Nil desperandum/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Nil desperandum
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1916
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Zaręba powróciwszy do Warszawy drugiego Marca, na gwałtowne wezwanie Chomentowskiego, znalazł miasto zmienione niedopoznania. Dawało pozór kotła przepełnionego wrzącym ukropem. Proklamacye Igelströma: pierwsza, wyznaczająca ostateczny termin redukcyi wojsk na 15 Marca, i druga zachęcająca oficyerów i gemeinów do przechodzenia na służbę Imperatorowej, dopełniły miary powszechnego wzburzenia. Zaś napływ wojsk rosyjskich, jaki się był rozpoczął pod koniec Lutego przetrwożył nawet najspokojniejszych. Przewidywano najgorsze następstwa. Niedość już było wszelakiego gatunku wiolencyi nad spokojnymi mieszkańcami, niedość Igelströma, wiszącego nad krajem niby chmura gradowa, niedość kompanii petersburskich arystokratów, odprawujących swoje karnawałowe psie wesela, jakby na urągowisko powszechnej nędzy i smutków — jeszcze te wojska przeciągające od wszystkich rogatek, pomnażały trwogi, niepokoje, drożyznę i swywolę... Przyglądano się im z nienawiścią i lękiem. Zwłaszcza iż w trop za niemi, z okolic przez które maszerowali, nadciągały kupy zrabowanego chłopstwa i tysiące skarg na gwałty, łupiestwa i pożogi. Przyjmowano ich też groźnym pomrukiem, a tu i owdzie gradem kamieni i złorzeczeń. Nie powstrzymywało to jednak potoku żołnierstwa, który okryty rozmigotaną szczecią bagnetów, płynął nieustannie, napełniając głębokie ulice wrzaskiem dzikich śpiewek, bijących bębnów, graniem piszczałek, rzegotem brzękadeł i głuchym turkotem toczących się harmat i taborów. Przeto, pomimo dni przykrych, zmiennych i zgoła marcową aurą dyszących, ruch na mieście był znaczny; zwłaszcza Krakowskie, roiło się od rana do późnej nocy ciżbami ciekawych i wałęsającego się ultajstwa. A jakby na większą ekscytacyę powszechności, od kilku dni zwiększone patrole dragonów i kozaków, włóczyły się po bocznych ulicach i obsadziwszy rogatki, wszystkich przejeżdżających dokuczliwie egzaminowały, nierzadko rozdziewając nawet do koszuli. Podniesły się protestacye aż do króla. Nic to niepomogło. Tak nakazał Igelström i musiano się poddawać srogim rygorom i żołdackiej swawoli. Z tej przyczyny nie było kafenhauzu, handlu czy szynkowni, gdzieby nie powstawano na to niesłychane uciemiężenie wolnego narodu. Mnogie karteluszki nawołujące do oporu, ukazały się na murach; różne burzące pisma krążyły z rąk do rąk i odczytywano je publicznie. Staszkowe jasełka niemało też podsycały wrzenie. Spiskowi zaś korzystając ze zdarzonych okoliczności, rozwijali gorączkową działalność, kaptując sobie coraz większą kwotę adherentów. Wielu już bowiem socyuszów targowickich przejrzało, jako niepozostaje nic nad niewolę lub orężne powstanie. Rozpacz ogarniała cnotliwych na widok upadku do jakiego przychodziła Rzeczpospolita. Gorętsi widzieli sprawców w Radzie Nieustającej, w królu i pomiędzy dygnitarzami formacyi grodzieńsko-targowickiej. Przeciwko nim rosła nienawiść, szczególniej wśród pospólstwa. Podsycał ją nieustannie a zaciekle Barani kożuszek pod Krakowską Bramą, wysławując ich szpetne uczynki i zdrady w jadowitych wierszykach, zaś ich wyobrażeniom ucinając głowy na małej gillotynie. Karę aplauzowano powszechnie a wierszyki krążące w tysiącznych odpisach, wciskały się nawet do rąk królewskich.
Nie przeszkodziły temu gniewy dotkniętych, ni zdwojone straże, ni nawet obwieszczenia Marszałka, grożące burzycielom spokoju, ciężkiemi karami. Spiskowi nie żałowali trudów, a mając po swojej stronie pospólstwo i zakonnych kwestarzów, wszędzie docierali ze swoją propagandą. Zwłaszcza ojciec Serafin, przebierając się w habity różnych konwentów dla zmylenia szpiegunów, pracował z niesłabnącą żarliwością. Pod pozorem kwesty, włóczył się po mieście całymi dniami, wszędzie budząc ognistem słowem sumienia i nawołując do oręża. Z jego też przyczyny po wielu kościołach nawet konfesyonały służyły za trybuny agitacyjne. Pomagał nie mało ks. Jelski, obywatelskiemi kazaniami, głoszonemi przy każdej sposobności, zaś ks. Meier sam starczył za tysiąc agitatorów. Prawdziwą jednak duszą poruszeń wśród szerokich mas ludu, stawał się Kiliński. Oddany sprzysiężeniu, bystry, obrotny i wymowny, jak szczupak nurkował po głębokiem dnie miasta. Znaczył jego głos i na magistracie między rajcami, liczono się z nim i po urzędach i cechach, a już zgoła był wyrocznią dla rzesz rzemieślniczych. Majster za głośno prawił swoje desideria, nazbyt grzmiąco wygrażał i zbytnio się wystawiał na oczy, lecz spiskową czeladź pomnażał, ducha budził i gorliwie rozkwaterowywał zdezarmowanych gemeinów. Szli mu we wszystkiem na rękę: Sierakowski i Morawski, starsi cechów rzeźników i kowali.
Te skryte zabiegi, propagandy, spiskowe przygotowania, szepty po kawiarniach, nocne zgromadzenia, tajemnicze znaki, denerwacye niepokojących oczekiwań, nieustanne a groźne wieści, nagłe trwogi, tumulty wybuchające coraz częściej, groźna postawa tłumów, wybryki ultajstwa, harmaty wytoczone na placach i skrzyżowaniach ulic, alianckie szeregi wkraczające butnie, rozgłośnie i zwycięsko, coraz sroższe zarządzenia Igelströma — wszystko to, przejmowało powietrze miasta gorączką wojny.
Ludzie snuli się rozanimowani, wzburzeni a dziwnie zarazem uważni na wszystko co się dokoła staje, że lada powodem, pustoszały ulice, zamykały się bramy i sklepy, lecz wszędzie mógł dojrzeć czuwające groźne twarze i niemało karabinów w pogotowiu. Stan był takowy, że czekało się jeno, żali rychło zahuczą harmaty i rozlegną się krzyki: do broni!
Zaręba poczuł to wojenne powietrze natychmiast po powrocie. Radowała go niezmiernie ta powszechna gotowość i wiele sobie po niej obiecywał. Więc tem bardziej się starał, powziąwszy wiadomość od Kacpra, że wczorajsza »Mała rada«, zebrana na Reducie, niezdeterminowała jeszcze wybuchu.
— Nie może być! — zakrzyczał — wszak Chomentowski naglił mnie o przyjazd właśnie z racyi, że termin będzie postanowiony!
— Juści na Radzie nie byłem, ale wiem iż tam prócz kłótni nic nie wyszło. Myśmy wyglądali pana porucznika jeszcze wczoraj! Drogi pewnie ciężkie?
— Jak najgorsze. Polecę pod Sfinksy! Aha chciałbyś nowin z domu? — To ci jeno powiem, że Dosię kazałem przywieść do Grabowa, zdrowa, przysyła ci jakąś paczkę, znajdziesz ją w swoim tłumoku. W grodzie zeznałem akt, mocą którego darowuję ci wolność i puszczam w dożywocie młyn po Icku. Już się w nim twoja matka rozgospodarowała...
Kacper jak długi rymnął mu do nóg.
— Daj spokój. Wolnyś! Bądź mi tylko jak dotąd przyjacielem — ucałował go jak brata. — Grabowskich poddanych kazałem przepisać na prawo czynszowe. Bardzo się to niespodobało stryjowi, Maryni i sąsiadom, ale moja narzeczona pierwsza oto zabiegała.
— To pan Porucznik po zrękowinach!
Jak przyjacielowi opowiedziawszy wszystkie okoliczności zaręczyn, śmierci ojca, pogrzebu i agitacyi po województwie. Pobiegł pod Sfinksy, do pałacu Działyńskiego, gdzie się ukrywała generalna kancelarya insurekcyi. Pałac od strony Leszka był zamknięty, dając pozór zgoła niezamieszkałego, natomiast od dziedzińca, w parterowych stancyach wrzała praca dniami i nocami. Tam bowiem w rękach Chomentowskiego, Deybla, Cichockiego i paru młodszych oficyerów, ogniskowały się wszystkie nici sprzysiężenia. O tej kwaterze wiedzieli tylko najzaufańsi. Otoczono ją też tajemnemi strażami i pilnowano niby źrenicy. Zaręba przedostał się od strony ulicy Elektoralnej, przez ogrody i przejścia znane jedynie wtajemniczonym. Przyjęli go okrzykami radości, szczególniej Chomentowski był mu niezmiernie rad, z czego korzystając Zaręba, pytał o wczorajsze zebranie na Reducie.
— Kapostas dał takie racye, że większość nie chciała decydować terminu.
— Bez rozkazu Kościuszki nie chciał nic decydować — dorzucił porucznik z regimentu Działyńskiego, Sierpiński, gorący Jakobin. — Nie widzę ja przyczyny, dla czego mamy zależeć od człowieka tak oddalonego od kraju — to urąga rozsądkowi i paraliżuje nasze zamierzenia! — Dodał kłótliwie.
— Naczelnik — wyrzekł z mocą Zaręba. — Naród złożył w jego ręce swoje losy.
— Dyktator! Samowładca! — Warcholił gotowy do zaciekłej sprzeczki, lecz Zaręba dojrzawszy w sąsiedniej stancyi Radzymińskiego, poszedł do niego.
Rotmistrz był wymizerowany, blady z gorączką w oczach.
— A moje sprawy przybrały obrót niefortunny — zagadał po przywitaniu.
— Właśnie byłem ciekawy, żaliś czego dokonał.
— Pamiętasz jak sobie planowałem postąpić z taborem! Po przyjeździe do Warszawy, uformowaliśmy z Konopką, najdoskonalszy plan. Przyszła nam w pomoc okoliczność sobotniej Reduty. Marcin Zakrzewski nam powiedział, że przybędzie na nią Zubow ze swoją kompanią. To nam było na rękę. Jakoż ukazali się szumnie, w hiszpańskich przebraniach ze swoim chórem śpiewaków i tancerzów. Plan mieliśmy krótki: Zubowa wykraść ze sali, zapakować w sanie i sztychem go przymusić do powinności spełnienia. Wszystko udało się expedite, sprzyjała nam fortuna. Andzia sprawiła się nad pochwały. Wprowadził ją na Redutę, Piotrowski, przebraną za wróżkę. Od swoich oficyerskich amantów wysupłała przeróżne sekrety Zubowa. Pod pozorem wróżby zbliżyła się więc do niego i dalejże mu pleść duby smalone a ekscytować przypominkami, profetując przytem wywyższenie, pono nawet koronę. Dość, że dał się złapać na koń i by swobodniej słuchać i dalej uszów swoich komiltonów, pozwolił się wyprowadzić do bocznej stancyi. Tam już czekaliśmy na niego! Piorunem wszystko się stało; łeb w burkę, pęta na nogi i ręce, że nim się pomiarkował, już leżał jak baran związany. Wynieśliśmy go bocznem wyjściem od Karmelitów, w sanie i co w koniach pary, na Bielany! Dopiero w drodze dowiedział się odemnie przyczyny porwania. Targał się, niby oplątany siecią: groził, błagał i obiecywał, ale widząc jako nic nie wskóra, zgodził się pokornie na wszystkie kondycye. W kościele bielańskim już czekał ojciec Serafin, Zośka z Podkomorzyną i świadkowie. Kawaler oświadczył mi się akuratnie o rękę siostry, przyjąłem juści, sflisowano akt i przystąpiono do ślubu. Odetchnąłem, sądząc koniec moich utrapień. Wypadło jednak inaczej. Bowiem kiedy ksiądz zaczął ich wiązać stułą, Zośka odskoczyła od ołtarza i plunąwszy w twarz narzeczonemu, oświadczyła, iż za nic w świecie nie pójdzie za niego. Prawiła jakby zgoła pomieszana na rozumie. Nie podobna było przedawać jej wzgardy. Mnie zaś dziw krew nie zalała z takiego obrotu sprawy. Pociecha jeno była w tem, że Zubow pod jej nienawistnemi słowy, wił się jak przydeptana gadzina. Posiniał w poniżeniu, wstydzie i bezsilnej złości. Musiałem go jednak puścić wolno. Jakże, z wolą czy bez woli chciał jednak zmazać swoją winę. Słuszna pomsta mi się wymknęła pozostawiając jeno hańbę...
— Niezwyczajna to panna. A może i miała racyę zrywając śluby! Ani podobna wyimaginować ich pożycia! Zastanów się tylko!
— Wcale też zabiegałem nie oto, by żyli potem jako turkawki. Wiedziałem że od ołtarza zaraz się rozejdą. Szło mi jeno, by wróciła do domu z honorem i godną sprawą. I Zubow nie byłby się temu przeciwił, innego rozwiązania być nie mogło. Graf bogaty, poszłoby jak po maśle. Mało to przykładów! — Dodał widząc spochmurniałą twarz towarzysza.
— Gdzież teraz ona?
— Zabrała ją do siebie podkomorzyna, pono ciężko zaniemogła, nie proszę Boga, lecz byłoby lepiej żeby z tej choroby się nie podniesła...
— Skądże się w tej sprawie wzięła Podkomorzyna.
— Mokronowska, u której zakwaterowałem siostrę, odmówiła pomocy a nawet powstała na mnie za samą myśl niepokojenia Zubowa. Dziwnego to nabożeństwa patryotka. Podkomorzyna zasię niezawahała się przed wszelakim azardem, całą duszą przylgnęła do naszej sprawy.
— Toś nie był na »Małej Radzie«?
— Z racyi tego niefortunnego ślubu, spóźniłem się kiedym przybył na Redutę, już się Rada rozchodziła nic niezdeteminowawszy.
— We wtorek, wieczorem, odbędzie się walne zebranie u szambelana Węgierskiego — rzucił im od stołu przy którym coś pisał Chomentowski. — Właśnie dzisiaj rano zawiadomił mnie o tem Rudecki. Myślę że tam się już coś stanowczego udecyduje.
— Najwyższy czas, gdyż miasto wre jakby na minie prochowej i lada iskra może spowodować wybuch. — Zauważył Radzymiński.
Rozeszli się każdy do swojego zajęcia. Zwłaszcza Zaręba rzucił się wściekle do roboty i chodził w niej niestrudzenie niby koń w kieracie. Nie miał nawet czasu odwiedzenia kasztelanowej, choć przysyłała po niego, zaś czułe epistoły podkomorzyny, zostawiał bez odpowiedzi. Dnie bowiem całe schodziły mu na lustracyach ludzi, broni, zapasów, formowania wolentaryuszów i naradach w arsenale i koszarach. Teraz w niedzielę o zmierzchu musiał assystować u Kilińskiego, przysiędze składanej przez młodzież cechową, zaś potem pić i naradzać się z majstrami.
Dopiero we wtorek nad wieczorem, uporawszy się z pracą, poszedł do winiarni Maruszewskiego na róg Świętojańskiej i Freta, żeby nieco wypocząć i zebrać myśli przed naradą u szambelana Węgierskiego. Zaszył się w jakimś ciemnym kącie i popijając wino, pogrążył się w medytacyach.
Nie wielkie, sklepione izby, wypełniały się zwolna ludem i gwarem. Pociągano cienkusz, grano w domino i arcaby, palono lulki i zawzięcie dyskurowano w bieżących materyach. Kompania składała się z bogatszych mieszczan, urzędników, przejezdnej szlachty, oficyerów gwardyi pieszej i ludzi najrozmaitszych kondycyi. Nie zważał jednak na nikogo, dopiero wejście Klotzego, poruszyło w nim uśpioną czujność. Klotze zasiadł pod oknem, przy jakimś francie przesadnie wystrojonym i głoszącym tak pieprzne uwagi o przechodzących kobietach, że grubas wybuchał śmiechem i trząsł się z kontentacyi.
Wkrótce zjawił się w winiarni ojciec Serafin pod pozorem kwestarza, był w kapucyńskiem habicie, z gołą głową, chudością znaczny i żółtawą twarzą. Obchodził stoliki, częstował tabaką, coś uniżenie prawił, że tu i owdzie rzucono mu do puszki grosz jakiś, gdzieś usłyszał drwinę, indziej znów szpetną przymówkę, lecz niczem niezrażony obchodził wszystkich. Czasem nawet przysiadał, poszeptując temu i owemu na ucho. A w końcu zbliżył się do Klotzego ze znakiem wtajemniczenia. Ku zdumieniu Zaręby dał mu stosowną odpowiedź. Niemało tem zaniepokojony wysunął się do pierwszej izby i przywoławszy wychodzącego mnicha, zapytał:
— Kto sprowadził do spisku tego grubego kundla?
— Piotrowski, z którym siedzi, będzie wiedział. Niech waszmość poczeka...
Jakoż po krótkim czasie powrócił i rozkładając przed nim na stoliku święte obrazki, jakiemi zwykle obdarzał dobroczyńców, zaszeptał:
— Kasztelanic Mostowski. Cóżto za zacz? — Dodał zaniepokojony.
— Kundel. Znam go człowiekiem gotowym do najgorszych uczynków i podejrzewam o jakąś podłą kabałę. Radzę ustanowić nad nim nadzór. Siadajże jegomość, coś nie tęgo trzymasz się na nogach.
— Zasłabłem zdziebko, u nas wypada dzisiaj suchy dzień... — Przyznał się.
— Ojciec się umartwia, a to się psu na budę niezda. — Burczał na niego z przyjaźni, gdyż cenił go i uważał. — Z regestrów jakie mi pokazano, zobaczyłem jako w ostatnich czasach przypuszczono do sekretu dużo różnego tałatajstwa.
— Prawda, sprzeciwiałem się przyjmowaniu byle kogo, ale mnie nie usłuchali. Wedle mojego rozumienia za wielu cywilnych, zwłaszcza tych miejskich obiboków. Za wiele też rozprawiają o insurekcyi po sklepach, bilarach i handlach, i to głośno, w biały dzień i przy leda okazyi. Ani wolno nam mniemać, że o tem nie wie ambasador. Psiarnia Baura nie próżnuje. I jeszcze jedno mam na sercu — oto Konopka posługuje się nawet ulicznemi gamratkami, żali się to godzi! — Biadał szczerze zgorszony, uspokoił mu sumienie Zaręba i nakarmiwszy chlebem i serem, bo nic więcej przyjąć nie chciał, poszedł na zebranie. Węgierski mieszkał zaraz na drugim rogu, od strony szerokiej Freba. Staszek znający dobrze Bauroską sforę, wałęsał się po ulicy, zaś pod sienią siedział skulony Marcin z pod Kapucynów i żebrząc cichutko, bacznie penetrował, wchodzących. Był to zbytek ostrożności, bowiem Węgierski chociaż pod pozorem karnawałowego przyjęcia, ugaszczał samych jeno spiskowców, osobiście sobie znajomych. Kiedy wszedł Zaręba, w obszernym salonie rzęsiście oświetlonym, zgromadzenie było prawie w komplecie. Czekano jedynie na Kapostasa. Na wszelką jednak okoliczność, w sali i bocznych stancyach, porozstawiano liczne stoliki do kart, a liberya roznosiła różne napoje i całe piramidy pączków i chrustu. Zebrało się osób kilkadziesiąt, najważniejsi spiskowcy z Warszawy i kilkunastu delegatów z prowincyów. Przeważali znaczniejszą kwotą cywilni, że zaledwie dojrzał wśród fraków jakąś wojskową kurtę. Honory domu sprawował żarliwie szambelan Węgierski, człowiek lat średnich, wysoki, o dobrotliwej, chudej twarzy okolonej siwizną. Nosił się po polsku, przy prostej szabli miał oficyerski felcech. Panował już znaczny gwar i rozanimowanie, kiedy się zjawił Kapostas. Prowadził jakąś zamaskowaną damę i usadziwszy ją wpodle siebie, natychmiast otworzył naradę. Każdy brał miejsce, gdzie mu było wygodniej; większość zasiadła wielkiem półkolem, wielu cisnęło się we drzwiach, a byli tacy, którzy w bokówkach najspokojniej zasiedli do kart lub pili, nie wtrącając się do rozpraw. Rozpoczęły się dość bezładne i wielce burzliwe deliberacye; bowiem jedni, sami prawie wojskowi, parli aby natychmiast oznaczyć dzień powstania, zaś drudzy, a tych była większość znaczna, żądała odroczenia wybuchu. Każdy przytem dawał swoje niezawodne racye i każdy pragnął namiętnie przeważyć szalę na swoją stronę. Powstawały sprzeczki, ludzie już zaczynali tracić wiarę i cierpliwość, podnosiły się ostre głosy wyrzutów, gniew wzbierał w sercach, paliły się imaginacye, wzburzenie ogarniało, że tu i owdzie chwytano za głownie szabel lub bito pięściami o stoły. Kapostas tylko nieporuszony i spokojny, odpowiadał jedno i toż samo; że dopóki Kościuszko nie rozkaże zaczynać — zaczynać insurekcyi nie można i nie wolno. Popierali go zgodnie moderanci. Opozycyoniści na czele z K. Mellerem, kapitanem artyleryi, nastawali coraz gwałtowniej, groźniej i burzliwiej.
— Dzisiaj musi być oznaczony termin — wołał zajadle Meller — bo od dzisiaj rozpoczęto redukcyę. Czekacie aż nam rozpuszczą wojska!
— I nas samych wyłapią? Do widocznej zguby prowadzicie naród.
— A pocóż nam się oglądać na Kościuszkę? — wystąpił Konopka. — Mająż losy kraju zależeć od człowieka wojażującego sobie po Italii, a który już może hołduje innym maximom, który już może...
Przerwały mu gwałtowne protestacye, lecz przeczekawszy chwilę wołał.
— Mamy już pętlę na szyi, nie pora na deliberacye, zaczynać przymuszają nas okoliczności. A jeśli chcecie mieć na czele człowieka widnego, to wybierzcie Prozora! Wybierzcie Madalińskiego! Wybierzcie Działyńskiego! Godni najwyższych urzędów! Nie chcecie — wołał podrażniony milczeniem — to wskażę wam najgodniejszego w narodzie: Kołłątaja, geniusz to niezawodny! Mąż wspaniałych talentów, wielkiego umysłu i żelaznej ręki.
— Klecha! — Podniósł się jakiś wzgardliwy głos.
— Ale ten klecha potrafi okiełznać polską swywolę, potrafi przydeptać jaśnie wielmożnych, potrafi dać pomyślny bieg rewolucyi.
Zakrzyczeli go tak namiętnie, że musiał umilknąć. Wtedy wystąpił Staś Potocki, cieszący się powszechnem uważaniem i sympatyami.
— Prozor z ks. Dmochowskim, jak wiadomo waszmościom, wyjechali do Bielna po rozkazy Naczelnika, spodziewamy się ich z powrotem w końcu tygodnia. Poczekajmy parę dni z powzięciem ostatecznej decyzyi...
— Nie, nie! Z Kościuszką, czy bez niego, a zaczynamy. — Zakrzyczeli zapamiętalsi.
— Dosyć odwlekań! dosyć bałamuctwa. Do broni towarzysze!
— Do broni! — Wrzasnęło kilkunastu i wraz błysnęły szable wydobyte.
— Mości panowie! Nie gubcie sprawy! Zaklinam was na ojczyznę! — Błagał Kapostas, przerażony niespodzianym obrotem.
— Zdrajco! — zagrzmiał Meller, rzucając się do niego z szablą. — Wkręciłeś się między nas, żeby przeszkodzić dziełu oswobodzenia! A jak Moskale przez czas nowej zwłoki, zabiorą arsenał i rozbroją wojska, cóż nas wtedy czeka?
— Lepiej żeby padło tysiąc, niźli miała paść cała ojczyzna przez naszą nierozwagę — dowodził nieustraszenie. — Zabij, a nieustąpię.
— A więc giń! Do mnie! Rozsiekać zdrajcę! — I runął na niego już zgoła nieprzytomny z gniewu. Szczęściem w porę jeszcze osłonięto Kapostasa murem szabel; podniósł się jednak tumult, zazgrzytały ostrza, lecz do krwi rozlewu nie przyszło. Mellera odciągnęli przyjaciele. Rozsądek wziął górę. Zebranie spełzło na niczem.
Zaręba, który w tym wypadku podzielał opinię Kapostasa, odprowadziwszy go do domu, wręcz zapytał o tajemniczą damę, która gdzieś zniknęła.
— Daj parol, że nie wydasz. To księżna Czartoryska! — szepnął mu do ucha. — Żarliwa patryotka i wielce ofiarna. Łączą ją związki przyjaźni z Kościuszką. Pani to mądra i wspaniałego serca. — Unosił się poruszony.
Do późnej nocy wykładał mu przyczyny, zmuszające do odkładania jeszcze wybuchu, ale był bardzo wzburzony, postępek Mellera, przejmował go smutkiem i niepokojem o przyszłość.
— To straszne, by los narodu mógł zależeć od jakiegoś krzykacza — ubolewał. — Taki gotów przez gorącą poczciwość zaazardować wszystko i zgubić!
Rozstali się obaj, poruszeni tem, co się stało i jednako zaniepokojeni.
Nazajutrz o samym zmierzchu, kiedy Zaręba wracał z arsenału, na rogu Bielańskiej, zastąpiła mu drogę jakaś rozkwefiona dama, sądząc że ma przed sobą gamratkę, odżenął ją od siebie i przeszedł.
— Sewer! — Posłyszał naraz za sobą głos Izy. — Czekam na ciebie od godziny!
— Co się stało? Iza! — Zabełkotał niezmiernie przetrwożony.
— Ktoś wydał wczorajsze zebranie — zaszeptała, przyciskając się trwożnie do jego boku. — Igelström wie o wszystkiem.
— Jezus Marya! Niepodobna! Jeśli to zapustna krotochwila...
— Masz tu regestr nazwisk! Nie pytaj od kogo wydobyty! Dzisiaj w nocy mają nastąpić aresztowania. Przysięgam ci, że to prawda! Kacper mi wskazał, gdzie cię spotkać. Nie mogłam mu zawierzyć tego sekretu.
Trzęsła się, głos miała przejęty łzami, trwoga, buchała od niej gorączka. — Ciebie niewymieniono, ale spis może być niekompletny! Niech cię Bóg strzeże! U kasztelanowej mógłbyś się schronić... Boże!
Tak był zaskoczony tą straszną nowiną, że nim się zdobył na zrozumienie jej bohaterskiego postępku, zginęła mu z oczów. Jakiś powóz odjeżdżał pospiesznie. Obejrzał się prawie nieprzytomnie. Mrok się robił, szare, przewilgłe tumany zawalały miasto, ulice leżały obmiękłe, pełne błota i puste. Przejechał patrol kozacki.
Pojąwszy naraz grozę sytuacyi, odzyskał całą sprawność umysłu i poleciał co tchu pod Sfinksy. Zdarzyło się, iż zastał jeszcze przy pracy Chomentowskiego z towarzyszami. Razem już odczytano ten złowrogi regestr obejmujący trzydzieści kilka nazwisk z Kapostasem, Czyżem, Węgierskim i Stasiem Potockim na pierwszem miejscu. Zaręba dostał febry przy czytaniu, ale Chomentowski nie straciwszy rezonu, powiedział zimno:
— Igelström pierwszy atakuje, to daje nam przewagę. Co tu począć! jak odbić cios! Ba, a jeśli jeszcze coś gorszego zamierza! A jeśli równocześnie uderzy na arsenał i będzie chciał opanować koszary! — pobladł straszliwie i obcierając rzęsisty pot, zaszeptał. — Musimy przewidywać najgorsze!
Przystąpili do gorączkowej narady jak czasu bitwy, że w jakieś pół godziny, plan obrony był już zgruba wykoncypowany i rozdane czynności.
Ta noc była jedną z najstraszniejszych dla spiskowców. Niepokój wyczekiwania, przeżerał dusze. Wszyscy z bronią w rękach czuwali, oczekując hasła, jakiem miało być uderzenie w dzwony, jeśliby Igelström ruszył na arsenał. Noc była ciemna i szczególniej burzliwa, gdyż wyprawiał dzikie harce wiatr, to deszcz spadał rzęsisty, to nastawały całe godziny śnieżnej zamieci, że pod jej zasłoną, Zaręba przeprowadził dwie kompanie kanonierów do arsenału. Potrojono straże, zaciągnięto łańcuchy, nabito kartaczami harmaty, wyrychtowano w kierunku Leszna i Bielańskiej, strzelnice narożne zjeżyły się lufami garłaczów, założono okna worami z piaskiem, rezerwy zakwaterowały się w salach zbrojowni i w podwórzach. A wszystko rzuciło się z pośpiechem, prawie bez tchu i w najgłębszej cichości i w skupieniu prawie modlitewnem. Dobrski objąwszy główną komendę ani przez chwilę nie przestawał wzmacniać swojej fortalicyi. A obawiając się uderzenia od strony Muranowa, kazał na tyłach arsenału w ogrodach, sypać szańczyki, pod bateryę dział wymierzonych w Nalewki. Koszary Działyńskich na Ujazdowie, Hauman w przeciągu paru godzin przeobraził w redutę; swoje trzyfuntówki okopał przed bramą, frontowe okna zamienił w strzelnice, gęste widety wysunął aż do placu Trzech krzyżów, i rozdawszy ostre ładunki, czekał w zupełnej gotowości. Garść spiskowców z Gwardyi Pieszej na Faworach, obwarowała się w kaplicy. Gwardya konna w koszarach Mirowskich, dawała obraz zbrojnego obozu, zdeterminowanego na każdą okoliczność, zaś koszary artyleryi, dzięki zapałowi oficyerów i gemeinów, przemieniły się w fortecę. Zaręba dostał funkcyę dozorowania ruchów wojsk rosyjskich. Przy pomocy Kilińskiego i jego wolentaryuszów, czuwał nad wszystkiemi kwaterami aliantów. Całą noc krążył po ulicach, wystawał w bramach i kluczył po zaułkach przed gęstemi patrolami, jakie przerzynały miasto we wszystkich kierunkach. Równocześnie rozsyłano ostrzeżenia do wszystkich prawie spiskowych, zagrożonych aresztowaniem. Niestety, do wielu niepodobna się już było dostać, gdyż ich kwatery były strzeżone przez szpiegunów zaraz od samego zmierzchu. Byli i tacy, którzy nie chcieli uwierzyć ostrzeżeniom, inni zaś brali je za jakiś podstęp. A Baur z Rogozińskim i siepaczami, otoczony kordonem kozaków, równo o dziesiątej wyjechał na łowy. Wiodło mu się nienajgorzej, niby wilk spadał na bezbronnych i nieprzygotowanych, indagował tylko o nazwiska, zabierał papiery jakie mu wpadły w ręce, kładł przytem co się dało i aresztowanych wysyłał pod konwojem do podziemi pałacu Igelströma. A gdzie mu się nieudało, odbijał zawód na domownikach, puszczając folgę swoim dzikim pasyom. Szczególniej srożył się, niezdoławszy przychwycić Kapostasa. Mieszkanie zastał puste i z widocznymi śladami pośpiesznej ucieczki, to go przyprowadziło do takiej złości, że przy indagacyach własnoręcznie batożył służbę i rozbijał sprzęty. Rozwścieklony popędził dalej i niby wygłodzony wilk rzucał się na nowe ofiary. Tak się zabawiał do rana, przelatując ze swoją zgrają po Warszawie i pozostawiając po sobie jeno rozpacz, łzy i przekleństwa.
Dopiero w przedpołudniowych godzinach dowiedziała się powszechność o zdarzeniach nocy. Miasto zawrzało gniewem i zgrozą. Lotem błyskawicy obleciały nazwiska aresztowanych. Wzięto szambelana Węgierskiego, młodego Węgierskiego, majora Czyża i kilkunastu cnotliwych, poważnych obywatelów. Wiedziano również o ocaleniu Kapostasa i ucieczce Joachima Moszyńskiego i Dziarkowskiego, właściciela kawiarni na Mostowej. Tłumy pociągnęły na Zamek z protestacyami na poczynanie sobie ambasadora, że król pod naporem poruszonej opinii wysłał do Igelströma marszałka z żądaniem uwolnienia aresztowanych. Nadarmo, wskórał jeno obelżywą odmowę i nowe poniżenia.
Rzeczpospolita leżała bezsilna pod stopami nikczemnego satrapy. Głęboka konsternacya i upadek ducha objawił się wśród sprzysiężonych. Obawiano się słusznie, iż po tych aresztowaniach mogą nastąpić dalsze. Baur bowiem zabrał wiele kompromitujących papierów. Trwoga też przejmowała myśl, jak się zachowają przy indagacyach aresztowani? — Żali pod naciskiem różnych prywacyi dotrzymają sekretu! — Zwłaszcza moderanci zgrupowani przy Kapostasie, dali szpetny przykład rozprzężenia i dezercyi. Wielu z nich potajemnie opuściło Warszawę, wielu pochowało się w domach możniejszych przyjaciół i po klasztorach. Przerwały się wszelkie związki między pozostałymi. Niszczono papiery i niemal wyprzysięgano się znajomości z podejrzanymi. Rozpraszali się, nie dbając o nic, prócz własnego bezpieczeństwa. Przez ten powszechny popłoch, Warszawa dawała obraz jakby oblężonej, kto jeno mógł siedział w domu. Obce żołdactwo zalewało ulice opustoszałe, na wszystkich skrzyżowaniach i placach widniały harmaty, biwakowali przy ogniskach kanonierzy i stały otwarte jaszcze na czerwonych kołach, z amunicyą. Kozackie pikiety przelatywały jak wicher burzliwy, zaś roty grenadyerów z bronią gotową do ataku, snuły się nieskończonymi kordonami. Miasto pod tym gwałtem przycichło, sposępniało, zamknęło się w sobie i przytajając gniew, gotowało się do słusznej zemsty. Bowiem pomimo rozbitego sprzysiężenia, organizacya wojskowa nie upadła na duchu. Przeciwnie, ująwszy wszystkie nici spisku w swoje ręce, czynili gorączkowe przygotowania do insurekcyi. W parę dni po pierwszych aresztowaniach, Chomentowski zgromadził »Małą Radę« w pałacu pod Sfinksami, złożoną z samych wojskowych. Zastanawiano się nad grozą sytuacyi, w jakiej pozostawał spisek. Niebezpieczeństwa wzrastały.
— Znam tylko jedno wyjście — wziął głos Chomentowski. — Niechaj Madaliński wystąpi z kurpiami jak najrychlej. Weźmie dyrekcyę na Warszawę, ten ruch rozdzieli siły Igelströma, będzie musiał część załogi warszawskiej wysłać przeciw następującemu. Skoro się to stanie, uderzymy na pozostałych i przy pomocy ludu, dokonamy zwycięstwa. Za nami wystąpi Wilno. Jasiński tylko czeka znaku. Wtedy i Kościuszko będzie przymuszony do rozpoczęcia. Za naszą więc przyczyną powstanie cały kraj. Jeśli zaś tego nieuczynimy, Igelström nie dziś, to jutro, spisek odkryje, nas wyłapie, wojska zdezarmuje, sprawa insurekcyi upadnie i upadnie Rzeczpospolita — wóz albo przewóz, wybierajcie! — Mówił z niezłomną determinacyą.
— Zwycięstwo albo śmierć! — odkrzyknęli zgodnie i płomiennie.
— Bo cokolwiek zarządzicie takiej decyzyi, będzie słusznem, jeno powtarzam: innej drogi nie znajduję! — Zakończył, podając regestra wojsk gotowych.
— Trzy tysiące może ruszyć z Madalińskim, wliczając w to jego brygadę, pułk ks. Wirtenberskiego i regiment kr. Jadwigi, dodając kwotę trzech tysięcy strzelców Kurpiowskich, jakich uformował Podkomorzy Zieliński, daje nam liczbę sześciu tysięcy! — Wyliczał zimno Mycielski. — Warszawa ile może postawić łącznie z wolentaryuszami? — Zwrócił się do Chomentowskiego. Pokazała się liczba znaczna koło dwudziestu tysięcy, zupełnie wystarczająca do uporania się z siłami Igelströma. Krótko już debatowano, gdyż wszyscy byli zdania, że tylko poruszenie Madalińskiego może jeszcze ocalić insurekcyę. Zaczem Chomentowski rozpisał listy i jeszcze tej nocy powiózł je do Madalińskiego, porucznik Sierpiński z Maruszewskim, do Wilna wyprawiono Zakrzewskiego Marcina, zaś do Krakowa ruszył porucznik Biegański.
Dnie potoczyły się zwykłą koleją, zapełnione tylko niezmiernym trudem przygotowań, oczekiwaniem wieści od Madalińskiego i obawa aresztowania. Wobec bowiem łowów, jakie prawie co noc urządzał Baur, żaden ze spiskowców, nie nocował już na swojej kwaterze. Zaręba mający powierzone organizowanie wolentaryuszów, sypiał u Kapucynów, w sali ojca Serafina, gdzie również znajdował schronienie ks. Meier. Konopka tak się gdzieś zaszył, że niepodobna było odgadnąć. Radzymiński zamieszkał w arsenale i nie pokazywał się na mieście, inni przytulali się gdzie mogli. Wszelkie zebrania ustały, nawet ulubione kawiarnie opustoszały. Każdy jak mógł uchylał się przed Baurowską sforą.
Któregoś dnia, Zaręba zajrzawszy na swoją kwaterę na krzywem kole, znalazł list od Izy, zapraszający na wieczorne przyjęcia. Nie widział jej od owego pamiętnego zmroku i niemiał jeszcze sposobności podziękować. Często jednak rozmyślał o jej wzniosłym postępku. Nie w porę przychodziło zaproszenie, ale pójść czuł się obowiązanym. Przebrawszy się po cywilnemu, by mniej zwracać na siebie uwagi, jej dostojnych gości, poszedł.
Ku zdumieniu już w sieni posłyszał skoczne rzępoły muzykantów.
— Co u dyabła, zarywają jeszcze wielkiego postu?
— My obchodzimy zapusty wedle starego stylu. — Objaśniał go drwiąco stary famulus szambelana.
Tańczono angleza, gdy wszedł na salę. Przysunął się do przechodzącej Izy i krótkie lecz gorące złożył jej podziękowania. Powiedziała z naciskiem:
— Dla sprawy, gotowam się ważyć na wszystko, poczekaj!
Gonił za nią oczami nie bardzo przejmując się jej deklaracyą, znał ją bowiem nazbyt wrażliwą i pochopną do każdego azardu. Rozmyślał jeno, co ją mogło skłonić do tego. Błąkał się przytem, penetrując między socyetą. Salon był pełny. Zubow jak zwyczajnie królował w pośród dam. Młodszy Igelström tańcował z Terenią, śliczną dzisiaj jak nigdy. W bocznych pokojach jak zwykle szła gruba gra. Towarzystwo było mieszane, polsko-rosyjskie, dosyć liczne i wybrane. Przy jednym z wielu stolików poświęconych faraonowi, siedział Woyna, lecz dojrzawszy Zarębę, przystąpił do niego i szepnął mu czule do ucha.
— Nie imaginujesz, jak drżałem o ciebie.
— Wobec takiego afektu zawiążmy nową motję. — Odparł wykrętnie.
— Masz mnie za kpa! Bądź pewny, że kiedy przyjdzie pora.
— Siądziesz do faraona i zapomnisz o wszystkiem. — Podrwiwał.
— Znajdę się tam, gdzie powinienem! — Wyrzekł, uderzając go rozżalonemi oczami.
Zaręba powróciwszy do salonu, zauważył jakąś zmianę w usposobieniu wszystkich. Siedzieli dziwnie powarzeni. Zubow wydawał jakieś polecenie jednemu z oficyerów, wskazując grającego w drugim pokoju, generała Pizbora.
Jakaś wiadomość musiała krążyć po salonie, bo szeptano sobie na ucho i twarze były poruszone, oczy wylękłe, ruchy niespokojne. Poniechano tańców, a wszystkie spojrzenia śledziły Zubowa, który w dalszym ciągu starał się zabawiać damy, zapominał jednak słów, przerywał w pół zdania, rozglądał się niespokojnie i jakby czegoś nasłuchiwał.
— Madaliński maszeruje na Warszawę. Przed chwilą przyszła ta wiadomość — szepnęła Zarębie Iza, wskazując mu miejsce przy sobie. Siedział ogłuszony, nie mogąc się poruszyć, chociaż serce załomotało mu straszliwie i wszystkie moce podrywały, żeby lecieć w miasto i krzyczeć: do broni! do broni!
W tem ze sąsiedniego pokoju buchnął śpiew przy wtórze clavicyna.

— »Allons, enfants de la Patrie«
— »Le jour do gloire est arrivé«. —

To Woyna zaśpiewał Marsyliankę i jakby pijany jej zuchwałą potęgą, śpiewał ją coraz ogniściej, potężniej i tryumfalniej.


Warszawa, 10. stycznia 1916.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.