Nirwana (Caragiale, 1933)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ion Luca Caragiale
Tytuł Nirwana
Pochodzenie Wybór poezyj i poematów
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1933
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emil Zegadłowicz
Tytuł orygin. Nirvana
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JON L. CARAGIALE:
NIRWANA

Minęło już od tego czasu przeszło dwadzieścia lat. Mieszkałem wtedy w domu, w którym gnieździł się pewien aktor, zajmujący w miesiącach letnich stanowisko dyrektora teatru na prowincji. Wyraj aktorów właśnie-co się skończył; — jesień — ptaki wędrowne powracały do gniazd.
Aktor, o którym mowa, widywał mnie stale w otoczeniu książek (byłem istotnie wtedy molem książkowym); — dnia któregoś rzekł do mnie — nie bez pewnej dumy: — „pan, widzę, lubi literaturę... w mojej trupie mam również młodzieńca, który dużo czytuje, a jakże; bardzo wykształcony — umie po niemiecku i ma wielki talent — pisze wiersze! — Ułożył dla nas wspaniały kuplet; sądzę, że poznanie go sprawi panu przyjemność“.
I opowiedział mi, jak tego młodego smyka poznał w hotelu w Giurgiu, gdzie był czemś w rodzaju chłopca do posług; najczęściej jednak leżał w sianie i czytał głośno Schilera.
W stajni obok żłobu stał kufer wypełniony po brzegi niemieckiemi książkami — to była bibljoteka tego, pożal się Boże, kaduka.
Zresztą był bardzo pilny, posłuszny, uczciwy — krótko mówiąc, charakter dobry wyzbyty docna złych skłonności. — Nie był tubylcem; pochodził, jak sam mówił, zdaleka; lecz skąd? — nie chciał powiedzieć. Znać było, że z zacnego wywodził się gniazda; kto go tam wie, co go skłoniło do opuszczenia rodzinnych stron.
Otóż mój aktor zaproponował mu posadę suflera z gażą miesięczną siedmiu dukatów. Parobczak zgodził się skwapliwie. Zabrał swoją bibljotekę — no, i jest dziś w Bukareszcie; właśnie dzisiaj wieczorem musi zajść do niego, niby do dyrektora — mogę go więc poznać.
Z niecierpliwym niepokojem oczekiwałem wieczoru. Nie wiem dlaczego, wydało mi się, że ten młody awanturnik to jakiś niezwykły stwór, bohater poprostu, człowiek o wielkiej przyszłości.
Ponieważ poznałem jego drapieżną antypatję do mieszczańskiego trybu życia, wyobraziłem sobie, że jego pogarda dla dyscypliny społecznej jest niezbitym dowodem, iż w człowieku tym poniewiera się coś lepszego i znaczniejszego niż w tych stereotypowych, wysztampowanych duszyczkach, które liczy się na kopy. — Zasadniczo samo postawienie takiego zagadnienia było oczywiście mocno ryzykowne; na tej przesłance zbudowane domniemanie, że mianowicie wybitna indywidualność pod każdym względem musi się różnić od reszty ludzi — mogło również być mylne — jednakże w tym naszym specjalnym wypadku okazało się słuszne.
Wszedł młody mężczyzna; piękność w każdym calu! — rysy klasyczne, wybitne — w obramieniu długich, czarnych włosów; duże, jasne czoło, olbrzymie oczy (przez te okna duszy wyraźnie dostrzec można było, że tam ktoś mieszka!), — wreszcie: łagodny, melancholijny uśmiech. — Ogólne wrażenie: świętego młodzieniaszka, który oto zstąpił ze starej ikony; pozatem: zdecydowana predestynacja do cierpień; w rysach zdały się być wypisane przyszłe udręki żywota.
„— jestem Mihail Eminescu“ —
Tak go poznałem.
Ileż zagadnień filozoficznych poruszyliśmy w tę długą pierwszą noc! — to się nazywa wytrwałość siedemnastoletnich szczeniaków!
Cóż-za entuzjazm! — A wesołość!
Pewne jest jedno: nie oszwabiła mnie wyobraźnia! — to było naprawdę cudowne dziecko!
Któregoś dnia zaznajomił mnie z literaturą niemiecką, którą się tak zachwycał.
„— jeśli pan tak kocha poezję, powinien pan pisać — powiedziałem mu; — „zresztą wiem, dodałem, że pan istotnie wiersze pisze“ —
„— owszem pisuję nieco“ —
„— sam wprawdzie nie mam talentu poetyckiego, lecz bardzo lubię poezję; — proszę, niech mi pan przeczyta jakiś swój utwór“ —
Eminescu zgodził się chętnie. Był to poemat poświęcony pewnej aktorce, w której się kochał... treść przypominam sobie, jak przez mgłę; pamiętam tylko tyle, że była tam mowa o jakimś niezmiernie bogatym królu assyryjskim który popadł w nieszczęście z powodu nieodwzajemnionej miłości... coś w tym rodzaju. Jeśli się nie mylę, ukazał się ten utwór w r. 1868-mym lub 1869-tym w bukareszteńskiej „Familia“.
Nazajutrz wieczorem spotkaliśmy się znowu. Napadła go jakaś chandra; przez cały dzień smęcił. Owa aktorka nie chciała się w żaden sposób wzruszyć niedolą króla assyryjskiego. Eminescu był milczący i upadły na duchu; upór, na jaki natrafił wzburzył go i przygasił. Napróżno prosiłem go aby mi znów jakiś wiersz przeczytał — a, choćby i ten sam, który już znałem; — nie! — Wyszedł wcześnie; — gdy go następnego dnia przedpołudniem odwiedziłem — spał jeszcze. Zbudziłem go. — Cały smutek jakby ręką odjął! — ba, zdało się, że Eminescu weselszy jest niż przedwczoraj! — Przez cały dzień śmialiśmy się i baraszkowali; mówił o starożytnych Indjach, o Dakach, o Stefanie Wielkim, a nawet zaśpiewał mi „dojnę“.
Doznania króla assyryjskiego przestały go interesować; w spokoju ducha zażywał „bogactw i blasków“ tego nababa.
Takim-to poznałem go onego czasu — takim też pozostał do ostatnich zdrowych chwil swego życia; wesoły i smutny, wylewny i skryty, łagodny i szorstki, z lada drobiazgu zadowolony, a właściwie wiecznie z wszystkiego niezadowolony, powściągliwy jak pustelnik, to żądny uciech życia; uciekał od ludzi i szukał ich; obojętny jak stary stoik, to drażliwy jak histeryczna panna. — Przedziwna mieszanina! — usposobienie szczęśliwe dla artysty, — dla człowieka — klęska!
W następnym roku, wiosną, podróżował z wędrownym teatrem po Mołdawji.
Napróżno w jesieni oczekiwałem Eminescu — aktorzy wrócili bez niego. — Ojciec jego osiadły w Botoszan odnalazł wreszcie ekscentrycznego uciekiniera i troszkę z jego wolą troszkę poniewoli zabrał go do domu; — później wysłał go do Wiednia.
Wtedy-to natrafiłem w pismach na wiersz: „ideał gaśnie w mrokach świata, świata, którego niema“... Eminescu dotrzymał obietnicy: młodzieniec wyrósł na wielkiego poetę.
Później nieco spotkałem się z nim ponownie; zatrzymał się wraz z bratem oficerem w Bukareszcie. Tego samego wieczoru wyjeżdżali — on do Wiednia, brat do Berlina.
Ten oficer, starszy brat Michała, był również pięknym mężczyzną; usposobienie miał łagodne; podobieństwo pomiędzy braćmi było pod każdym względem uderzające! — Odjeżdżał, jak się rzekło, do Berlina. Po kilku miesiącach nadeszła wiadomość, że talentem militarnym wprawił całą akademję wojskową w zdumienie; egzamin zdał z tak znamienitym rezultatem, że ówczesny marszałek Moltke zainteresował się gorąco młodym wojskowym i postanowił go zamianować adjutantem. — Aby ten nadzwyczajny sukces ukoronować udał się młody oficer do swego mieszkania i — wpakował sobie kulę w łeb; celnie; ani strzępka listu nie pozostawił.
Po wielu latach rozmawiałem z Eminescu o tem tragicznem zdarzeniu; powiedział: „to i lepiej; mędrszy był niż my!“ —
Minęło kilka lat — do Bukaresztu przyjechał ojciec poety. Był-to nadzwyczaj miły, jowialny, oryginalny starszy pan. Ubił co dopiero niezgorszy interes i przybył do stolicy, aby synowi kupić ubranie i zegarek, a równocześnie dać mu sto dukatów, które drogą jakiegoś-tam spadku przypadły Michałowi.
Wtedy-to zapytałem Eminescu czy jego matka jeszcze żyje. Umarła. — Z przygnębienia jakie nim, gdy mi to oznajmił, owładnęło — wyrozumiałem, że z śmiercią matki wiążą się dlań wspomnienia bardziej posępne i okrutne niż zwyczajnie przy śmierci bywa — wspomnienia nietylko bolesne, lecz jakby nadwyraz przykre.
Później również dowiedziałem się, że jedna z jego sióstr, która go gorąco kochała — wstąpiła do monasteru, gdzie dotychczas (1889 r.) przebywa; biedne to dziewczę było ułomne od dzieciństwa.
I pomyśleć, że jeszcze istnieją ludzie, którzy z upodobaniem wmawiają nam, że tragizm i nieszczęście Eminescu były skutkiem jego rozpusty!
W samej rzeczy był to człowiek, że tak powiem, bezładny, lecz absolutnie nie rozpustnik. — Przeważna część „normalnych“ ludzi sądzi, że materjalne uciechy życia są ich wyłącznym przywilejem, i, że wyjątkowi ludzie nie mogą posiadać ich błędów.
Eminescu miał temperament nieprawdopodobnie nierówny; gdy nim jakaś namiętność owładnęła to było to dlań niepojętą męczarnią!
Ileż razy byłem jego powiernikiem!
Ponieważ był wyzbyty wszelkiego życiowego sprytu, zdarzało się (aż nazbyt często), że powodzenie nie kroczyło jego śladami... W takich momentach opanowywało go straszliwe wzburzenie, zmagało go napięcie uczucia, spalał go ogień zazdrości — wszystko to aż nazbyt wyraźnie wskazywało na rychłe załamanie się tego niepospolitego umysłu.
Gdy go rozterki docna wyczerpały — zamykał się w pokoju i spał snem niemal śmiertelnym; — po dwuch­‑trzech dniach pojawiał się wśród nas — spokojny jak owa „Gwiazda Wieczorna“ — „nieśmiertelny i chłodny“.
W chwilach takich z wspaniałą wymową rozwodził się o buddyzmie i Nirwanie — ostatecznym celu Buddy­‑Sakiamuni.
Takie-to właśnie niezmiernie silne wstrząśnienie zaatakowało go w ostatnich momentach jego świadomości; — wiedzieliśmy, że zbliża się koniec.
Po tym wstrząsie nie zamknął się już, jak zazwyczaj w swej pracowni — aby spać i zbudzić się „gwiazdą wieczorną“; zarwało się w nim wszystko, ogarnął go oszalały pęd: — naprzód! — naprzód!... aż padł pod miażdżącemi razami wroga, który zamieszkał w nim jeszcze w łonie matki.
W Eminescu, potomku starego rodu, rozegrała się rozstrzygająca walka pomiędzy płomiennością podniosłego życia, a zarodkiem zupełnego zniszczenia — walka pomiędzy genjuszem a obłąkaniem.
Straszliwa walka! — droga wiodąca do Nirwany bolesna i bohaterska zarazem. Zważcie: w najbardziej chorym mózgu — najjaśniejszy intelekt!, najbardziej udręczony duch w ciele docna zmarnowanem! — I jeśli płakałem, gdy go przyjaciele i wrogowie, czciciele i zazdrośnicy odprowadzali pod „świętą wierzbę“ — doprawdy, nie śmierć jego wycisnęła mi łzy! — nie śmierć — lecz udręka jego życia — i wszystko to, co ten niezmiernie wrażliwy człowiek wycierpiał, z powodu warunków opacznych, przez ludzi i przez siebie samego.
Eminescu wycierpiał wiele; i głodu doznał poddostatkiem, i chłodu; — lecz nie ugiął się nigdy; odlany był z szlachetnego, rzadkiego, wyjątkowego kruszcu.
Pokolenia za pokoleniami — z zachowaniem uroczystej pompy — pójdą tą stromą drogą, która wiedzie do Szerban­‑Woda na smętarz; pójdą i ci — a tych najwięcej, — którzy nicością wypełniają czas swego bytowania na ziemi; — i cóż — ? — nierychło znajdzie się duch, który dorówna Michałowi Eminescu.
Niechajże to serce tak bardzo na pokuszenie wiedzione spoczywa w spokoju!
Natchniony buddysta jest już szczęśliwy: wszakże wrócił do Nirwany, o której tak pięknie pieśnił, której z utęsknieniem pożądał; — wrócił — zapóźno dla siebie — dla nas nazbyt wcześnie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ion Luca Caragiale i tłumacza: Emil Zegadłowicz.