami zupełnie (obejmuje ją). O, moja najdroższa, jest mi tak, jak gdybym nie mógł dość blizko przycisnąć cię do siebie. Czy wiesz, Noro, czasem pragnąłbym prawie, ażeby ci groziło wielkie niebezpieczeństwo a ja cię bronił kosztem życia i wszystkiego, co posiadam.
NORA (wyrywa się z jego objęcia i mówi z postanowieniem). Przeczytaj teraz twoje listy.
HELMER. Nie, nie dzisiaj. Teraz zostanę z moją żoną.
NORA. A myśl o umierającym przyjacielu?
HELMER. Masz słuszność. To nas przeraziło oboje, coś wstrętnego stanęło między nami — przypomnienie śmierci i zniszczenia. Trzeba starać się z tego otrząsnąć, ale do téj chwili zostańmy lepiéj każde u siebie.
NORA (wieszając mu się na szyi). Robercie! dobranoc, dobranoc.
HELMER (całując ją w czoło). Dobranoc, najdroższa. Śpij dobrze, a ja przeczytam moje listy (idzie z listami do swego pokoju i drzwi za sobą zamyka).
NORA (z obłąkanym wzrokiem dotyka otaczających przedmiotów, bierze domino Helmera, zarzuca je na siebie i szepce gwałtownie, urywanie). Nigdy go już nie zobaczyć! Nigdy! nigdy! nigdy! (szalem obwija sobie głowę). I dzieci więcéj nie zobaczyć. Jéj także nie. Nigdy! nigdy! O! ta ciemna, lodowata woda — bezdenna woda, Ta... Och! gdyby to już przeminęło. — Teraz trzyma list... teraz go czyta. Nie, nie, jeszcze nie... Żegnaj, Robercie, żegnaj, ty i dzieci. (W chwili gdy chce wyjść przez przedpokój, Helmer otwiera gwałtownie drzwi swego pokoju i staje w nich z otwartym listem w ręku).
HELMER. Noro!
NORA (z głośnym okrzykiem). Ach!
HELMER. Co to jest? Czy wiész, co ten list zawiera?
NORA. Wiem. Puść mnie. Iść muszę.
HELMER (wstrzymując ją). Gdzież chcesz iść?
NORA (usiłując się wyrwać). Nie chcę, żebyś mnie ratował.
HELMER (chwiejąc się). Prawda? Czy to prawda, co on pisze... Okropność! Nie, to niepodobna, to nie może być prawdą.
NORA. To prawda! Kochałam cię nad wszystko na świecie.
HELMER. Daj pokój głupim tłómaczeniom.
NORA (postępując ku niemu). Robercie!
HELMER. Nieszczęśliwa — cóżeś uczyniła?
NORA. Puść mnie. Ty nie będziesz za to pokutował, ty tego na siebie nie weźmiesz.
HELMER. Bez tych komedyj (zamyka na klucz drzwi przedpokoju). Stój tu i odpowiadaj. Czy rozumiesz, coś uczyniła? Odpowiedz. Czy ty to rozumiesz?
NORA (patrzy mu prosto w oczy i mówi ze wzrastającą energią). Tak, teraz zaczynam rozumiéć.
HELMER (chodząc po pokoju). Cóż to za okropne przebudzenie! Przez te ośm lat, ta, co była moją radością, moją dumą — była oszustką, kłamczynią — i stokroć gorzéj, gorzéj — przestępczynią. W tém leży bezdenna szkarada. Fe, fe.
NORA (milczy i ciągle patrzy mu w oczy).
HELMER (staje przed nią). Powinienem się był spodziewać, że stanie się coś podobnego, powinienem to był przewidziéć. Już same lekkomyślne zasady twego ojca... Milcz... Tak, odziedziczyłaś lekkomyślne zasady twego ojca. Ani religii, ani moralności, ani poczucia obowiązku... Jakżem strasznie ukarany za to, żem patrzał przez szpary na jego czyny... Uczyniłem to dla ciebie i tak mi to nagradzasz?
NORA. Tak.
HELMER. Zniweczyłaś moje szczęście, moję całą przyszłość. Sama ta myśl jest okropna. Znajduję się teraz na łasce człowieka bez sumienia, on może ze mną robić, co zechce, żądać, co mu się tylko podoba, rozkazywać mi, a ja muszę to znosić w milczeniu... Tak, upadnę i zginę nikczemnie, dzięki lekkomyślnéj kobiecie.
NORA. Gdy mnie już nie będzie, odzyskasz swobodę.
HELMER. Bez frazesów. Rzucał niemi także twój ojciec. Cóżby mi z tego przyszło, gdyby ciebie już nie było. Nic a nic. On zawsze może wszystko ujawnić, a gdyby to uczynił, powstałoby podejrzenie, żem znał twoje przestępstwo. Ludzie może nawet sądzić będą, żem był jego powodem, żem cię do niego popchnął. I wszystko to zawdzięczam tobie, tobie, którą w czasie całego naszego pożycia nosiłem na rękach. Czy ty teraz rozumiesz, coś mi zrobiła?
NORA (z zimnym spokojem). Tak, rozumiem.
HELMER. Jest to rzecz tak niesłychana, że dotąd uwierzyć jéj nie mogę. Ale to skończyć się musi. Zrzuć-że ten szal. Zrzuć że go, powiadam. Muszę oswobodzić się w jakikolwiek sposób. Rzecz musi być zatuszowana jakimbądź kosztem. — A co się tyczy nas dwojga, to pozostaniemy tak, jakgdyby między nami nic nie zaszło. Naturalnie tylko w oczach świata. Pozostaniesz nadal w tym domu, to się rozumie samo przez się, ale dzieci wychowywać ci nie pozwolę, nie śmiałbym ci ich powierzyć... I być zmuszonym mówić to kobiecie, którą tak serdecznie kochałem i którą jeszcze... To się już skończyło. Od dziś niéma już mowy o szczęściu, chodzi tylko o uratowanie ruin, pozoru. (Ktoś dzwoni, Helmer się wzdryga). Co to jest? Tak późno. Czy stała się już rzecz najstraszniejsza? Czyżby on? Ukryj się, Noro, powiedz, żeś chora (Nora stoi bez ruchu. Helmer idzie do drzwi i otwiera je).
HELENA (nawpół ubrana z przedpokoju). List do pani.
HELMER. Daj go (chwyta list i drzwi zamyka). Tak, od niego. Ja ci go nie dam, sam przeczytam.
NORA. Czytaj.
HELMER (przy lampie). Nie mam odwagi go otworzyć. Może jesteśmy zgubieni. Muszę przecież wiedziéć... (gwałtownie rozdziera kopertę, przebiega oczyma kilka wierszy. Z okrzykiem radości). Noro!
NORA (patrzy na niego pytająco).
HELMER. Noro!.. Muszę przeczytać raz jeszcze. Tak, tak jest. jestem uratowany.
NORA. A ja?
HELMER. Naturalnie, ty także. Jesteśmy oboje uratowani. Patrz. Odsyła ci twój weksel. Pisze, iż żałuje i wymawia sobie — zaszedł szczęśliwy zwrot w jego życiu. Wszystko jedno zresztą, co pisze. Noro! jesteśmy uratowani. Nic nam już nie grozi. Jesteśmy tak, jak przed temi okropnemi świętami. Patrz-no. (Rozdziera weksel, dwa listy Günthera rzuca w piec i patrzy, jak się palą). Tak, teraz to wszystko istniéć przestało. Pisze, iż od wigilijnego wieczoru wiedziałaś... O Noro! to musiały być dla ciebie dni okropne!
NORA. Przeszłam przez te dni ciężką walkę.
HELMER. Jakież niepokoje znosiłaś, nie mając innego wyjścia jak... No, nie myślmy już o tych okropnościach, cieszmy się teraz. Wszystko złe minęło, minęło już. Czy słyszysz Noro! Zdajesz się jeszcze tego nie pojmować. Wszystko minęło. Cóż tobie jest? skąd ten wyraz przerażenia? Droga biedna Noro rozumiem, nie możesz jeszcze uwierzyć, abym ci przebaczył. Ja ci naprawdę przebaczyłem, przysięgam, wszystko ci przebaczyłem. Wiem przecież, żeś to uczyniła przez miłość dla mnie.
NORA. Tak, przez miłość.
HELMER. Kochałaś mnie, jak żona męża kochać powinna. Tylko nie umiałaś zdać sobie sprawy ze środków. Czyż sądzisz jednak, że jesteś mi mniéj drogą dlatego, że nie umiałaś działać sama przez się? Oprzyj się tylko na mnie, będę twoim doradcą i przewodnikiem. Nie byłbym mężczyzną, gdyby ta twoja kobieca bezradność nie czyniła cię więcéj jeszcze w moich oczach powabną. Nie uważaj na szorstkie słowa, które mi się w pierwszéj chwili przerażenia wyrwały, gdym myślał, że wszystko wali mi się na głowę. Przebaczyłem ci, Noro, przysięgam, żem ci przebaczył.
NORA. Dziękuję za twoje przebaczenie (wychodzi drzwiami na lewo).
HELMER. Zostań. Czegóż tam chcesz?
NORA (za sceną). Zdejmuję przebranie.
HELMER (we drzwiach). Dobrze robisz. Spocznij, sprobuj odzyskać równowagę umysłu, moja spłoszona gołąbko. Spocznij uspokojona, będę cię strzegł i chronił (podchodzi do drzwi). Jak tu u nas ładnie i spokojnie teraz, Noro. Tu jesteś bezpieczna od wszystkiego złego, tu będę cię strzegł jak spłoszoną gołąbkę, którą wyrwałem ze szpon jastrzębich. Ukoję to twoje biedne, bijące serce. Wierz mi, Noro, odzyskasz spokój. Jutro wszystko to wyda ci się zupełnie inaczéj. Nie będę potrzebował ci powtarzać, żem ci przebaczył, sama to odczujesz. Jakże możesz sądzić, ażebym ja mógł cię porzucić lub nawet czynić ci wymówki. Nie znasz natury prawdziwie uczciwego człowieka. Dla męża istnieje niewypowiedziana słodycz w tém przekonaniu, iż żonie przebaczył, przebaczył z całego serca. Wtedy należy ona do niego podwójnie, to tak jakby się przez niego odrodziła i była zarazem jego żoną i jego dziecięciem. I tém téż teraz będziesz dla mnie, moja biedna, bezradna Noro. Nie troszcz się o nic, bądź tylko ze mną otwartą, a ja już będę twoim kierownikiem i sumieniem. Cóż to znaczy, nie idziesz spać? Ubrałaś się.
NORA (powraca w codziennéj sukni). Tak jest, ubrałam się.
HELMER. Ale dlaczego? Już tak późno.
NORA. Dzisiaj spać nie będę.
HELMER. Ależ, Noro
NORA (patrzy na zegarek). Nie jest jeszcze tak późno. Siądź tutaj, Robercie. Mamy sobie wiele do powiedzenia (siada po drugiéj stronie stołu).
HELMER. Cóż znaczy twój surowy, zimny wyraz?
NORA. Siadaj! Mam z tobą mówić o wielu rzeczach.
HELMER (siada naprzeciwko niéj przy stole). Niepokoisz mnie, Noro, nie rozumiem cię.
NORA. Otóż to, nie rozumiesz mnie i ja ciebie nie rozumiałam aż do dzisiaj. Nie przerywaj mi. Posłuchaj, co mówię. Jest to dzień obrachunku.
HELMER. Co chcesz powiedziéć?
NORA (po krótkiém milczeniu). Gdy tak siedzimy, czy nie uderza cię rzecz jedna?
HELMER. Jaka?
NORA. Od ośmiu lat jesteśmy mężem i żoną, a czy nie po raz pierwszy dzisiaj mówimy z sobą na seryo?
HELMER. Na seryo — cóż to ma znaczyć?
NORA. Przez te lat osiem, a nawet dawniéj od chwili naszego poznania, nie zamieniliśmy nigdy słowa w rzeczach poważnych.
HELMER. Czy miałem cię wtajemniczać w troski, w których mi dopomódz nie mogłaś?
NORA. Nie chodzi o troski, mówię, że do téj pory nigdyśmy poważnie żadnéj rzeczy nie obgadali.
HELMER. To przecież Noro nie były rozmowy dla ciebie.
NORA. Otóż doszliśmy do rzeczy, nie rozumiałeś mnie nigdy... Doznałam wielu krzywd, Robercie, naprzód od ojca, potem od ciebie.
HELMER. Jakto? Od nas obydwóch — od nas obydwóch, którzyśmy cię tak szczerze kochali?
NORA (wstrząsając głową). Nie kochaliście mnie nigdy. Sprawiało wam to przyjemność kochać się we mnie.
HELMER. Cóż to za mowa?
NORA. Czy tak nie było, Robercie? Kiedym jeszcze była w domu u ojca, on wypowiadał mi swoje poglądy a ja je podzielałam, ale jeśli nie podzielałam, kryłam się z tém, bo nie lubił, ażebym myślała coś sama przez się. Nazywał mnie swoją laleczką i bawił się mną, jak ja bawiłam się moją lalką. Potém weszłam do twego domu...
HELMER. Jakiemiż posługujesz się wyrażeniami, mówiąc o naszém małżeństwie?
NORA (niezmieszana). Mówię, że z rąk ojca przeszłam w twoje. Tyś urządzał nasze życie wedle twojéj woli, więc ja miałam twoją wolę, albo téż czyniłam, jak gdyby tak było, sama tego dobrze nie wiem... podobno było i jedno i drugie, a raczéj czasem jedno, czasem drugie. Gdy teraz się nad tém zastanawiam, pojmuję, że żyłam tu jak najnędzniejsza istota. Żyłam z tego, żem ci pokazywała różne sztuki, ale ty sam tego chciałeś. Ty i ojciec mój popełniliście względem mnie ciężkie grzechy. Wasza wina, że pozostałam niczém.
HELMER. Jakże jesteś nierozsądną i niewdzięczną. Alboż nie byłaś szczęśliwą?
NORA. Nie, nigdy, zdawało mi się tylko, że nią jestem.
HELMER. Nie byłaś szczęśliwą?
NORA. Byłam tylko wesołą, a ty byłeś dla mnie dobrym, ale nasz dom był tylko miejscem zabawy. Ojciec uważał mnie jako małą lalkę, ty jako dużą. Dzieci zaś były znów memi laleczkami. Rada byłam, gdyś ty bawił się ze mną, tak jak cieszyły się dzieci, gdym ja się z niemi bawiła. I takiém, Robercie, było nasze małżeństwo.
HELMER. Jakkolwiek przesadzasz i egzaltujesz się, jednak, w tém co mówisz, jest coś prawdy. Odtąd jednak będzie inaczéj. Czas igraszek przeminął, teraz nadeszła pora wychowania.
NORA. Czyjego wychowania? Mojego, czy dzieci?
HELMER. Tak dobrze twego, droga Noro, jak i dzieci.
NORA. Ach! Robercie, nie jesteś zdolny wychować mnie sobie na właściwą żonę.
HELMER. I ty to mówisz?
NORA. A ja? jakież mam przygotowanie do wychowywania własnych dzieci?
HELMER. Noro!
NORA. Czyżeś sam nie powiedział, że tego zadania powierzyć mi nie możesz?
HELMER. Mówiłem w uniesieniu, nie zważaj na to.
NORA. Nie, ty miałeś słuszność. Nie dorosłam do tego zadania. Wprzódy inne spełnione być powinno. Muszę się starać o wychowanie saméj siebie. Nie możesz mi w tém dopomódz, sama sobie radę dać muszę i dlatego cię porzucam.
HELMER (zrywając się). Co mówisz?
NORA. Muszę być zostawiona sama sobie, chcę zdać sobie sprawę dokładną, z saméj siebie i z otoczenia. Dlatego z tobą pozostać nie mogę.
HELMER. Noro! Noro!
NORA. Opuszczam zaraz twoje mieszkanie. Krystyna użyczy mi na dzisiejszą noc schronienia...
HELMER. Jesteś szaloną! Ja na to nie pozwolę, ja ci zakazuje.
NORA. Odtąd twoje zakazy będą dla mnie daremne. Zabiorę, co tutaj do mnie należy. Od ciebie nie chcę nic, ani dziś ani późniéj.
HELMER. Cóż to za niedorzeczności!
NORA. Jutro wyjeżdżam do domu — chcę powiedziéć do miejsca urodzenia. Tam łatwiéj mi będzie w jakikolwiek sposób zarobić na utrzymanie.
HELMER. Zaślepiona, niedoświadczona kobieto!
NORA. Muszę zdobyć sobie doświadczenie, Robercie.
HELMER. Porzucić dom, męża, dzieci! Cóż ludzie o tém powiedzą?
NORA. Na to oglądać się nie mogę. Wiem tylko, że mi to potrzebne.
HELMER. To oburzające. Zapominasz o najświętszych obowiązkach.
NORA. Co uważasz za najświętsze obowiązki?
HELMER. Czyż mam ci to powtarzać? Obowiązki względem męża i dzieci.
NORA. Mam inne, równie święte.
HELMER. Innych nie masz. Jakież to?
NORA. Obowiązki względem saméj siebie.
HELMER. Przedewszystkiém jesteś żoną i matką.
NORA. Nie wierzę temu, przedewszystkiém jestem ludzką istotą — tak samo jak ty — a przynajmniéj chcę nią zostać. Wiem, że ogół przyzna ci słuszność i że takie rzeczy znajdują się w książkach, ale ja się tém, co mówi ogół, ani tém, co piszą książki, zadowolnić nie mogę. Muszę sama zastanowić się nad temi rzeczami, ażeby je jasno pojąć.
HELMER. Jakto nie masz pojęcia o twojém położeniu we własnéj rodzinie? Czyż nieomylną kierowniczką nie jest tutaj religia?
NORA. Ach! Robercie, ja wcale nie wiem co to religia?
HELMER. Co mówisz?
NORA. Wiem to tylko, co mówił pastor Jacobi, gdym była konfirmowaną. Mówił, że religia jest tém i tém. Gdy się teraz załatwię ze wszystkiém inném, zostawioną będę saméj sobie, zajmę się także temi kwestyami. Zastanowię się, o ile właściwém jest to, co mówił pastor Jacobi, a raczéj, czy to jest dla mnie właściwém?
HELMER. Ależ to rzeczy niesłychane w ustach młodéj kobiety. Czyż religia nie jest najlepszą przewodniczką? nie oświeciż twego sumienia? Posiadasz przecież zmysł moralny, albo téż może... nie masz go także.
NORA. Najlepiéj zrobię, nie odpowiadając na to, Robercie, bo ja nic nie wiem, i nie mogę zdać sobie żadnej sprawy z tych rzeczy. Wiem to tylko, że miałam o nich wprost sprzeczne wyobrażenie. Dowiedziałam się, że prawa są inne, niż sądziłam, ale nie mogę nabrać przekonania, że one są dobre. Więc żona nie miałaby prawa oszczędzać starego, umierającego ojca, ani męża swego ratować? Ja nie mogłam temu uwierzyć.
HELMER. Mówisz jak dziecko. Nie pojmujesz społeczeństwa, w którém żyjesz.
NORA. To prawda, ale właśnie chcę się nauczyć tego, czego nie wiem. Muszę się przekonać, po któréj stronie leży słuszność, po mojéj, czy też po stronie społeczeństwa.
HELMER. Jesteś chora, Noro, mówisz jak w gorączce. Odchodzisz od zmysłów.
NORA. Nigdym sobie nie zdawała tak jasno sprawy ze wszystkiego, jak dzisiejszéj nocy.
HELMER. Więc ze świadomością rzeczy porzucasz męża i dzieci?
NORA. Tak jest.
HELMER. Na to jest tylko jedno możliwe wyjaśnienie.
NORA. Jakież to?
HELMER. Nie kochasz mnie już.
NORA. Właśnie, tak jest.
HELMER. I ty to mówisz, ty, Noro?
NORA. Przykro mi to, Robercie, boś zawsze był dla mnie dobry. Jednak tego zmienić nie mogę. Nie kocham cię.
HELMER (hamując się z trudnością). Czy to jest jedna z tych rzeczy, które ci się jasno uświadomiły?
NORA. Jak najzupełniéj, i dlatego nie podobna mi tu dłużéj pozostać.
HELMER. Czy możesz mi powiedziéć, przez co straciłem twą miłość?
NORA. Mogę. Było to dziś wieczór, gdy nie stała się rzecz nadzwyczajna, gdym się przekonała, żeś nie był takim, jakim cię być sądziłam.
HELMER. Mów wyraźniéj, bo nie rozumiem.
NORA. Czekałam cierpliwie przez długich lat osiem, gdyż... Boże, wiedziałam przecież, iż rzecz nadzwyczajna nie zawsze się zdarza. Potém spadło na mnie to nieszczęście i byłam wówczas przekonaną, że nadzwyczajność nastąpi. Gdy leżał tam list Günthera, nigdy mi na myśl nie przyszło, byś się lękał gróźb tego człowieka. Byłam najsilniéj przekonaną, że mu powiész: „Możesz to całemu światu wyjawić”. I gdy się to stanie...
HELMER. Gdy moję własną żonę pozwolę okryć hańbą...
NORA. I gdy się to stanie, ja wierzyłam święcie, że ty wystąpisz, wszystko na siebie weźmiesz i powiész: Ja jestem winowajcą!
HELMER. Noro!
NORA. Rozumiesz, iż podobnéj ofiary nie przyjęłabym od ciebie. Nie, nigdy! Ale czémże byłyby moje słowa wobec twoich? To była owa nadzwyczajność oczekiwana z trwogą i nadzieją. Ażeby temu przeszkodzić, chciałam sobie życie odebrać.
HELMER. Z rozkoszą pracowałbym dla ciebie, Noro, dnie i noce. Cierpiałbym chętnie dla ciebie. Ale swéj dobréj sławy nikt nie poświęci ukochanéj.
NORA. Uczyniły to miliony kobiet.
HELMER. Myślisz i mówisz, jak nierozumne dziecko.
NORA. Być może, ale ty nie myślisz i nie mówisz jak człowiek, z którym połączyćbym się chciała. Gdy twoje przerażenie minęło — a nie szło ci wcale o to, co mnie groziło, ale co ciebie spotkać mogło — gdy nie było się już czego lękać — zdawało ci się, że nie zaszło nic wcale, nazywałeś mnie znowu swoim skowronkiem, swoją lalką którą znając jéj słabość, chciałeś w przyszłości nosić na rękach z podwojoną troskliwością (podnosi się). W téj chwili Robercie, zrozumiałam jasno, że przez lat osiem żyłam tutaj z obcym mi człowiekiem i zrodziłam troje dzieci. Ta myśl jest dla mnie tak nieznośną, iż chciałabym się sama rozedrzéć na sztuki.
HELMER (ponuro). Widzę to, przepaść otworzyła się pomiędzy nami. Ale, Noro, czyż ona nigdy zawrzeć się nie może?
NORA. Taką, jaką dziś jestem, nie byłabym dla ciebie odpowiednią żoną.
HELMER. Potrafię się zmienić.
NORA. Może... gdy nie będziesz miał już twojéj lalki.
HELMER. Rozstać się — rozstać się z tobą! Nie, Noro, téj myśli nawet znieść nie mogę.
NORA (idąc do pokoju na lewo). Tém konieczniéj rzecz spełnić się musi (wynosi okrycie, kapelusz i torbę podróżną, którą kładzie na krześle przy stole).
HELMER. Noro! Nie teraz, nie teraz, zaczekaj do rana.
NORA (kładąc okrycie). Nie mogę przebywać w mieszkaniu obcego człowieka.
HELMER. Czyż nie moglibyśmy razem pozostać, jak brat z siostrą?
NORA (zawiązując wstążki kapelusza). Wiész dobrze, iżby to nie długo trwało (zarzuca chustkę na głowę). Bądź zdrów, Robercie. Dzieci teraz widziéć nie chcę, są w lepszych rękach niż moje. Taką, jaką dziś jestem, nie mogę im być na nic przydatną.
HELMER. A potem, Noro, — potém?
NORA. Cóż o tém wiedziéć mogę, ja sama nie wiem, co się ze mną stanie.
HELMER. Jesteś przecie moją żoną, nietylko teraz ale, i...
NORA. Posłuchaj, Robercie, — kiedy żona porzuca dom męża, jak ja to czynię teraz, jest on, o ile słyszałam, uwolniony od wszystkich obowiązków względem niéj. W każdym razie ja cię zwalniam od wszelkich obowiązków. Nie powinieneś czuć się skrępowanym w jakimkolwiek względzie, tak samo, jak i ja. Z obydwóch stron panować ma zupełna swoboda. Oddaję ci twój pierścionek, oddaj mi mój.
HELMER. I to jeszcze?
NORA. I to.
HELMER. Oto go masz.
NORA. Dobrze. Teraz już wszystko skończone. Masz tutaj wszystkie klucze. Służące wiedzą o wszystkiém w domu — lepiéj ode mnie. Jutro, po moim wyjeździe, przyjdzie tu Krystyna i zapakuje rzeczy, będące moją własnością. Te będzie mi trzeba odesłać.
HELMER. Wszystko skończone. Noro, więc nawet o mnie nie pomyślisz?
NORA. Z pewnością, myśléć będę często o tobie, o dzieciach i tym domu.
HELMER. Czy mogę do ciebie pisać?
NORA. Nie, nigdy.
HELMER. Przecież mogę ci coś posyłać.
NORA. Nic, nic.
HELMER. Pomagać ci, gdybyś była w potrzebie.
NORA. Nie, powiadam. Od obcych nic nie przyjmę.
HELMER. Czyż zawsze mam dla ciebie obcym pozostać?
NORA (biorąc podróżną torbę). Ach! Robercie, musiałaby wprzódy stać się rzecz nadzwyczajna.
HELMER. Powiedz, jaka to rzecz?
NORA. Potrzebaby na to, byśmy się oboje tak odmienili, że... a ja, przestałam już wierzyć w nadzwyczajność.
HELMER. Ale, ja wierzę. Dokończ, byśmy się oboje tak odmienili, że..?
NORA. Że nasz związek mógłby się stać prawdziwém małżeństwem. Bywaj zdrów! (wychodzi przez przedpokój).
HELMER (pada na krzesło przy drzwiach i zakrywa twarz rękoma). Noro! Noro! (ogląda się i powstaje). Pusto, już jéj tu niéma (jakaś nadzieja w nim powstaje). Nadzwyczajność! (Słychać zamykające się drzwi wchodowe).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.