Nieznanym szlakiem (zbiór, 1930)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nieznanym szlakiem
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
F. A. OSSENDOWSKI
NIEZNANYM
SZLAKIEM
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE
< R. WEGNER >
DRUK: CONCORDIA Sp. Akc., POZNAŃ

PRINTED IN POLAND

NIEZNANYM SZLAKIEM
I.

Zaczęło się to w r. 1876, wtedy, kiedy rozsiani po całym obszarze Syberji pędzili żywot męczeński rodacy, zesłani za powstanie r. 1863. W niektórych miejscowościach Syberji powstały nawet mniejsze lub większe osady wygnańców. Tak było i w powiecie Minusińskim.
We wsi Bazunowoj, tuż przy brzegu potężnego i wartkiego Jeniseju, mieszkało kilka rodzin wygnańców polskich, a śród nich rej wodzili i do wielkiego poszanowania nawet pośród rosyjskich chłopów i Tatarów doszli Bohdan Radkiewicz i Ludwik Lisowski. Nauczyli oni ludność miejscową dobrej uprawy pszenicy, leczyli konie i bydło, dawali rady, jak się bronić od urzędników, którzy zjeżdżali do tej odludnej wioski po łapówki; bez Radkiewicza i Lisowskiego nikt w całym obwodzie nie odważyłby się działać na własną rękę. Zaszczyty sypały się na nich jak z rogu obfitości. Obaj byli kolejno starostami wioski, honorowymi kozakami, sędziami koczowisk tatarskich. Policja też szanowała i trochę obawiała się Polaków. Obaj byli doskonałymi fachowcami. Radkiewicz szybko i elegancko szył buty, Lisowski — ubrania męskie. Prawda, że fach ten posiedli oni dopiero w czasie swojej ciężkiej tułaczki po więzieniach i pustkowiach północnej Syberji, gdzie każdy sam sobie radził, jednak doszli do wielkiej wprawy i najwyżsi urzędnicy powiatu wkrótce stali się ich klientami.
Pewnego wieczora Radkiewicz, chmurny, wszedł do chaty Lisowskiego, który z rodziną siadał już do kolacji. Lisowski spojrzał w pociemniałą twarz przyjaciela i rzekł, uśmiechając się:
— Już coś nowego obmyślacie, Bohdanie? Widzę to z waszych oczu... No, mówcie!
Radkiewicz opuścił głowę i mruknął:
— Pomówimy po wieczerzy...
Nie chciał jeść i siedział w głębokiej zadumie, nic nie mówiąc i patrząc przez okno na pędzącą rzekę. Nareszcie Lisowski wstał, narzucił na plecy sukmanę z wełny wielbłądziej, spojrzał na przyjaciela i rzekł:
— Przejdźmy się trochę, to i pogadamy...
Radkiewicz wstał i podszedł do gospodyni.
— Niech pani nie gniewa się, że mruk ze mnie dzisiaj; różne myśli tak latają po głowie, że nic mówić nie mogę, ale buciki na czas będą.
Lisowska uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Dziękuję, a życzę, żeby na dobre poszły myśli wasze!
Pocałował ją w rękę i wyszedł.
— No? — odrazu spytał go Lisowski.
— E — e — odpowiedział Radkiewicz — to nie tak nagle! Bo, widzicie, kiełkowało to we mnie oddawna i dopiero teraz...
— Co dopiero teraz? — zapytał przyjaciel, zauważywszy, że Radkiewicz zamilkł.
— Teraz postanowiłem nieodwołalnie... wyjechać stąd... na zawsze...
Lisowski zatrzymał się i oczy wlepił w twarz przyjaciela.
— Tam?... — szepnął, wskazując ręką na zachód.
— Tak... do Polski... — odparł Radkiewicz.
— Zginiesz! Zginiesz, jak tamci!
— Może! — wybuchnął Radkiewicz. — Może! Ale ja już nie mogę dłużej czekać! Najlepsze lata życia tracimy, najwięcej moglibyśmy dla Polski pracować, a my tu — gnijemy, gnuśniejemy z Moskalami i Tatarami, bez pożytku dla kraju i narodu.
— Tak! — zgodził się Lisowski. — Lecz trudna i daleka droga, a za ucieczkę — kula lub katorga...
— Wiem, alem sobie inaczej obmyślił. Nie złapią mnie!
Mówiąc to, Radkiewicz podszedł do samego brzegu, gdzie w dole z pluskiem fal pędziła wezbrana rzeka, i wskazując na wynurzające się z ciemności białe smugi piany, zaczął mówić gorąco, namiętnie:
— To — Jenisej. Obaj wiemy, że płynie na północ, aż ginie w Lodowatym oceanie... Ocean — to już wolność, to już prosta droga do Polski... Postanowiłem wyjechać do Jenisejska, skąd bliżej do morza i gdzie jest więcej rybaków, może się znajdzie towarzysz... chyba... chyba, że i wy, Lisowski, też...
Lisowskiemu fala gorącej krwi uderzyła do głowy. Drżał cały i schwycił przyjaciela za rękę.
— Bohdanie, jabym razem z wami, bez wahania... ale żona, dzieci... co z nimi będzie?... Przecież zamęczą je za mnie, pogonią etapami przez śniegi, przez więzienia... Zemrą...
Radkiewicz głęboko westchnął i szepnął:
— Zostańcie z nimi... Pan Bóg by nas może za ich udrękę pokarał... Zostańcie, Ludwiku...
Lisowski cicho płakał i urywanym głosem mówił:
— Pierwszy raz się rozstajemy... Tyle niedoli razem przeżyliśmy... A teraz, może być, na zawsze...
Tak! — odpowiedział Radkiewicz — ja już tu nie powrócę...
Więcej już nic do siebie nie mówili. Powrócili do wsi i rozeszli się w różne strony.

II.

W parę tygodni później Radkiewicz odwiózł sędziemu śledczemu uszyte buty i wyprosił sobie pozwolenie na wyjazd na dwa miesiące do Krasnojarska po nowe narzędzia i skóry. Wkrótce wyjechał ze wsi Bazunowoj tratwą, która płynęła z prądem Jeniseju hen! na północ, gdzie w wyobraźni wygnańca pienił się i wołał do wolności ocean. Wyjechał i nikt z mieszkańców tej wioski nigdy już więcej swego starosty nie ujrzał. Radkiewicz wpadł jak kamień do wody. Wszelkie poszukiwania władz spełzły na niczem.
A on tymczasem działał i plan swój posuwał dalej i dalej. Tratwą dotarł do Krasnojarska, skąd końmi, mając paszport na inne nazwisko, przyjechał do miasta Jenisejska. Posiadając uciułany uporczywą pracą kapitalik, rozpoczął tu nowy interes. Jenisejsk jest miastem rybaków. Rzeka tu dochodzi do trzech kilometrów szerokości, a olbrzymie jesiotry różnych gatunków, piękne o czerwonych grzbietach i ogonach „tajmienie“ mają w niej swoją siedzibę.
Radkiewicz bardzo prędko rozpatrzył się na nowem miejscu i wciągnął do swego przedsięwzięcia Finlandczyka — Franca Lindensztadta, też wygnańca, niedawno wypuszczonego z więzienia bez prawa jednak wyjazdu z obwodu miasta. Lindensztadt wkrótce zasłynął wśród rybaków jako fachowiec, bo też był nim, całe życie spędziwszy na Bałtyku, trudniąc się połowem ryb. Wyrywano sobie Lindensztadta wzajemnie, aż dopóki Radkiewicz nie położył kresu tej konkurencji, zapraszając Finlandczyka na wspólnika. W ciągu paru miesięcy zorganizował Radkiewicz przedsiębiorstwo, na które z podziwem spoglądali rosyjscy rybacy. Lindensztadt zarządzał połowem ryb, Radkiewicz — przyrządzaniem konserw z ryb i handlem. Wszyscy przepowiadali nowym przedsiębiorcom wielkie powodzenie, lecz nikt nie domyślał się, co się działo w głowach nowych rybaków. Do późna w nocy siedzieli w swojej izbie, szeptali do siebie, przeglądali dużą mapę Azji, coś obliczali na niej i wymierzali, robili rysunki wielkiej dwumasztowej łodzi i wszystko to w nocnej ciszy, pokryjomu, szeptem, jakgdyby knuli jakiś straszliwy spisek.
Przez całą jesień i zimę pracowali nowi towarzysze. W jesieni łapali ryby sieciami, w zimie — specjalnemi wędkami, spuszczając je na dno rzeki przez otwory w lodzie; wieczorami i aż do późnej nocy porządkowali swoje łodzie, szczególnie jedną, największą o dwóch masztach. Wzdłuż burty, po obudwóch bokach łodzi umieścili zalutowane blaszanki od nafty i zabili je szalówką, obszyli nos łodzi grubemi deskami o wielkich sztabach żelaznych, podnieśli burty, postawili nowe mocne maszty i dali nowy takelunek żaglowy; około steru zbudowali domek z piecykiem i dwoma hamakami. Rosyjscy rybacy podziwiali nowy statek. Radkiewicz z Finlandczykiem opowiadali im, że chcą w lecie spłynąć z prądem ku ujściu Jeniseju i spróbować szczęścia na wielkiej wodzie.
Gdy łódź była już zupełnie gotowa, na nowo osmolona i opatrzona, zsunęli ją bliżej do brzegu i czekali na ciepłe czasy. Długa jednak zima syberyjska dręczy ludzi swemi mrozami i wichrami. Radkiewicz z niecierpliwości i niepokoju aż sczerniał, chodził z gorączkowo błyszczącemi oczami, mocno zaciskając usta. Lindensztadt zmienił się też do niepoznania. Zawsze zimny i spokojny, teraz często wzdychał i kurczowo ściskał muskularne, zgrubiałe dłonie, a w jego jasnych niebieskich oczach miotały się niepokój i tęsknota.
Wszystko ma swój koniec na ziemi. Minęła więc zima; Jenisej zerwał potężne więzy lodowe i poniósł je, krusząc i wyrzucając na wyspy i mielizny, do oceanu.
Polak i dziecię smętnej Finlandji nie zdradzali na zewnątrz swoich uczuć, pracowali jak dawniej nad połowem ryb i codziennie coś dodawali do swej łodzi. Nagromadzili sporo solonej, suszonej ryby, sadła, sucharów, herbaty i soli, w kajucie mieli dużą skrzynię cukru i blaszankę z wódką. Kołysząca się na rzece łódź cieszyła wzrok rybaków. Podczas łowieckich wypraw w okolicach Jenisejska sprawdzili szybkość i sprawność łodzi i znali ją teraz jak własną kieszeń. W rękach wprawnych rybaków była posłuszna, jak wóz, zaprzężony w konie.
— Dopłyniemy!... — szepnął raz Lindensztadt, rzucając porozumiewawcze spojrzenie na towarzysza.
Radkiewicz wzrok swój skierował na północ, gdzie się kłębiły szare, ponure chmury, nogi wparł mocniej w pokład łodzi i odparł szeptem:
— Dopłyniemy!
Finlandczykowi oczy radością się rozpromieniły, podszedł do Radkiewicza i w milczeniu rękę jego podniósł do ust. Ten drgnął i schwycił towarzysza w objęcia. Było to nieme podpisanie umowy na śmierć i życie. Od tego czasu więcej już o swoim planie nie mówili i czekali na maj, aby zacząć podróż.


III.

Cała osada rybacka wyległa na brzeg Jeniseju, gdy dwumasztowa łódź „Nadzieja“ odpływała od miasta. Południowy wiatr szybko porwał łódź i poniósł ją z prądem pięknej rzeki ku północy. Zniknął im z oczu Jenisejsk, tylko dłużej od innych budynków widniały kopuły cerkwi i dach więzienia, ale i to wreszcie utonęło we mgle oddalenia.
— Z Bogiem! — zawołał tedy Radkiewicz.
— Z Bogiem! — powtórzył radośnie Finlandczyk i zaczął manewrować żaglami, lawirując pomiędzy mieliznami i wyspami.
Stała sie rzecz dziwna. Ci ludzie, którzy po całych nocach marzyli o śmiałej, szalonej podróży, szeptem rozmawiali o niej, robili różne projekty — teraz milczeli. Może odczuwali cały ogrom przedsięwzięcia i, chociaż żaden z nich nie myślał o niebezpieczeństwie, może jednak głębokie wzruszenie ogarniało ich coraz silniej i zamykało im usta.Spoglądali tylko na siebie przyjaźnie i tkliwie i pracowali na zmianę co sześć godzin.
Tymczasem „Nadzieja“ sunęła dalej i dalej na północ, jak gdyby starała się dogonić odpływający lód lub klucze łabędzi i stada gęsi, lecących na północ, w poszukiwaniu miejsca, gdzie życiu ich potomstwa nie będzie groził człowiek. Wolne i dzikie ptaki dążyły tam, dokąd płynęła „Nadzieja“, — ku brzegom oceanu Lodowatego.
Niewysokie wzgórza powoli znikły i na ich miejsce zjawiły się płaskie brzegi, porośnięte gęstym, prawie dziewiczym lasem iglastym. Były to już całkowicie niezaludnione obszary północnej „tajgi“. Na łachach rzecznych czerniły się stada cietrzewi i jarząbków; stada dzikich kaczek przecinały powietrze w różnych kierunkach; na brzeg wychodziły nieraz niedźwiedzie i wilki, ze zdumieniem śledzące płynącą łódź. Raz tylko zatrzymali się nasi żeglarze, przy ujściu dość dużej nieznanej im rzeki. Chcieli nałapać świeżych ryb, gdyż znużyło ich jednostajne pożywienie, zresztą woleli suszoną i soloną rybę przechować na czas żeglugi po oceanie.
Małą siecią udało im się złapać kilka dużych jesiotrów, tak, że musieli szukać pozostałego w gąszczu leśnym śniegu, aby dłużej przechować ryby. Ruszyli dalej i znowu milczenie panowało na pokładzie „Nadziei“, a wzrok żeglarzy pędził przed nią ku nieznanej północnej pustyni morskiej.
Rzeka stawała się coraz szerszą i burzliwszą. Już dawno odeszły od rzeki lasy i zewsząd do brzegów cisnęły się torfowiska północnej tundry, z taflami większych i mniejszych jezior, z zaroślami trzcin i sitowia. Chmary wodnego ptactwa unosiły się nad tą ziemią, zapomnianą przez naturę, i już się gnieździć zaczynały. Czasami śród niewysokich krzaków karłowatej brzeziny czołgał się puszysty północny lis, lub mknął zając, wystraszony pluskiem fal.
Pewnego razu, gdy świt przedarł się przez ciężkie chmury i zwoje mrocznej nocy, stojący przy sterze Lindensztadt wydał radosny okrzyk:
— Morze! Morze!
Radkiewicz wybiegł z kajuty i obejrzał okolice. „Nadzieja“ płynęła przez bezbrzeżną przestrzeń spienionej żółtej wody, z której wynurzały się od czasu do czasu porwane z południa drzewa, a nawet belki zburzonych przez powódź zabudowań wieśniaczych i resztki strzaskanych łodzi, przyniesionych zdaleka.
— To jeszcze nie morze! — oznajmił Radkiewicz. — To dopiero zatoka, do której wpada rzeka.
Mówiąc to, zaczerpnął wiaderkiem wodę i spróbował. Woda była lekko słona.
Radkiewicz rozwinął mapę i zaczął ją przeglądać. Spojrzał na kompas i zadecydował, że się znajdują niedaleko wysp Sibirjakowa. Rzeczywiście nazajutrz żeglarze ujrzeli przed południem czarne pasmo południowej wyspy archipelagu i wkrótce zbliżyli się do niskiego, pustynnego zdziaru. Spostrzegli duże stado fok, które miały tu legowiska, a wcale nie były zatrwożone zbliżeniem się łodzi, gdyż oddawna nie widziały ludzi.
Towarzysze postanowili wylądować i przygotować się do morskiej podróży. Ocean już dawał się we znaki, gdyż posyłał tu swoje siwe, szumiące bałwany, które z łoskotem i hukiem zalewały płaskie brzegi wyspy.
Umocowawszy na kotwicach łódź, żeglarze urządzili szałas na brzegu, za pagórkami z piasku, i rozpoczęli swoje czynności. Najpierw postanowili cały zapas mąki przerobić na suchary, gdyż mąka nie wytrzymałaby bez szwanku długiej morskiej podróży.
Finlandczyk wpadł na dowcipny pomysł, który był jakiemś echem z życia jego mongolskich przodków. Nie spodziewając się mieć poddostatkiem tłuszczu, potrzebnego dla podtrzymania ciepła w organizmie, postanowił on sfabrykować pożywne, tłuste suchary. Robił to w ten sposób. Razem z Radkiewiczem zabili kilka fok, zdjęli z nich cały tłuszcz i, roztopiwszy go w kotle na ogniu, wrzucali do niego kawałki przyrządzonego ciasta. Gdy ciasto to, przesyciwszy się sadłem, zeschło, nabili temi sucharami worki. Było to pożywienie, którego używają koczownicy-pastuchy w Mongolji północnej, nazywając je „borsuk“. W północnych obszarach Karelji, w Finlandji, a nawet Norwegji i w północnych obwodach Ameryki podobne suchary są w ogólnem użyciu. Była to dobra strawa, gdyż takie suchary, wrzucone do gorącej wody lub herbaty, tworzyły pożywną polewkę, zastępując zupę mięsną i chleb. Żeglarze poczynili tu nowy zapas świeżo solonych ryb i mięsa fok, a tranem i tłuszczem napełnili parę pustych beczułek. Przez cały czas pobytu na wyspach Sibirjakowa żywili się wyłącznie ptactwem wodnem. W gąszczu wysokiej twardej trawy i w krzakach karłowatej nędznej wikliny gnieździły się tysiące dzikich gęsi i kaczek. Ptaki dopuszczały człowieka o kilka kroków do siebie. W ten sposób żeglarze nie potrzebowali używać prochu. Uzbrojeni w wiosła lub długie drągi szerzyli spustoszenie śród ptactwa.
Nareszcie nastąpił dzień odjazdu. Podróżnicy podnieśli żagle i ruszyli z wiatrem, który poniósł łódź na północo-wschód. Zdaleka ujrzeli czarny masyw samotnej wyspy, wokoło której szalały bałwany. Była to wyspa Diksona, ostatni wartownik lądu na pustyni oceanu.
Potężny poryw wiatru popędził teraz „Nadzieję“ na zachód. Znikły bez śladu wszelkie oznaki ziemi. Pozostały tylko duże ciemno-szare mewy, szybujące w mglistem powietrzu, lub nagłym ruchem wpadające do morza, by porwać rybę. Po trzech dniach pływania, Radkiewicz, stojący przy sterze, spostrzegł szeroką strugę wody, wysoko wznoszącą się nad morzem, a wkrótce zobaczył, że jakiś olbrzymi, czarny kadłub falowym ruchem wynurzył się z wody i znowu po chwili zapadł, znikając, jak widmo. Zawołał towarzysza. Ten przyjrzał się i ze śmiechem zawołał:
— To wieloryb! Widziałem je, gdym pływał na norweskim statku po morzu Murmańskiem. Ten też nie jest samotnikiem! Patrz! Jeszcze jednego widzę, a tam drugi,... trzeci... Dobra nasza!
— Co w tem dobrego, że takie duże bydlę łazi po morzu? — zdziwił się Radkiewicz.
— Bo to widzicie, stado wielorybów goni inne stado. Jakie to stado — nie wiem, jednak myślę, że z pewnością są to śledzie. Wiem z opowiadań rybaków, że od brzegów Azji śledzie płyną do brzegów Europy i dochodzą aż do Skandynawji. Będziemy więc mieli towarzyszy podróży, a oni doskonale znają drogi morskie, oprócz tego razem z nami płynąć będzie spiżarnia, obficie zaopatrzona w świeże ryby.
Od niepamiętnych czasów nieznająca uśmiechu i radości twarz Lindensztadta promieniała szczęściem. Śmiał się bezdźwięcznym śmiechem, nie zwracając żadnej uwagi na to, że bałwany podrzucały łódź na swoje grzbiety, syczące słoną pianą, strącały ją na dno ruchomych przepaści, aby po chwili znowu porwać i wyrzucić do góry....
Przed wieczorem ilość wielorybów zwiększyła się, a morze zaczęło się skrzyć, szczególnie gdy wyjrzał księżyc i płynnem złotem zalał pustynię oceanu.
— To płyną stada ryb! — rzekł Finlandczyk. — Płyną tuż pod powierzchnią morza, które się skrzy tysiącami iskier.
Gdy księżyc stał już wysoko, żeglarze zauważyli na horyzoncie połyskujące szczyty gór i odczuli powiew mroźnego powietrza.
Płynęli dalej, a „Nadzieja“ dzielnie walczyła z bałwanami morskiemi i opierała się ich szalonym ciosom. W nocy jednak ciężkie, czarne chmury zasnuły niebo, a gdy rano słońce oświeciło morze, żeglarze z przerażeniem zauważyli, że są otoczeni ze wszystkich stron górami lodowemi. Jakgdyby jakieś olbrzymie okręty płynęły pod swemi zamarłemi żaglami, nie przeszkadzając bynajmniej ruchowi „Nadziei“. Obaj podróżni zrozumieli, że gnane od północy góry trafiały tu w pasmo jakiegoś morskiego prądu i odbywały podróż na południo-zachód, szybko topniejąc. Była to też szczęśliwa okoliczność, gdyż ten niewidzialny prąd unosił łódź w kierunku pożądanym — na zachód. Łódź płynęła, lawirując śród gór i pól lodowych, lecz Radkiewicz spostrzegł, że lody zaczęły kierować się nagle na północ, odchodząc od brzegów Azji.
— Niech sobie płyną, dokąd chcą — rzekł, do Lindensztadta — lecz my musimy płynąć wzdłuż brzegu...
Finlandczyk zgodził się i „Nadzieja“ wkrótce wyszła ze strefy pływającego lodu, sunąc ku brzegom. W dwa dni później czarne pasmo ziemi wynurzyło się z wody. Od tej chwili towarzysze płynęli w pobliżu tego pasma, czasami tylko zwijając żagle, aby zająć się połowem śledzi, które szeroką, długą na kilka kilometrów ławą płynęły ku zachodowi. Ryb było tak dużo, że górne warstwy ławicy wystawiały z wody płetwy grzbietów swoich.
„Nadzieja“, trzymając się brzegu, szła to na północ, to na wschód, to znowu na południe, obchodząc jakiś półwysep. Istotnie był to Jałmał, oddzielający ujście rzeki Jenisej od innej olbrzymiej rzeki — Ob. Brzegi były niezaludnione; morze, pokryte ciemno-szaremi falami, tylko od czasu do czasu ożywiało się stadami goniących śledzie fok; gdzie niegdzie łódź otaczały jękliwie krzyczące mewy, walczące ze sobą o porwaną zdobycz.
Długo trwała ta pływanka żeglarzy, gdyż lato minęło, przeszła jesień i już ostry mroźny wiatr zaczął ścinać wodę na pokładzie „Nadziei“. Radkiewicz i Lindensztadt zrozumieli, że wkrótce ogarnie ich zima i że muszą szukać schronienia na ten surowy, straszny czas. Żeglarze nieraz widzieli płynące na południe stada fok, które widocznie uchodziły przed dążącą od bieguna zimą.
— Niema innej rady! — zauważył Finlandczyk. — Płyńmy za fokami, one lepiej od nas znają tę miejscowość.
Ruszyli w kierunku południowym. Po kilku dniach woda w morzu zżókła, co było oznaką, że jakaś duża rzeka niosła do oceanu swój wart. Wkrótce łódź zaczęła uderzać o płynące drzewa, co jeszcze wymowniej świadczyło o zbliżeniu się do rzeki.
Była to olbrzymia Ob, która przecina całą Syberję i wpada na zachód od Jałmału do oceanu Lodowatego. Z wielkim mozołem i ostrożnością posuwała się „Nadzieja“ przeciw wpadającej do morza potężnej strudze rzecznej. Nareszcie woda stała się zupełnie słodką i zjawiły się brzegi zatoki. Drobne krzaki, kępy, porośnięte trawą, mech i trzęsawiska pokrywały brzegi. Śród krzaków śmigały małe, białe zające i czaiły się lisy. Ptactwo wodne już odleciało na południe, do słońca, ciepła i życia. Tylko ostatnie sznury gęsi i klucze białych łabędzi wisiały w powietrzu i ciągnęły na południe, walcząc z gwałtownemi podmuchami wichru.
Długo posuwała się „Nadzieja“ przeciwko prądowi Obi na południe, aż nareszcie żeglarze ujrzeli bardzo przytulną zatokę, ze wszystkich stron osłoniętą dość wysokiemi pagórkami, z rosnącym na ich zboczach lasem z karłowatych brzóz i cedrów. Tę zatokę obrali sobie żeglarze za schronisko na czas zimy podbiegunowej. Wyciągnęli łódź na brzeg, zdjęli część desek i zbudowali sobie szałas, przysypawszy go mchem i śniegiem.
Polak i Finn użyli pierwsze tygodnie na gromadzenie zapasów żywności i opału. Mięso można było przechowywać bez obawy przed zepsuciem się, gdyż coraz ostrzejsze mrozy zaczęły nawiedzać ten niegościnny, ponury kraj. Żeglarze zabili kilkanaście fok, nałapali dużo ryb, które złożyli do wykopanego dołu, przysypanego lodem i śniegiem. Podczas wypraw myśliwskich zrobili bardzo ważne odkrycie, że w zaroślach roiło się od białych kuropatw. Nałapali za pomocą sideł kilkaset sztuk i zdecydowali, że pożywienia starczy na cały zimowy okres.
Ten zaś straszny czas już nastąpił. Słońce coraz to krócej świeciło, aż zupełnie przygasło. Nastała noc podbiegunowa, noc pełna strasznych widm, zjawisk, trwogą przejmujących, głosów ponurych, a nieznanych.
Mijały tygodnie, gdy zabłąkani w tej pustyni ludzie nie spali, z przerażeniem spoglądając na niebo, które zdawało się płonąć, roztapiać się, zmieniać w morze jakiegoś tajemniczego ognia z mknącemi po niem różnobarwnemi falami, z wytryskującemi do góry, drgającemi słupami płomieni. Zdumieni i przerażeni spoglądali na płonące niebo i z pokorą oczekiwali, że zjawi się oblicze Twórcy i z jego oczu odczytają wyrok dla siebie... Lecz niebo nagle gasło i znowu mrok i mróz, ścinający krew w żyłach, przygniatały ziemię i żyjące na niej istoty... Wicher, niosąc chmury śniegu i drobne kawałki lodu, wył i szalał dokoła, lecz w schronisku, ukrytem za wzgórzem, było zacisznie.
W szałasie suche cedrowe gałęzie potrzaskiwały w piecyku, paliła się lampka z tranem, a na ognisku zawsze kipiała woda w kociołku. O ile na morzu towarzysze milczeli, o tyle teraz chętnie gwarzyli, opowiadając o swojem życiu, troskach, tęsknocie i nadziejach na przyszłość...
„Purga“ zanosiła śniegiem ich samotny szałas tak, że z trudem odgrzebywali go od wejścia, aby przynieść drzewa do piecyka lub pożywienia z łodzi.
Nagle pewnego poranku Lindensztadt nie mógł się jakoś podnieść z posłania. Całe ciało trawiła straszliwa gorączka, a dreszcze wstrząsały niem co chwila. Z opuchniętych dziąseł sączyła się krew, a każdy ruch lub słowo zmuszały chorego do krzyku i jęczenia. Ludzie ci przeszli Już mękę syberyjskich więzieni i znali się na chorobach.
— Źle — szeptał Finlandczyk — to szkorbut!
Wiedział o tem i Radkiewicz, gdyż przechodził tę chorobę, kiedy przed laty pędzono go na katorgę etapami, karmiąc mięsem lub rybami i nigdy nie dając jarzyn. Przy obliczaniu swojej podróży żeglarze zapomnieli o jednem, a mianowicie, że będą zmuszeni spędzić zimę na północy. Choroba Lindensztadta była pierwszym skutkiem tej fatalnej pomyłki.
Od tej chwili do obłędnych nocy podbiegunowych, do wycia wichury i łoskotu odrywających się brył pękającego lodu dołączyły się krzyki i jęki miotającego się w gorączce Lindensztadta. Nic nie mógł jeść, gdyż wszystkie zęby mu się kiwały i wypadać zaczęły, a usta zmieniły się w ropiącą się, wstrętną ranę. Bywały dnie, gdy chory zupełnie do przytomności nie wracał i miotał się, zrywając z siebie okrycie i bieliznę i jęcząc żałośnie. Wreszcie zaczął coś śpiewać ponurym, głuchym głosem. Pieśń była mroczna i groźna, jak skalista i zimna ojczyzna Finlandczyka. Urywał na chwilę śpiew, aby jęknąć przeciągle, z bolesną skargą, i znowu śpiewał, przymykając oczy i zaciskając palce rąk.
Zima ciągnęła się długo, tak długo, że Radkiewiczowi wydawało się, iż nigdy się już nie skończy. Ta myśl zawładnęła nim całkowicie. Nie mógł spać, a, gdy zasypiał, budził się z przerażeniem i biegł patrzeć, czy nie zjawiły się jakieś oznaki wiosny.
Pewnego wieczoru Lindensztadt przerwał swój śpiew i zawołał Radkiewicza.
— Słuchaj — rzekł, ledwie bełkocząc opuchniętemi wargami, — to już koniec! Już nie dożyję do jutra i nigdy nie zobaczę swego kraju i swojej rodziny. Nigdy...
Radkiewicz zaczął go pocieszać, ale Finlandczyk oczy przymknął i znowu rozpoczął swoją jednostajną, jak wycie wiatru, ponurą pieśń, śpiewał ją do północy, a później zamilkł, i tym razem na zawsze.
Radkiewicz obmył i ubrał towarzysza niedoli, owinął go w skóry fok i złożył śród piaszczystych, śniegiem spowitych wydm, aby oddać go ziemi na wiosnę, gdy piasek odmarznie... Pozostał sam i wyglądał wiosny, starannie odpędzając myśl o tem, że zima nigdy się nie skończy, i czując, że rozpacz straszliwa i obłęd chwytają go za serce i mózg.
— Oszaleję... oszaleję! — ściskając sobie głowę, myślał Radkiewicz.
I z pewnością takby się stało, gdyby nie wiosna, która jakgdyby odrazu, jednym skokiem przymknęła tu z południa... Śnieg zaczął topnieć pomału, zjawiły się jakieś muszki, do szałasu wpełzały drobne, czarne pająki; jakieś małe ptaszki uganiać się zaczęły śród zarośli cedrów, a w kilka dni później wysoko pod obłokami długo krążył pierwszy sznur dzikich gęsi, daremnie szukając wolnej od lodu wody. Odleciał jednak ten pierwszy goniec wiosny zpowrotem na południe, ale już wkrótce rzeka wezbrała, podniosła i pokruszyła lód, zalała brzegi, podniosła- „Nadzieję“, na którą Radkiewicz ledwie zdążył przenieść cały swój dobytek.
Gdy słońce zaczęło już dobrze ogrzewać ziemię, a wszędzie roiło się od wodnego ptactwa, Radkiewicz z wielkim mozołem wykopał mogiłę, złożył w niej ciało towarzysza, kamieniami i piaskiem przywalił i postawił krzyż. Na krzyżu ze świeżego cedru Radkiewicz wypalił napis:

„Tu spoczywa Finlandczyk Franc Lindensztadt
43 lat.
Krzyż ten postawił Polak — Bohdan Radkiewicz“

Oczekując aż znikną na horyzoncie lodowate góry, które nagromadziły się przy ujściu rzeki, a codzień zmniejszały się, z łoskotem i hukiem rozpadając się pod promieniami słońca i ciepłej wody, podmywającej ich podnóża, Radkiewicz oporządzał łódź, a wieczorami chodził na grób towarzysza.
W pewnej chwili straszliwa tęsknota opanowała myślami samotnika, tęsknota i rozpacz.
— Przecież samotny, w pojedynkę nie dopłynę? — zapytał samego siebie, a oczy zamglone zwracał w stronę krzyża. — Nie dopłynę?...
Nikt mu nie odpowiadał, więc rozpacz sączyła dalej i głębiej swój jad do duszy samotnego człowieka.
— Poco walczyć, poco dalej się męczyć i troskać? — pytał siebie Radkiewicz. — Czy dziś, czy jutro śmierć — żadnej niema w tem różnicy. Mam karabin i naboje... Jedna chwila i — koniec...
Już wstał i poszedł po broń, gdy nagle przed jego oczami rozstąpił się mrok wieczorny i ciemne chmury na horyzoncie; ujrzał „Nadzieję“, która, rozpuściwszy i wydąwszy swoje żagle, pruła wodę morza, sunąc na zachód; ujrzał Radkiewicz samego siebie przy sterze, a w oddali jakieś połyski, jakieś drogie, ukochane zjawy, postacie i twarze; uszu jego doszły odgłosy znajomej, swojskiej mowy, echa piosnki rzewnej, dzwony kościołów i cichy szmer żyta.
— Tam, tam, tylko tam żyć lub umierać! — krzyknął i powrócił do mogiły Lindensztadta, długo wpatrywał się w nią, jakgdyby chciał dojrzeć twarz zmarłego i jego zawsze zimne, niebieskie oczy.
— Dopłynę! — szepnął i rękę do nieba wyciągnął.
Zbliżył się do krzyża i nożem zaczął wycinać literę po literze. Nareszcie skończył, odstąpił o krok i odczytał

„Finn nie dopłynął, Polak — dopłynie.“

W dwa tygodnie potem „Nadzieja“ z samotnym człowiekiem przy sterze płynęła po oceanie, trzymając się brzegu i częściej zatrzymując się, gdyż Radkiewicz po kilku bezsennych, uciążliwych dniach żeglowania, był zmuszony wypoczywać. Opłynął półwysep Samojedów, przeciął południowy wąski koniec zatoki Karskiej i sunął już wpobliżu północnego brzegu Europy przez morze Karskie i Barentsa. Parę razy widział statki cudzoziemskie, które uprawiały wpobliżu Murmańskiego brzegu połów sztokfiszów i śledzi, a te spotkania szaloną radością napełniały jego serce. Kilkakrotnie doganiały go łodzie tubylców północnych: Ostjaków, Samojedów i Korełów, wypytywano, dokąd płynie i skąd. Pokazując mapę, odpowiedział, że jest z Archangielska, a płynie do Norwegji. Podziwiano, że był samotny, ale on nie zatrzymywał się i dążył dalej, już nawet niebardzo dbając o to, czy brzegi są blisko, czy daleko.
Pewnego dnia spotkał odrazu kilka statków i całą flotylę czółen rybackich; dowiedział się, że jest w pobliżu portu norweskiego Wardo. Postanowił zatrzymać się, wypocząć i na ludzi się napatrzyć, ich widokiem i głosami się nacieszyć.
Zawinął więc do Wardo, gdzie miał zamiar zabawić dłużej, lecz prawie natychmiast był zawezwany do biura portowego; jakiś urzędnik zaczął go pytać o dokumenty, o flagę i o port, do którego był przypisany jego „okręt“. Ponieważ Radkiewicz nie mógł zrozumieć urzędnika, zaproszono jakiegoś Rosjanina, który, dowiedziawszy się, że Radkiewicz jest zbiegiem, zaczął podbudzać przeciwko niemu urzędników norweskich. Po trzeciej wizycie w biurze Radkiewicz zrozumiał, że zostanie aresztowany, więc, powróciwszy na „Nadzieję“, podniósł żagle i popłynął, korzystając z tego, że mrok już zapadł.
Dalsza jego podróż wzdłuż brzegów Skandynawji odbyła się bardzo pomyślnie. Już się nie krył wcale, w portach śmiało oświadczał, że jest Polakiem, który uciekł tak niezwykłą drogą z Syberji, gdzie go więziono za miłość do ojczyzny i za walkę o jej wolność. To jednało mu serca szlachetnych Norwegów, a później Duńczyków. Podejmowano go wszędzie nader gościnnie, dostarczano ubrania i zapasów żywności na drogę, ułatwiano formalności celne i paszportowe, zaopatrywano w listy polecające.
Wszystko się jednak zmieniło, gdy Radkiewicz wypłynął na Bałtyk. Płynął wzdłuż wybrzeży niemieckich i tu w każdym porcie, do którego się zbliżał, spotykały go prześladowania i groźby aresztowania.
Szczególnie nastraszono go w Gdańsku, gdzie niemieccy urzędnicy kazali mu pozostać w biurze i czekać na przybycie konsula rosyjskiego, który miał jego los rostrzygnąć. Radkiewicz spędził parę godzin w biurze, a potem nieznacznie się wymknął, wpadł na swoją łódź i odpłynął, nie ciekawy znajomości z konsulem rosyjskim. Źle przyjęto go też w Królewcu i nie pozwolono bez paszportu wyjechać do Poznania lub Krakowa. Zimnym tonem radzono mu pozostać w Królewcu do czasu, aż będą zebrane o nim informacje w Rosji. Po tej rozmowie Radkiewicz znowu podniósł żagle „Nadziei“ i ruszył w świat. Zdecydował się płynąć do Rosji, podać się za rybaka, który zgubił swoje papiery, i z Rosji przedostać się do Warszawy, a później dalej — zagranicę.
Po kilku dniach przybył do Rewla i siedział cicho, długo nie wychodząc na brzeg, czekając aż baczne oczy policji oswoją się z widokiem „Nadziei“ i gdy nie będzie ona zwracała już na siebie powszechnej uwagi. Po paru dniach jednak był zmuszony wyjść na brzeg. Ledwie uszedł kilka kroków, gdy dogonił go jakiś człowiek w czapce urzędowej i kazał mu iść za sobą. Radkiewicz poszedł i wkrótce znalazł się w urzędzie policyjnym.
— Ty — Bohdan Radkiewicz? — krzyknął do niego jakiś urzędnik.
Nieoczekujący tego żeglarz bez namysłu odparł:
— Tak...
— Toś ty uciekł z Syberji i opowiadał w Wardo, Bergenie i Kopenhadze, że objechałeś całą Azję oceanem i teraz przybyłeś tu?
Radkiewicz zrozumiał, że o nim już wszystko wiadomo, więc nie zapierał się. Owszem — szczegółowo opowiadał o swojej podróży, wciąż jeszcze czując radość w obcowaniu z ludźmi. Cały urząd policyjny słuchał Radkiewicza z zainteresowaniem i przejęciem, lecz gdy skończył, starszy urzędnik rzekł:
— Wszystko to jest bardzo zajmujące i zabawne, lecz zakuć go w kajdany i odstawić do Petersburga! Niech już tam sobie z nim radzą!
Tegoż wieczora, dzwoniąc kajdanami, Radkiewicz chodził z kąta w kąt wąskiej celi więziennej i myślał. Przed oczami jego płynęły obrazy męczeńskiej włóczęgi przez krainę śmierci i zgrozy, jaką była pustynia Północnego oceanu, z jego zimą straszliwą, nocą bez końca i z pałającem, groźnem niebem, skrywającem oblicze Boga; widział przed sobą zbolałą i zrozpaczoną twarz umierającego Lindensztadta, krzyż nad jego mogiłą; słyszał huk i plusk ciężkich, ołowianych fal oceanu i na nich, jak drobną drzazgę małą, poczciwą „Nadzieję“, od której w tak brutalny sposób oderwano go na zawsze. Myśląc o tem, Radkiewicz czuł się bardzo zdziwiony, że niepowodzenie takiej szalonej i ciężkiej wyprawy i jej tragiczny koniec, o którym świadczyły kajdany i kraty więzienne, wcale go nie wzruszyły. Czuł się spokojny i pewny, że z Rosji się wyrwie i upragnioną wolność odzyska.
W takim nastroju spokojnym i pogodnym spędził Radkiewicz kilka dni w więzieniu w Rewlu. Czuł się doskonale, tylko jeść nic nie mógł i z trudem wstawał zrana z łóżka; pił dużo wody, trawiony jakąś wewnętrzną gorączką.
Przez sen wołał Lindensztadta i Lisowskiego, bełkotał coś o żaglach, sterze i fokach, modlił się i mruczał śpiewki, przychodzące mu do głowy.
Wreszcie w otoczeniu żandarmów wsadzono go do wozu i odwieziono do Petersburga. Przez całą podróż gorączka nie porzucała steranego nadludzkim wysiłkiem ciała Radkiewicza, ale pozostawał wciąż pogodny, wesoło rozmawiał i żartował ze strażą, zabawiając ich opowiadaniami ze swej podróży. Nawet żandarmi szeptali do siebie, z podziwem kręcąc głowami:
— Takiego bohatera aresztować, zakuć w kajdany i wrzucić do więzienia? No — no!
Dowlekli jednak Radkiewicza do Petersburga, gdzie władze umieściły go w więzieniu, z którego miał być odesłany zpowrotem na miejsce wygnania. Gdy o tem usłyszał Radkiewicz, uśmiechnął się szyderczo i głośno oznajmił:
— To — pomyłka, panowie! Ja na Sybir już nie wrócę. Wyjdę na wolność, do Polski powrócę... Tak! Tak!
Wydawał się nieprzytomnym, oczy mu błyszczały, drżały ręce i nogi, a zęby szczękały, wstrząsane dreszczami.
Tegoż samego wieczora do celi Radkiewicza przyszedł lekarz i jakiś starszy pan, ubrany po cywilnemu. Lekarz obejrzał uważnie chorego i powiedział, zwracając się do dozorców więziennych:
— Tyfus... Przenieść do szpitala natychmiast... Stan groźny.
Starszy pan tymczasem szczegółowo jął wypytywać Radkiewicza o jego ucieczkę z Syberji i o jego pełną fantazji, odwagi i uporu podróż, starannie wszystko notując w małej książeczce.
— Czy pan jest z policji czy z sądu? — zapylał go słabym głosem Radkiewicz.
— Jestem literatem i o pańskiej historji napiszę do gazety artykuł, bo jest to przygoda niebywała, a jej zakończenie — zbrodnią!...
Literatowi aż łzy do oczu nabiegły, co widząc, chory dotknął jego ręki i szepnął:
— Wszystko dobrze! Prędko będę wolny!...
W szpitalu Radkiewicza odwiedził jakiś generał, przed którym drżała cała administracja więzienia. Generał rozpytywał się o przygody Radkiewicza podczas jego podróży i, wychodząc, uścisnął mu rękę, życząc prędkiego powrotu do zdrowia. Po odejściu generała Radkiewicz dowiedział się, że był to adjutant cara, który posłał go, aby stwierdzić to, co było napisane w niektórych dziennikach petersburskich o śmiałym polskim żeglarzu. Car, podobno bardzo zaciekawiony niezwykłą Odyseją zbiega syberyjskiego, rozgniewał się mocno, że w Rewlu żandarmi zakuli człowieka, którego czyny zadziwiały i w zachwyt wprawiały Norwegję i Danję. Był to skandal, barbarzyństwo, a carowie nie lubili, gdy o ich państwie Europa miała prawdziwe pojęcie.
Dwa dni miotał się jeszcze w gorączce człowiek, który zwalczył przestrzeń niezmierzoną, zgrozę zimy podbiegunowej, szał oceanu Lodowatego i największą nędzę, jaka może spotkać ludzi. Teraz w więziennym szpitalu borykał się ze śmiercią, a w tej walce ostatniej coraz częściej rozmawiał z Francem Lindensztadtem, prosząc go, aby na jego mogile nie zapomniał krzyża katolickiego postawić. Nareszcie kiedyś nad ranem zakończył walkę i leżał spokojny, pewny siebie i wolny na zawsze. Dusza jego, z pewnością, natychmiast odleciała za mury więzienia, gdyż nad duszami Polaków car moskiewski nie miał władzy, a odleciawszy, ta dusza zwolniona pomknęła w stronę Polski — ziemi znanych i nieznanych bohaterów-męczenników i marzycieli najszlachetniejszych.
W kilka godzin po śmierci do kancelarji więziennej przyszedł papier, z rozkazu cara udzielający Radkiewiczowi amnestji i prawa na powrót do Polski.
Lecz odważny żeglarz już dobił do portu największej wolności i ukojenia, więc łaski cara nie przyjął.



KRZYK URWANY
(Szkic z podróży.)

Nasza „Australja“ krótko stać miała w Wuzungu, — porcie Shanghaju, trzeba więc było spieszyć się ze zwiedzeniem miasta.
Robiliśmy wycieczki z doktorem P. i wkrótce przekonaliśmy się, że na poznanie miasta dość tych paru godzin.
Europejska dzielnica ze swemi willami, parkami i linjami tramwaju, była zwykłym „settlement’em“, jakich mieliśmy dość w Adenie, Singapoore i Hongkongu; chińska zaś dzielnica Sok-nu-hai, posiadała tak brudne, ohydne i krzywe ulice, roiła się od tłumów dobrze nam znanych Chińczyków, — że nie pociągała nas bynajmniej, to też postanowiliśmy powrócić do portu.
Gdyśmy już byli na wybrzeżu, zapchanem przez półnagich, opalonych na słońcu „kuli“, i bronzowych rybaków „ju-men“, pośród stosów towarów, w atmosferze, przesyconej zapachem ryb, owoców, dostarczanych z Japonji i Ameryki, skór, cebuli i oleju bobowego, w zgiełku krzyków, nawoływań, zgrzytu łańcuchów, łoskotu wind, wycia syren i gwizdania lokomotyw, — mój towarzysz zawołał:
— Oszaleję! Biegnę na „Australję“!
Pozostałem samotny i obserwowałem życie portu.
Małe, silne statki ciągnęły na długich sznurach szeregi niezgrabnych kryp chińskich, któremi przewożono aż do Czi-Foo ryby, morską kapustę, trepangi, tran i wielkie, czarne ostrygi — „lozaj“.
Setki drobnych, dziwacznych łodzi rybackich, o wysokich, pomarszczonych w liczne fałdki żaglach, przychodziły z morza i wyrzucały wprost na brzeg stosy ryb, olbrzymich, okrągłych krabów, wiązanki wodorostów i wielkie muszle, pokryte warstwą czarnego, cuchnącego mułu.
Pośród zgrzytliwego hałasu, który unosił się i drgał w powietrzu, nie słychać prawie było gwizdków parowców.
Zdaleka na widnokręgu ukazał się ciemny punkt i rósł bardzo szybko.
— Statek! Statek wojenny! — krzyknął ktoś w porcie, i wnet cały tłum rzucił się do przystani, gdzie zwykle zatrzymywały się szalupy okrętów wojennych.
Z mgły coraz wyraźniej rysować się zaczynały kontury statku. Miał trzy niskie a grube kominy i dwa maszty.
Już można było dojrzeć działa, które z ciekawością wychylały długie, nieruchome szyje.
— Krążownik angielski! — wołano w tłumie. — Krążownik...
W kwadrans potem okręt wszedł już do portu, zahuczał ponuro i zgrzytnął łańcuchami kotwicy.
Na pokładzie zaczęli biegać marynarze; odwiązywano i spuszczano szalupy, otwierano wielkie luki od magazynów węgla.
Po chwili biała łódź, z dziesięciu wioślarzami i oficerem przy sterze, była już w przystani, a jakiś majtek wykrzykiwał głośno:
— Paj-Lin! Zawołać Paj-Lina do komendanta!...
Przybiegł stary, o cienkim warkoczu i prawie czarnej skórze Chińczyk i, uniżenie kłaniając się, bełkotał:
— Depesza jest... Węgiel jest... Robotnicy są! Czy można ładować...?
— Natychmiast zaczynaj! — rozkazał oficer, i łódź, pędzona dziesięciu wiosłami, jak mewa pomknęła przez zatokę.
Wkrótce sapiący statek portowy przyciągnął do burty krążownika wielką, czarną krypę z węglem i tłumem robotników.
Zaczęło się ładowanie.
Sznur ludzi z koszami na głowach ciągnął się od krypy, szedł przez schody, prowadzące na pokład wojennego okrętu, wysypywał z koszów do głębokiej czeluści luki suchy węgiel, który, spadając, rozbijał się na kawałki, a pył unosił się w postaci czarnej chmury nad białym krążownikiem.
Wziąłem czółno i kazałem się wieźć w stronę statku, gdyż chciałem zbliska widzieć tę gorączkową, prawie konwulsyjną pracę ludzkiej, zbiorowej maszyny.
Przybyłem w chwili, gdy jakiś gruby marynarz, stojący około luki, okładał pięściami schylonych pod ciężarem ładunku Chińczyków, Koreańczyków i Malajczyków, nagląc ich do pospiechu. Milcząc znosili razy i, milcząc, szli zpowrotem po nowy ładunek i nowe razy.
Wtem około luki powstało zamieszanie.
Majtek uderzył robotnika, a ten wnet mu odpowiedział okropnym ciosem, od którego brutal zachwiał się na nogach.
Natychmiast zagrały trąbki komandorów i zbiegli się majtkowie.
Nastało groźne i straszne milczenie...
Huknął strzał... Echo długie biegło nad wodą, aż ucichło gdzieś daleko, pochłonięte przez piasczyste wybrzeża za Sok-nu-hai.
Z tłumu wypadł człowiek.
Nie był to Chińczyk...
Był blady, łapał zakrwawionemi wargami powietrze i drżącemi dłońmi chwytał się za pierś.
Naraz zachwiał się, zatoczył, jak pijany, zawadził nogami o zwój sznurów, leżących na pokładzie i runął do wody...
Wysoko wzbiła się do góry zielona fala, mignęła w pianie głowa robotnika, zniknęła na chwilę i znowu się zjawiła...
— Jezus... Mar... — rozległ się urwany, a samotny i pełny śmiertelnej trwogi krzyk.
Krew uderzyła mi do głowy.
Ten krzyk wydała pierś Polaka, w której biło, być może, ostatniem tętnem zmęczone, stroskane serce rodaka, rzuconego na ten daleki brzeg na pastwę zmiennej i nielitościwej doli.
Kazałem wiosłować czem prędzej na miejsce wypadku, lecz już nikogo nie znalazłem... nawet ruchliwe fale uspokoiły się i z cichym szmerem lizały stalowe ciało krążownika.
Znowu zabrzmiały krzyki, tupot nóg na pokładzie krypy, łoskot wysypywanego węgla i niecierpliwy oddech kotłów, gotowych do dalszej drogi.
Wieczorem, gdy czerwone i zielone sygnały migały w ciemności nad zatoką, a zdala szumiało miasto głosami tłumu, turkotem kół i dźwiękami orkiestry, stałem na pokładzie „Australji“ i, patrząc na wodę, myślałem:
— Ktoś ty był, nieznany rodaku? Jakiż los dziwny a nieubłagany rzucił cię aż tutaj samotnego? Czyś młody był, czy stary? Kochałeś, czy byłeś kochany? Skąd i dokąd dążyłeś?
Nadaremnie czekałem odpowiedzi...
Cicho szemrały fale, uderzając o boki parowca, a dzwon monotonnie wybijał godziny nocnej warty...



RUSAŁKA Z WAAGSÖ
I.

Powracał...
Dumał nad tem, co pozostawił poza sobą.
Myśl płynęła leniwie, niby gęsty, mętny potok w kanałach miejskich.
Niechętnie przypominał sobie dzieje swego życia. Dziwił się teraz, że ktoś nazwał je barwiłem, zajmującem, promiennem.
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się pogardliwie.
Nikt nie wiedział, że powracał do Norwegji nędzarzem.
W sercu przywoził ze sobą pustkę. Zdawało mu się nawet, że echo samotne tłukło się po wszystkich zakątkach opustoszałego serca.
W duszy przynosił ponury mrok.
Najbardziej jasny promyk słońca nie mógłby przebić czarnej płachty spowijającej duszę jego. Migotliwa błyskawica nie rozświetliłaby ukrytej w duszy ciemności, — czarnej, nieruchomej, skotłowanej lodowatemi podmuchami.
Przyjrzał się sobie w lustrze.
Ujrzał piękną, jak zwykle, twarz, podziwianą przez miljony ludzi na srebrnym ekranie filmowym. Jednak w niebieskich oczach zaczaił się jakiś wyraz znużenia i obojętności; sieć zmarszczek tak drobnych, że z trudem je możnaby dostrzec, rozpostarła się koło powiek; kilka srebrnych nici połyskiwało na skroniach.
Twarz nieruchoma, a gotowa w jednej chwili do okrycia się maską radości, szczęścia, rozpaczy lub gniewu, była jednak piękna.
To sprawiło mu ulgę.
Westchnął, całą piersią wciągając powietrze morskie, wdzierające się do kabiny przez otwarty iluminator.
Trwało to krótką chwilę.
Z dna serca, z zakamarków mózgu wypełzła myśl dręcząca.
Szeptała bez dźwięku:
— Powracasz do ojczyzny?... Cóż przywozisz ze sobą? Puste serce, przepaloną na popiół duszę, stargane nerwy i książeczkę czekową?
— Dolary! Dolary! Dolary! — zaśpiewał jakiś głos daleki, a był podobny do brzęku metalu.
— Dolary... dużo dolarów! — powtórzyły usta.
Człowiek chciał się uśmiechnąć do tego, co było marzeniem i celem życia przez tyle, tyle lat.
Nie miał sił.
Po pokładzie tupiąc bosemi stopami przebiegli majtkowie.
Rozległy się słowa cichej komendy i dyskretne gwizdki z rufy.
Parowiec ryknął basowym głosem syreny i drgnął.
Ktoś krzyknął:
— Tak! Tak! Olaf Wegen płynie na pokładzie „Elfa“... Aha! Dobrze... Spuścić drabinkę od lewej burty... Proszę! Pełny chód...
Parowiec znowu ryknął urwanym głosem i sunął dalej.
Po chwili do kabiny wszedł służący.
— Pana Olafa Wegena proszą na dek! — rzekł z uśmiechem.
— Co się stało? — spytał Olaf.
— Na pokład wgramoliło się dwuch korespondentów pism kinematograficznych. Przybyli łodzią... proszą o wywiad — objaśnił służący.
— Do djabła! — zaklął cicho Olaf Wegen. — W Norwegji, czy w Stanach Zjednoczonych to samo, wszędzie i zawsze to samo!...
Jednak wprawnym ruchem poprawił płowe włosy i, obejrzawszy w zwierciadle całą postać swoją wyszedł z kabiny.
Zaczęło się fotografowanie, nakręcanie kilku krótkich scenek dla „kinożurnalu“ i wypytywanie o szczegóły karjery artystycznej, ulubione kreacje filmowe, wrażenia podróży, o zamiary.
Olaf na wszystko odpowiadał spokojnie, bo tysiąc razy słyszał podobne pytania. Zatrzymał się, gdy spytano go o zamiary.
Miał je zawsze.
A teraz?
Nie widział żadnego celu, nie odczuwał żadnych pragnień.
— Przyjechałem do Norwegji... bo trzeba było dokądś jechać... Dałem sobie długi urlop wypoczynkowy... Czuję się znużony... nerwy nie są w porządku... Zbyt dużo grałem w ostatnich sezonach...
— Co pan będzie robił w Norwegji? — spytał jeden z korespondentów.
— Nie wiem... — odparł Olaf, wzruszając ramionami.
— Gdzie się pan osiedli?
— Nie... wiem...
Spostrzegł zdumienie na twarzach dziennikarzy, więc uśmiechnął się i dodał:
— Doprawdy nie wiem tymczasem!... Zrobię kilka wycieczek z Oslo i wynajdę zaciszny, malowniczy zakątek... Tymczasem... chwilowo... nie wiem jeszcze, jaki i gdzie...
Parowiec znieruchomiał przy wybrzeżu portowem.
Wielkie, bogate miasto otoczyło wkrótce Olafa Wegena.
Wchłonęło go w siebie, jak wielka pompa, wsysająca piasek na redzie.
Musiało jednak znaleźć miejsce dla przybysza.
Uczyniło to, pozostawiwszy go wraz z żółtemi skórzanemi walizkami i stalowym kufrem okrętowym we wspaniałym hotelu.
Dokuczali Wegenowi jacyś nowi dziennikarze.
Reporter portrecista rysował Olafa.
Kilka młodych panienek otoczyło króla ekranu i błagało o autografy i fotografje.
Porykiwały samochody. Turkotały tramwaje, biegnące wpobliżu, chłopcy wykrzykiwali nazwy dzienników południowych. Dolatywały zapachy z kuchni. Z lekkiem warczeniem sunęły windy hotelowe.
Olaf westchnął.
— Wszystko jak wszędzie! — szepnął. — Standartowe życie.
Pomyślał chwilkę i dodał z rozpaczliwym ruchem ręki:
— Odrazu mogę przewidzieć, co mnie będzie kosztował pobyt tu i czego tu mogę się spodziewać... Wszystko to doświadczałem sto, nie! tysiąc razy!
Ścisnął skronie zimnemi rękami.
Przebrał się szybko i wyszedł na miasto.
Obszerny, głęboki, ciemny Kristjanja-Fjord, zatłoczony statkami i żaglowcami, z wysmukłą sylwetką „Elfa“ tuż przy granitowem nadbrzeżu; lesisty szczyt Ekebergu; starożytny kościół Hamle-Akers-Kirke; wspaniałe przedmieście Homanseyen z willami, tonącemi w pięknych parkach; obszerny plac Eidswold z posągiem poety Bergelanda i gmachem Storthings-Bygming; ratusz; stara forteca Akershus... — rodzinne miasto, gdzie w dzieciństwie pokazywano chłopakowi resztki dawnego Oslo, założonego przez walecznego Haralda III-go, — nie przemawiało już do uczuć Olafa Wegen.
Stanowczo — nie przemawiało!
Było dla niego tem samem, co Londyn, Paryż, Madryt, Rzym, Nowy Jork, San-Francisko i druga ojczyzna — Hollywood...
Olaf pomyślał, że ciągłe przeżywanie setek emocyj przed oczami miljonów ludzi, oglądających go na ekranie, zatarło wszystkie granice i uczyniły z niego obywatela świata.
Cała kula ziemska stała się z biegiem czasu ojczyzną jego, bo wszędzie znali ludzie i lubili Olafa Wegena; jednocześnie na całej ziemi nie było zakątka, gdzie czułby się sobą, a w tłumie stumiljonowym nie znał ani jednego przyjaciela o duszy pokrewnej, o sercu wyrozumiałem.
To samo w Oslo!
Pałace, kościoły, wille, parowce, automobile, tłum.
Na ulicach ludzie przyglądają się mu uważnie i uśmiechają się z domyślną radością.
— Olaf Wegen! — dochodzą go szepty. — Piękny Olaf! Willa w Hollywood, własny jacht, miljon dolarów...
— Dolary! Dolary! Dolary! — brzęknęły metalem słowa, rzucone przez przechodnia, ogarniającego bystrym wzrokiem wysoką, silną postać kinematograficznego bohatera i ulubieńca publiczności.
Ściągnął brwi Olaf i nachmurzył czoło.
— Jak wszędzie... jak zwykle... standarty... standarty...
Zawrócił się i z nisko pochyloną głową wszedł do hallu hotelowego.
Usiadł na kanapie pod sztuczną palmą i przerzucał dzienniki.
Wywiady z nim, portrety, szkice ołówkiem, prawdziwe i zmyślone, głupie, bezczelne opowiadania o nim, o jego życiu, bogactwie, karjerze, upodobaniach...
— Standarty... standarty... Dolary... Dolary! — szepnął znowu i, zwinąwszy, cisnął dziennik na stół.
Kazał zdziwionemu portjerowi podać rachunek i wynieść bagaże do samochodu.
— Dokąd mam jechać? — spytał szofer, gdy Olaf Wegen wygodnie usadowił się w aucie i zapalił cygaro.
— Dokąd? — powtórzył zdumiony artysta.
Pytanie sprawiło mu przykrość, niemal ból. Był zmuszony nagle myśleć i decydować.
— Zapłacę panu dolarami hojnie, jeżeli znajdę cichy, piękny kąt, gdzieś nad morzem, zdala od dużego miasta... — rzekł niepewnym głosem.
Szofer aż podskoczył na siedzeniu. Po chwili zeszedł i otworzył drzwiczki auta.
Przyglądał się pasażerowi i coś kombinował.
— Czy takie miejsce może być dalej od Oslo? — spytał.
— Gdzie chcecie, chociażby na biegunie — odparł ze smętnym uśmiechem Olaf. — Zrozum mnie pan! Chcę zostać sam, daleko od zgiełku, nudnych ludzi i jeszcze nudniejszego życia miejskiego!
— Hm... — mruknął szofer. — Znam takie miejsce... Daleko to, bo aż w Tjörd... na brzegu Bjärkfjordu... Woziłem tam przed laty pewnego bankiera... Rzucił się biedak do morza... Desperat!... Ale miejsce piękne, ustronne i ciche... ciche, jak grób... Doprawdy, jak grób...
Olaf Wegen milczał. Prawie nie słuchał mówiącego.
— Tylko bardzo szczęśliwy, lub bardzo bogaty człowiek może się tam czuć dobrze! — dodał szofer z głośnym śmiechem.
Słowa jego usłyszał i zrozumiał Olaf.
— Jestem bogaty, a w życiu wszystko mi się udaje, przyjacielu! — szepnął.
— Dobra wtedy! — zawołał szofer. — Odwiozę pana do Tjörd. Będzie mi pan dziękował!
— Jedźcie! — zgodził się Olaf i opuścił powieki, znużony rozmową i jakiemiś okruszynami, błyskami myśli.
Koło północy auto stanęło w małej mieścinie Ghishjölm; w hoteliku „Pod gwiazdą“ Olaf Wegen spędził noc.
Rano pił kawę w salce restauracyjnej, gdzie przy sąsiednim stoliku, jak się dowiedział od kelnera, spożywali śniadanie pastor, sędzia i lekarz. Spoglądali na niego z zaciekawieniem, lecz nie poznali w nim bohatera ekranu.
— Ci dobrzy ludzie może nigdy w kinie nie bywali?... — pomyślał Olaf z zadowoleniem i zapytał kelnera: — Macie tu kinematografy?
— Jest jeden, gdzie się wyświetlają obrazy treści naukowej lub religijnej, ale w Tromsdö, proszę pana, widziałem...
Olaf Wegen, nie słuchając go więcej, wstał, zapłacił i wyszedł.
— Jedźmy! — rzekł do szofera.
— jestem gotów — odparł. — Przed południem staniemy na miejscu, panie!
— Bardzo dobrze! — zawołał Olaf. — Macie cygaro, dobre, prawdziwe hawańskie.
Auto ruszyło.
Droga biegła, robiąc ciągłe wiraże, wijąc się w labiryncie dolin górskich. Lesiste szczyty tłoczyły się dokoła, niby przyglądając się ze zdziwieniem i nieufnością nieznanemu człowiekowi.
Olaf przypominał sobie wąwozy Rocky Mountains, gdzie „nakręcano“ tytułową rolę jego w filmie „Władca Gór Skalistych“.
Nie odczuwał teraz piękna tych borów i ciemnych szczytów, nie słyszał ich głosu, który szmerem świerków i sosen przemawiał do niego:
— Olafie Wegen! Biedny, zbłąkany, znużony pielgrzymie, jesteśmy górami twojej ojczyzny i witamy ciebie, bracie nasz!...
Nagle droga, uczyniwszy szalony skręt, wybiegła na wysoki spych, wiszący tuż nad morzem. Dochodził aż tu jego głos, gniewny i groźny.
Ocean walił falami i białą, pienną zwarą w czarne skały, popękane, poszczerbione, pełne wyżłobionych dołów i szczelin głębokich.
— Bjärkfjord! — zawołał szofer, zwracając do Olafa uśmiechniętą twarz.
Artysta spojrzał nadół.
Wśród ciemnych skał pionowych, stromym uskokiem zaciskających wąską zatokę, najeżoną rafami, szalało czarne, żałobne morze, porysowane bielą grzywiastych fal, z łoskotem, hukiem i sykiem kipieli bijących w twardy pancerz brzegu.
Auto wbiegło na szczyt niewysokiej przełęczy.
Olaf ujrzał małe, białe miasteczko, otoczone lasem od północy, a od wschodu — gęstemi zaroślami jałowcu.
Dalej odłogiem leżała równina, cała złocista i fioletowa od wrzosów.
— Tjörd... — objaśnił szofer. — Rybacka mieścina... Cicho tu i spokojnie! — A ten bankier, panie, to z tamtego zębatego cyplu skoczył na rafy!... Nikt się nie dowiedział, dlaczego to uczynił... Może jakieś nieszczęście albo troska zadręczyły go do reszty... Świeć Panie, nad jego duszą... Niedola i bogaczy ściga...
— Z pewnością, że ściga... — z przekonaniem w głosie potwierdził Olaf Wegen i westchnął.
Stanęli przed bramą zajazdu „Skrzydła mewy“.
— Piękny tytuł dla filmu — pomyślał Olaf, odczytawszy napis na szyldzie...

II.

Olaf Wegen już tydzień cały mieszkał w „hotelu“ sędziwego Ljena Kronkheima.
Wstawał rano, pił kawę i, zabrawszy ze sobą śniadanie, szedł w góry lub na łąki, okryte wrzosami.
W lasach podglądał wiewiórki i czyhające na nie kuny; dwa razy widział jelenie, w gęstych zaroślach jarzębiny spłoszył stadko głuszców...
Siedział cicho, patrzał i słuchał, o niczem nie myśląc.
Słyszał cichą, drgającą nutę i rozumiał, że to brzmią promienie słońca, przebijając się przez powietrze, pełne aromatu żywicy młodych pędów, szyszek i wonnych ziół.
Znudziła go jednak ta cisza, zrzadka tylko przerywana kwileniem małej, drapieżnej kani lub bzykaniem owadów.
Zaczął schodzić kamienistą ścieżką na wąski zdziar nadbrzeżny.
Tu nie było miejsca dla ciszy.
Ciągły ruch fal, syk ich spienionych grzyw, plusk i szelest wybiegającej na żwir wody, a w godzinie przypływu huk, łoskot, grzmot tysięcy dział, gdy morze ciskało na kamienisty brzeg nieskończone szeregi rozwścieczonych bałwanów.
Od wieków biły one w twardą pierś lądu, szarpały go i wstrząsały, lecz, okryty ranami, szczerbami i bliznami wystawiał na ciosy fal ostrza swych przylądków, szczerzył kły raf czarnych i trwał niewzruszony, ponury, mocarny.
Miotały się i jęczały nad zgiełkliwą kipielą mewy; ze zgrzytem toczyły się po urwisku kamienie, rozsypując się na żwir i piargi.
Ociekały białemi strugami piany skały, zwisające nad tonią czarną, bezdenną, a wyjące, syczące fale lizały je złemi żądłami, sięgając coraz wyżej i dalej, wrywając się do jaskiń, szczelin i wbiegając na zwały dawnych lawin.
Olaf Wegen przychodził tu o wschodzie słońca, gdy morze, znużone całonocną walką, odbiegało i z cichym szmerem, z pluskiem, brzemiennym skargą, muskało obnażone, muszlami i czerwonemi wodorostami okryte rafy.
Kąpał się i, leżąc na płaskim kamieniu, wpatrywał się w wodę, śledząc ruch chyżych stad rybek i małe kraby, śmigające po piasku w poszukiwaniu żeru.
Słuchał dzwonienia szerokich, łagodnych fal i przyglądał się wpadającym co chwila do morza, szybującym mewom i albatrosom, wypatrującym zdobyczy.
Dzikie gołębie przenosiły się z łopotem skrzydeł nad fjordem i kryły się w głębokich szczelinach na szczycie spychu, gdzie wiły gniazda swoje.
Pewnego razu, leżąc na kamieniu, ukrytym za grzędą wysokich raf, ujrzał dziwne zjawisko.
Od strony wyspy Waagsö majaczącej we mgle słonecznej, ktoś płynął.
Nad wodą co chwila podnosiły się białe ramiona, wyrzucane wysoko, a na szafirowej tafli morza biła w oczy szkarłatna ruchoma, okrągła plama.
— Dobry pływak! — mignęła Olafowi myśl.
Tymczasem człowiek zbliżył się szybko i już sunął przez czarną toń Bjärkfjordu.
Wkrótce silnemi uderzeniami ramion wyrzucił się na przybrzeżne kamienie niedaleko od skrytki leżącego artysty.
Zdumiał się Olaf Wegen.
Ujrzał młodą kobietę. Silne, zwinne ciało nagie spoczęło niby pienna zjawa na czarnym odłamie skały.
Kobieta wypoczywało długo. Strzeliste, wybujałe piersi, niby wyrzeźbione z alabastru, oddychały ciężko, znużone walką z morzem.
Wreszcie podniosły się ręce i ruchem leniwym jęły rozwiązywać czerwoną chustkę, okrywającą głowę.
Fala rudych włosów rozsypała się po plecach, przykrywając pierś i długie, foremne uda.
Kobieta wstrząsała złocistem runem, susząc włosy.
Słońce stało już wysoko. Wchłonęło, wypiło wodę, wysuszyło i rzuciło złote, zielone, fioletowe iskierki na faliste pasma rudego płaszcza.
Kobieta wstała i, odrzuciwszy wtył głowę, przeciągnęła się rozkosznie.
Olaf Wegen przyglądał się jej spokojnie, z lekkim podziwem.
Młode ciało nie wzbudziło w nim namiętności.
Przecież widział tyle pięknych kobiet — półnagich i zupełnie nagich, podczas akcji kinowej tulił je w ramionach, nosił, przyciskając do swojej piersi... Ciało kobiece nabrało dla niego znaczenia standartu, jak klasa hotelu, karta dań w restauracjach, jak marka auta...
Podziwiał jednak to olśniewające białe ciało rudej kobiety, skrzące się na tle ciemnego morza, złoto-rdzawe smugi włosów drażniły wzrok jego.
Kobieta tymczasem wdrapała się na skałę i ze szczeliny wydobyła zawiniątko. Rozwiązawszy je, wyjęła koszulę, suknię, pończochy i trzewiki. Szybko się ubrała i, wyszedłszy na ścieżkę, zniknęła na jej zakręcie.
Olaf Wegen nie powrócił do hotelu „Skrzydła mewy“.
Zaczajony czekał na tajemniczą nieznajomą.
Minęło dużo czasu.
Wreszcie ujrzał ją, zbiegającą ze stromych zboczy wysokiego spychu.
Gdy dobiegła do brzegu i zaczęła układać włosy pod czerwoną chustką, Olaf krzyknął:
— Hallo, balio, rusałko!
Drgnęła i obejrzała się szybko.
Spostrzegła nieznajomego mężczyznę, siedzącego za kamieniami, i, zapinając guzik bluzki, zbliżyła się do niego.
— Wołaliście? — spytała głębokim głosem.
Skinął głową i rzekł:
— Pięknie pływacie...
— A tak! — odparła. — Jestem rybaczką... nazywają mnie „rusałką z Waagsö“. A wy?
Ogarnęła wzrokiem postać siedzącego przed nią Olafa Wegena. W źrenicach jej błysnęła ciekawość i zadowolenie. Podobał się jej ten piękny mężczyzna, podobało się wszystko w nim — piękna twarz, niebieskie oczy, wypukła pierś i szerokie ramiona, atletyczne niemal.
— A wy? — powtórzyła pytanie, potrząsając głową.
Ja?... — mruknął. — Jestem artystą kinematograficznym.
— Ach! — zawołała, klasnąwszy w dłonie. — W zimie byłam w Bergen i widziałam w kinie bardzo piękną historję... miłosną i bardzo rzewną... Popłakałam się nawet... Biedni ci artyści!
— Biedni? Dlaczego? — spytał Olaf.
— Zmuszeni są grać to, czego sami nigdy nie przeżywają... Biedni, bo nie mogą mówić, a wszystko muszą wyrażać twarzą i ruchami... Życie nie jest takie! Uczucia silne, głębokie nigdy prawie nie żądają zmiany wyrazu oczu lub szczególnych ruchów... Gdy bardzo jesteśmy rozradowani lub smutni, wtedy dusza żyje, rozkwita lub zżyma się, a ciało niemal kamienieje... boi się spłoszyć szczęście, lub uczynić nieszczęście jeszcze bardziej bolesnem...
Olaf Wegen milczał długo. Zapytał wreszcie:
— Macie męża, albo kochanka?...
— Jestem dziewczyną... a o kochanka nie wolno pytać! — odpowiedziała z cichym śmiechem.
— Poco płynęliście tu zdaleka? — spytał Olaf.
Zaśmiała się wesoło.
— Dziś niedziela — odparła. — W lecie często przypływam tu z Waagsö.
— Poco? — spytał znowu Olaf.
— Mam tu znajomą — staruchę Blangeström, lecz nie dla niej płynę do Bjärkfjordu...
Umilkła, a po chwili ciągnęła dalej:
— Życie bywa ciężkie lub lekkie, ale strasznie jednostajne. Gdy znuży mnie, postanawiam płynąć te trzy mile... Zmaganie się z morzem, ryzyko... to działa jak mocne wino... potem zawsze mam szacunek dla siebie, że wytrwałam, że jestem dzielna, silna i śmiała... Życie wtedy wydaje się piękniejsze i nie takie nudne... Zjawiają się nowe nadzieje i myśli...
— Popłyniecie teraz na Waagsö? — szepnął Olaf i nagle wstał.
— Tak! Już czas...
— Popłynę i ja z wami! — rzekł bez namysłu.
— A umiecie? — spytała.
— Jestem najlepszym pływakiem wśród artystów w Hollywood! — odparł z dumą.
— Pięć i pół kilometrów... — upomniała, patrząc na niego uważnie.
— Dopłynę i powrócę! — zawołał, prostując ramiona.
— Dobrze! — rzekła, odchodząc.
Spotkali się już w wodzie na środku fjordu.
Dopłynęli do wyspy o zachodzie słońca.
Dziewczyna przyniosła Olafowi rybackie portki i kurtę. Jedli razem kolację — pieczone z cybulą ryby, mleko i chleb. Artysta opowiadał jej o swojem życiu. Słuchała w milczeniu, trochę smutna.
Rano Olaf odpłynął.
Pomiędzy Waagsö a północnym przylądkiem fjordu przerzucił się na plecy i spojrzał w stronę wyspy. Z wysokiego brzegu migotała na jasnem niebie czerwona chusta, niby duży szkarłatny motyl miotał się nad skałą.
Tegoż wieczora Olaf Wegen rzekł do starego Ljena Kronkheima, klepiąc go po ramieniu:
— Wynajmijcie dla mnie wózek i konie, ojcze! Wypocząłem znakomicie w Tjörd. Czuję w sobie siły i chęć do życia!... Muszę już brać się do pracy. Obmyśliłem piękny film. Będzie się nazywał „Rusałka z Waagsö“. Wszyscy, którzy obejrzą ten obraz, poczują zapach życia, które jest jak morze: przypływ i odpływ, ryk, zgiełk bałwanów i cichy szmer nadbiegającej fali, co pieści niegościnny, kamienisty brzeg. Krzyki mew — to nie jęki, to hasła bitewne!... Niema w życiu mgieł nierozwianych... Gdy się rozpłyną, pierzchną — ujrzymy skalisty spych Waagsö, a nad nim szkarłatną chustę — znak zuchwałego czynu... dumy, zrozumienia wartości własnej...
— Hm... — mruknął Ljen. — Nie rozumiem was, panie...
— Ach — zawołał Olaf. — Przecież i ja zrozumiałem to dopiero dziś, gdy płynąłem z Waagsö do Bjarkfjordu.
— A jakżeście się dostali na wyspę? — spytał stary.
— Wpław! — odparł Olaf Wegen, błyskając oczami i prężąc się cały.



ZŁOTA RZEKA
I.

Niedaleko od miejsca, gdzie lasami pokryte zbocza Wielkiego Chinganu zbliżały się do pięknej doliny rzeki Amur, wpadał od strony chińskiej niewielki, lecz wartki potok. Chińczycy i Mandżurowie nazywali go Tinza-ho, co znaczyło „złota rzeka“.
Potok płynął w ustronnej i odludnej miejscowości, pozbawionej nietylko wiosek mandżurskich, ale nawet samotnych „fan-dzy“, czyli osad, złożonych z jednej lub dwóch chat glinianych, zwykle otoczonych murem z niepalonej cegły.
Wielkich lasów tu nie było, więc koczujący myśliwi: Gold, Solon i Manegr nie nawiedzali wąskiej, głęboko ukrytej śród rozłogów górskich doliny i o potoku nikt nie wiedział.
Zupełnie przypadkowo jakiś kozak-rybak, przypłynąwszy łodzią Amur, zobaczył ujście Tinza-ho i zauważył, że woda jej jest mętna i żółta. Ludzie z Amuru dobrze wiedzą, co to ma znaczyć. Kozak więc odrazu się domyślił, że w łożysku tego potoku jacyś ludzie wydobywali piasek i przemywali go, szukając złota. Ponieważ cała rzeczułka była żółta, kozak zrozumiał, że pracować tu musiała spora gromada ludzi, i że jest tu złoto, gdyż wydobyto dużo piasku i ziemi, któremi cały potok był zabarwiony. Zaczął więc posuwać się przeciwko prądowi i wkrótce spostrzegł dachy zabudowań i tłum pracujących ludzi. Zatrzymał się i zaczął się przyglądać, gdy naraz jakieś bardzo potężne ramiona objęły go, podniosły do góry, z rozmachem cisnęły o ziemię, a po chwili szybko i sprawnie skrępowały mu ręce powrozem.
— No, teraz możesz wstać! — huknął jakiś gruby głos.
Kozak podniósł się z trudem i ujrzał wysokiego, chudego człowieka, odzianego w czarną skórzaną kurtę, spodnie, buty i takąż czapkę z daszkiem, nisko na oczy nasuniętym.
— Pocoś tu zawitał, przyjacielu? — spytał nieznajomy.
Kozak zaczął tłumaczyć, co go tu sprowadziło.
— Tak? — mruknął wysoki człowiek. — Rozumiem... Masz dobrego niucha, ale posłuchaj teraz co ci powiem. Nikomu na świecie o tem miejscu nie wolno wiedzieć i nic o niem mówić!... Masz więc dwie rzeczy do wyboru, przyjacielu. Albo przyłączysz się do nas i będziesz pracował, jak inni, albo natychmiast odjedziesz... Lecz pamiętaj i zanotuj sobie dobrze, że jeżeli komuś przebąkniesz o nas słówko, od śmierci nie uratuje cię nawet sam car ze swojemi wojskami! Wybieraj!
Długo namyślał się kozak, lecz wreszcie odszedł. A gdy już miał wyjść z wąskiej doliny potoku na brzeg Amuru, nieznajomy krzyknął mu jeszcze na pożegnanie:
— Pamiętaj: milczenie lub śmierć...
Groźny i głuchy głos ten dobitnie dźwięczał w pamięci kozaka, więc milczał, lecz pewnego dnia po pijanemu opowiedział sąsiadom o Tinza-ho. Zaczęto go rozpytywać, a nieostrożny, pijany kozak wyśpiewał wszystko, co wiedział.
Nazajutrz we wsi zapanował wielki ruch. Spuszczano łodzie i przygotowywano wyprawę. Trzydziestu co najdzielniejszych chłopów, uzbrojonych w karabiny i szable, pod dowództwem kozaka, który wykrył „złotą rzekę“ wyruszyło po złoto. Przepłynęli Amur, a później w ciągu kilku godzin maszerowali przez krzaki i wysoką trawę w stronę ujścia tajemniczego potoku. Weszli nareszcie w dolinę i zaczęli się zagłębiać w nią. Posuwali się zwartą kupą, bacznie się rozglądając. W oddali już zjawiać się zaczęły zabudowania, lecz naokoło było cicho.
— Prześpią nas! — uśmiechnął się przywódca. — A temu wysokiemu to już ja sam osobiście wszystkie żebra policzę kolbą! Będzie wiedział że nie wolno kozaka ciskać o ziemię, jak worek z mąką.
Zaklął i poprowadził dalej swój oddział. Nagle z krzaków wypadło dwóch Chińczyków. Szlochali i krzyczeli w niebogłosy, wygrażając pięściami.
— Stój! — zawołali kozacy. — Czego wyjecie?
— Chwała Bogn! Chwała Bogu! — ucieszyli się Chińczycy. — Przyszli dobrzy ludzie, uwolnią nas z rąk tych zbójów.
— Jakich zbójów? — pytali przybysze, ze wszystkich stron otaczając Chińczyków.
— Jest tu naczelnik, taki wysoki i chudy — objaśniali — silny i zły, jak sam djabeł. Złapał dziś pięćdziesięciu Chińczyków na pracy w szybie, bo to — niedziela i nie wolno pracować, więc kazał ich obić. Będziemy po zachodzie słońca torturowani, ratujcie nas, ratujcie, dobrzy ludzie!
— Dobra nasza! — zawołał stary kozak. — Weźmiemy Chińczyków, to więcej nas będzie. Wołaj swoich, niech przychodzą!
Chińczycy odbiegli i w kilka minut potem przyprowadzili cały tłum swoich rodaków, wymachujących drągami, kilofami, siekierami i witających radośnie przybyłych kozaków.
Zaczęły się narady nad tem, z jakiej strony najwygodniej uderzyć na osadę i rozpytywano, gdzie mieszka wysoki, chudy człowiek, który wzbudził taką nienawiść w nieszczęśliwych, skazanych na chłostę Chińczykach. Ci tymczasem wmieszali się w szeregi kozaków, wprowadzili nieład, rozbili cały oddział na drobne grupy; niektórzy pod pozorem oglądania broni, trzymali już w ręku kozackie karabiny i szable.
— Naprzód! — zakomenderował przywódca.
— Zaczekaj trochę! — rozległ się nieznajomy głos, groźny i głuchy, i jeden z Chińczyków zerwał z głowy swoją myckę wraz z warkoczem. Ujrzano krótko ostrzyżoną głowę o orlim nosie, bystrych niebieskich oczach i silnie zaciśniętych wargach.
— Zaczekaj trochę! — powtórzył i krzyknął: — Bierz ich i wiąż!
Cały tłum przebranych i prawdziwych Chińczyków runął na osłupiałych przybyszów. Wszczął się tumult i zgiełk. Buchnęło parę strzałów, rozległo się kilka przeraźliwych krzyków, lecz po chwili wszystko się uciszyło.
— W porządku! — zawołał przebrany za Chińczyka wysoki człowiek, obchodząc szeregi leżących, związanych jak półgęski kozaków. — Bardzo dobrze...
Przy końcu ostatniego szeregu zatrzymał się i zawołał po polsku:
— Antku! chodź-no tu...
Mały, nad wyraz krępy, już nie młody człowiek zbliżył się do wołającego.
— Co mam zrobić z tą zwierzyną? — zapytał, uśmiechając się złowrogo.
— Wsypiesz każdemu po dwadzieścia pięć kijów i obiecaj trzy razy tyle, jeżeli jeszcze kiedyś tu zawitać raczą. A z przywódcą sam się rozmówię.
Podszedł do leżącego osobno kozaka i zaczął mu się uważnie przyglądać.
— Dzień dobry, przyjacielu! — mruknął. — Przyszedłeś po śmierć, boś się wygadał. Uczciwie to z twej strony, więc prędko się z tobą tu załatwią. Bądź spokojny...
Podczas, gdy rozlegały się krzyki sumiennie chłostanych kozaków, jakiś Chińczyk, na rozkaz wodza, rozwiązał nieostrożnego kozaka i poprowadził go w stronę krzaków, w których wkrótce zniknęli obaj. Po chwili powrócił tylko Chińczyk.

II.

Wpobliżu źródeł Tinza-ho od paru lat już stała duża osada, złożona z pięciuset długich szop. Tłumy ludzi kręciły się wszędzie. Jedni majstrowali około domów, przyrządzali strawę w olbrzymich kotłach, znosili mąkę, sól, jarzyny; inni robili cegłę i gliniane rury i zwozili w taczkach do kilku wielkich pieców, przy których pracowali robotnicy, dorzucając na palenisko węgiel kamienny, biorąc go z grubego pokładu, czerniącego pośród skał. Jednak największa część ludności tej tajemniczej osady pracowała w innem miejscu. O parę kilometrów na wschód od osady zauważyć można było olbrzymią strugę wody, która z grubej glinianej rury biła w bok wywozu, wyrywając całe warstwy ziemi i piasku i unosząc je nadół na dno, gdzie były ustawione szerokie rynsztoki, kierujące mętną wodę do przeróżnych maszyn. Tu, na „waszgerdach“, zatrzymywano złoto, tak zazdrośnie ukrywane przez naturę w głębi ziemi.
W innych wąwozach ludzie pracowali w szybach lub ortach. Kopali nowe głębokie tunele w zboczach górskich, toczyli ciężkie wózki z ziemią złotodajną i zrzucali ją obok maszyn dla przemywania złota i oczyszczania go od ziemi, piasku i drobnego żwiru.
Na terenie tych robót uwijali się dozorcy, dając wskazówki i przyspieszając bieg pracy. Od czasu do czasu niektórzy robotnicy oddalali się od maszyn, unosząc woreczki z żółtej, nie wyrobionej skóry, obwiązane cienkiemi rzemykami, pełne złota, które zdejmowano z maszyn i odnoszono na skład. Czasami przy maszynach rozlegał się wesoły okrzyk:
Fart! Fart![1] — Oznaczało to, iż z pośród kamieni, które niosła ze sobą struga szybko płynącej wody, wyłowiono spory, nieraz ważący po kilka funtów kawał złota. Czasami ten sam okrzyk rozlegał się w szybach, gdy kilof lub rydel pracującego natrafiał na duży kawał złota, które natura złożyła tu przed wiekami i strzegła swego skarbu, aż przyszedł człowiek i wydarł go Matce-ziemi..
Miało to miejsce w roku 1885-ym, gdy na Syberji nie znano jeszcze potęgi wody i sztuki stosowania jej do rozbijania i znoszenia gór oraz przerzucania ich rynsztokiem do maszyn, które zabierają ukryte w ziemi i kamieniu złoto.
Na Tinza-ho przedsiębiorczy ludzie doszli, widać, do tego sami i dzień po dniu wydzierali z piersi gór nowe i nowe kawałki i ziarna żółtego metalu.
Już słońce zapadać zaczęło za dalekim, wysokim grzbietem Chinganu, gdy rozległo się pojedyńcze uderzenie dzwonu. Ludzie zaczęli wychodzić z szybów, z budynków maszynowych, z kuźni, z warsztatów stolarskich i ślusarskich, podchodzili do rynsztoków ze spuszczoną do nich czystą, źródlaną wodą, myli ręce i twarze i szli w stronę koszar, przed któremi stały już stoły ze strawą i dymiącemi się kubkami herbaty. Zapach świeżego chleba i pieczonego mięsiwa mile łechtał podniebienie zgłodniałych, spracowanych ludzi.
Jednak mimo znużenia wszystkie twarze były spokojne i pogodne. Nie słychać było kłótni ani ohydnych wymyślań i przekleństw. Ludzie spokojnie zasiadali do stołów i, gdy skończyli jedzenie i zabrali się do herbaty, pomiędzy szeregami stołów przechodzić zaczęli dozorcy i wykrzykiwać głośno:
— Dzisiejszy dzień dał jeden pud, trzydzieści trzy funty złota. Rozkaz dzienny na jutro pozostaje bez zmiany. Tylko przyspieszyć roboty, bo mamy mało czasu!...
Z gwarem i śmiechem rozchodził się cały tłum po koszarach na spoczynek nocny. Niewielkie grupki pozostały jeszcze przy stołach i prowadziły cichą pogawędkę, dzieląc się wrażeniami z dnia ubiegłego, lecz gdy dzwon uderzył po raz drugi, wszystko ucichło i rozpierzchło się po szopach. Zgasły migotliwe płomyki lampek olejnych; tylko z cichym szmerem miękkich chińskich trzewików sunęły pomiędzy domami straże, zbrojne w karabiny i rewolwery.
Około północy grupa ludzi zbliżyła się do jednego z baraków. Któryś z przybyłych wszedł do ciemnego budynku, zapalił lampkę i zaczął świecić nią w twarz śpiących na pryczach ludzi. Pochylił się wreszcie nad jednym z leżących i trącił go w bok. Śpiący obudził się i zaczął przecierać oczy.
— Kto to? — spytał sennym głosem, przeciągając się.
— Wstawaj, Alberti — brzmiała odpowiedź. — Mam do ciebie ważny interes.
— Nie możesz w dzień powiedzieć? Trzeba koniecznie budzić w nocy? Jestem zmęczony, amico! — mówił łamanym rosyjskim językiem Włoch, głośno ziewając. — Czy to coś bardzo nagłego?
— Bardzo! — odpowiedział przybyły. — Wstawaj i wychodź!
Po chwili Włoch, naciągając na siebie ciepłą chińską kurmę, zjawił się na progu, lecz w tejże chwili czyjeś ręce schwyciły go za gardło, zdusiły krzyk przerażenia i zakneblowały usta. Po paru minutach szamotania się grupa przybyłych niosła już związanego Włocha w stronę baraku, gdzie przez szpary w okiennicy przebijała smuga światła.
Wniesiono jeńca do pokoju i położono na pryczy. Oświetlono mu twarz lampką. Rozległ się surowy głos:
— Włochu Alberti, należałeś do Komuny Złotej Rzeki. Całą zdobycz podług naszej ustawy dzielimy pomiędzy sobą w równej części. Nikt nie dostaje więcej, nikt — mniej. Panuje tu sprawiedliwy podział, gdyż wszyscy sprawiedliwie i sumiennie pracują. Ty zaś wczoraj i dziś ukryłeś złoto w swoich trzewikach...
Stojący przy jeńcu człowiek podpruł miękką podeszwę obuwia jego i wysypał na pryczę kilka kawałków złota.
— Zdradziłeś komunę i okradłeś ją! Podług naszego prawa, za kradzież, morderstwo, lub dokonanie zemsty w okresie wspólnej roboty jest jedna tylko kara — śmierć! Wyrok cięży na tobie.
Lampa zgasła. Z ciemności dochodził ciężki oddech skazanego. Wkrótce trzech ludzi poniosło go w stronę opuszczonego już szybu, gdzie roboty, po wyczerpaniu złota, zostały na zawsze skończone. Do tego szybu wrzucono zdrajcę. Ci, którzy wykonali wyrok śmierci, stali nad szybem i słuchali. Strącony do czeluści głębokiej studni człowiek spadał długo, aż nareszcie rozległ się głuchy łoskot i plusk wody. Tak surowa, karząca dłoń nieznanego Sędziego dosięgła tego, który złamał przysięgę i prawo Komuny Złotej Rzeki.
W dziejach tej dziwnej Komuny nie było wypadku, żeby nie dokonano wymiaru sprawiedliwości nad winnym, lecz nie było też żadnych pomyłek sądowych, żadnych skarg na surowe wyroki, a sumienia i twarze ludzi, których twardy los rzucił w te wąwozy Chinganu, były zawsze pogodne, mimo, że praca była nad wyraz, czasami ponad siły uciążliwą i niebezpieczną. Dziwną tajemnicą otoczona, w milczeniu i niewiedzy przyznana była jednak przez wszystkich ta najwyższa władza: mądra, przewidująca a surowa zarazem.
Komuna Złotej Rzeki była jakgdyby jakiemś samodzielnem państwem. Kupcy mandżurscy zwozili tu towary i barany, woły, konie, mąkę, wory z bobem, herbatę, cukier, tkaniny, obuwie, metale i narzędzia w ustalone miejsca, gdzie jacyś ludzie odbierali te towary i sumiennie płacili złotym piaskiem lub kawałkami złota. Żadnego oszustwa i żadnych sporów ze strony Komuny nie pamiętają ci Mandżurowie, którzy niegdyś uprawiali handel ze Złotą Rzeką. Wszystkiego zawsze w Komunie było poddostatkiem. Chińscy robotnicy pracowali w ogrodach warzywnych, położonych na okolicznych płaskowyżach i zaopatrywali ludność w jarzyny wszelkiego rodzaju. Ludzie odżywiali się obficie, mieli dobre i ciepłe ubranie i obuwie, dostawali tytoń do fajek, ale zato byli niewolnikami i panami Komuny, nie mogąc porzucić jej do czasu, aż cała gromada nie przeniesie się na inne, zawczasu upatrzone miejsce. Zbieg bywał karany śmiercią; śmiercią, również karano za grę w karty, w kości i za pijaństwo. Nikt nigdy nie widział ani sędziów, ani katów i ręka sprawiedliwości zbiorowej dosięgała każdego w sposób tajemniczy. Złoczyńca znikał bez śladu i na zawsze.
Nikt nie wiedział i nie chciał dochodzić, od kogo wychodziły rozkazy dzienne, ale nikt nie odważyłby się nie spełnić ich, ponieważ nad niepokornym zaciężyłaby ręka niewidzialnego sędziego, który o wszystkiem wiedział, wszystko widział i słyszał, a w wyrokach swoich pozostawał tajemniczym, bezwzględnym i szybkim.

III.

Na tę dziwną Komunę, która w ciągu paru lat swego istnienia wydobyła około trzech tysięcy pudów złota, przyszły wreszcie ciężkie czasy. Obici kozacy i krążące pogłoski zwróciły na Złotą Rzekę uwagę zaborczego rządu rosyjskiego. Chociaż dolina Tinza-ho leżała w granicach Chin, władze rosyjskie postanowiły zaaresztować mieszkańców Komuny i zarekwirować złoto. Było to zwykłe rosyjskie bezprawie, osnute na tem, że ościenne państwa obawiały się starcia z potężnym sąsiadem.
Z Chabarowska posłano pułk kozacki, zaopatrzony w dwie armaty. Wojsko przeprawiło się na chiński brzeg i zaczęło się posuwać w stronę ujścia Złotej Rzeki. Rząd chiński, dowiedziawszy się o celu wyprawy, ze swej strony pchnął dwa bataljony piechoty z miasta Tzitzikara na Tinza-ho. Z dwóch stron posuwały się wojska ku komunie, gdzie tymczasem wszystko szło po dawnemu, tylko w paru szopach do późna w nocy, niemal do świtu paliły się lampki i jacyś ludzie naradzali się, siedząc na pryczach.
Można też było spostrzec, że po drugiem uderzeniu dzwonu wieczornego, kiedy wszyscy mieszkańcy osady udawali się na spoczynek, znaczna grupa ludzi dalej pracowała, a praca ta nic wspólnego z kopaniem złota nie miała. Z jaskini, ukrytej w skałach, znoszono broń i wytaczano beczki z prochem i zwoje lontów; od strony wejścia do doliny rzeki, kopano długie rowy, coś w nich układano i znowu przysypywano ziemią. Takie same roboty prowadzono od strony południowych wzgórz, wpobliżu których przechodziła chińska droga kołowa.
W jednym z baraków wysoki, chudy człowiek o niebieskich oczach z kilku pomocnikami, śród których byli Polacy, Chińczycy, Amerykanin, Holender, Niemcy i Japończycy, zestawiał jakieś listy, zapełniając je nazwiskami, oglądał mapę miejscowości i coś na niej kreślił, dając wskazówki swoim pomocnikom.
O świcie jednak, gdy rozlegał się pierwszy dzwon, nic w komunie nie zdradzało tych nocnych robót, narad i tajemniczych przygotowań.
Nagle pewnego razu w ciągu dnia uderzył dzwon, uderzył trzykrotnie. Nigdy się to przedtem nie zdarzało i wzbudziło trwogę śród ludzi pracujących na powierzchni ziemi, na urwiskach gór, około czeluści tunelów podziemnych i w barakach. Wszyscy zrozumieli, że stało się coś bardzo poważnego i groźnego, i wszystko, co żyło, ruszyło w stronę koszar, przed któremi zwykle odbywały się wiece i zebrania.
Gdy cała ludność Komuny, tych kilka tysięcy ludzi zgromadziło się przed budynkami, na stół wszedł wysoki i chudy człowiek. Był on w swoim codziennym skórzanym ubraniu, w którem widziano go zwykle w szybach lub przy maszynach. Nie miał na głowie czapki, i płowa, gęsta, już siwiejąca czupryna opadła mu na czoło, przysłaniając zimne niebieskie oczy o twardem, silnem spojrzeniu. Podniósł rękę do góry i po chwili wszystko dokoła się uciszyło.
— Towarzysze! — zawołał donośnym głosem — muszę was uprzedzić, że za jakie trzy godziny będziemy mieli tu u siebie nieproszonych gości. Rosja i Chiny posłały przeciwko nam wojsko, które ma rozpędzić nas na cztery wiatry i odebrać nasz dobytek. Wiecie z jakim trudem i wysiłkiem, odmawiając sobie wszelkiej radości życia, pracowaliśmy i zbieraliśmy to złoto na Tinza-ho, aby później porzucić ten kraj, powrócić do ojczyzny i pędzić dalej życie w dobrobycie śród swoich i dla swoich? Wiecie, że w ukrytych miejscach mamy już sporo złota i że każdy z nas może się uważać za człowieka bogatego? Mamy jednak przed sobą jeszcze sporo pracy! Wschodnia odnoga doliny, jak przekonaliśmy się, posiada bogate złoża złotego piasku. Powinniśmy go zabrać i — zabierzemy! Czyżby, towarzysze, na marne miała zejść nasza krwawa, znojna praca tylu lat? Czyż oddamy to, na co strawiliśmy kawał naszego życia, kozakom i chińskim gaminom-żołnierzom?
Groźny pomruk olbrzymiego tłumu odpowiedział na słowa mówcy. Rozlegały się zewsząd głosy:
— Nigdy! Niech spróbują! Brońmy się!
Gdy się trochę uciszyło, mówca ciągnął dalej:
— Mądrze powiadacie: „brońmy się!“ Porzućcie więc na pewien czas roboty, idźcie do koszar, gdzie już czekają na was towarzysze, którzy obejmą dowództwo. Formujcie oddziały tak, aby do każdego z nich weszli najbliżsi dla siebie ludzie. Od dowódców otrzymacie broń i spełniajcie rozkazy ich tak samo bez wahania i oporu, jak spełniamy wszyscy rozkazy dzienne naszej Komuny. Z Bogiem, towarzysze, do broni!
Tłum jeszcze stał wpatrzony w miejsce, skąd przed chwilą przemawiał wysoki człowiek z rozwichrzoną, płową czupryną, lecz on już zeskoczył ze stołu i zamieszał się w tłumie. Robotnicy dzielili się tymczasem na oddziały i szli do koszar, do nieznanych jeszcze dowódców.
W godzinę później osada opustoszała i wydawała się niezaludnioną. Ludność, podzieliwszy się na oddziały, poszła w góry i zapadła w krzaki, lasy i głębokie wąwozy, otaczające dolinę Tinza-ho, do której dążyły z różnych stron wojska rosyjskie i chińskie, pewne zwycięstwa i łupu.
Gdy pierwszy oddziałek kozaków, pod dowództwem jakiegoś starszego oficera, zjawił się przy wejściu do doliny, z krzaków wyszedł krępy, siwy człowiek i, uchyliwszy czapki, zwrócił się do oficera z zapytaniem, co sprowadza tu uzbrojonych żołnierzy.
— Z rozkazu jego ekscelencji generał-gubernatora Wschodniej Syberji, mamy rozkaz obsadzić wojskiem osadę, która się tu znajduje, i czekać dalszych rozkazów władz.
— Jakiem prawem? — zapytał siwy człowiek.
— Prawem szabli! — huknął na niego oficer kozacki.
Nieznajomy uśmiechnął się i rzekł spokojnym głosem:
— To nie prawo, lecz gwałt! Muszę panu przypomnieć, że ta ziemia należy do narodu chińskiego i Rosjanie nie mogą rościć do niej żadnych praw!
— Chłopcy! — krzyknął oficer. — Poczęstujcie tego dyplomatę nahajem, po naszemu, po kozacku!
Dwuch kozaków ruszyło końmi, lecz siwy człowiek wstrzymał żołnierzy ruchem ręki.
— Nahajami wywijać zdążycie, ale przed tem posłuchajcie co wam powiem. Widzicie ten mostek przez rzekę? Nikt z was za ten mostek nie przejdzie, jeżeli będziecie posługiwali się bezprawiem. Uprzedzam! Namyślcie się zawczasu...
— Bij go! — wrzasnął oficer i podniósł nahaj.
Uderzyć jednak nie zdążył, gdyż z okolicznych pagórków huknęła salwa karabinowa. Oficer spadł z konia, ugodzony kulą w głowę, jeden po drugim padali kozacy, i tylko trzech zdołało wymknąć się z wąskiej czeluści zdradliwej doliny Złotej Rzeki.
Znowu zapanowała cisza w całej okolicy. Tylko woda mętnej Tinza-ho biegła z głośnym pluskiem, pędząc do Amuru. Niedługo jednak trwała ta cisza, gdyż wkrótce wejście do doliny zaroiło się od jeźdźców, którzy, zwyczajem kozackim, co koń wyskoczy pędzili naprzód. Jeszcze chwila i mieli dopaść mostku, gdy nagle rozległ się pojedyńczy strzał, któremu odpowiedział straszliwy wybuch. Podminowana droga i most z hukiem i łoskotem wyleciały w powietrze. Bryły ziemi, kawały skał, słupy piasku i dymu, strugi wody zmieszały się w powietrzu z poszarpanemi ciałami ludzi i koni. Jednocześnie wszystkie pagórki okryły się dymem od strzałów karabinowych, krzaki rozkwitły ogniem regularnych salw. Krzyki zwycięzców, jęki rannych i wystraszone, przeraźliwe wycie uciekających naoślep kozaków zabrzmiały w wąskiej dolinie. Ze spadków gór zbiegali zbrojni robotnicy i gonili zmykających napastników, którzy w popłochu porzucili swoje armaty. Po chwili dwa szrapnele pomknęły za uciekającym nieprzyjacielem, a echo ich wybuchów długo podawały sobie góry, przerzucając je od szczytu do szczytu, aż utonęło gdzieś na dnie doliny.
Prawie jednocześnie na drodze, wiodącej do Tinza-ho od południa, do posuwającego się oddziału chińskiego podjechał na dobrym gniadym wierzchowcu Chińczyk o śmiałej, śniadej twarzy i po długich ceremonjalnych pozdrowieniach jął rozpytywać oficera, dowodzącego żołnierzami, o cel wyprawy.
Tu poszło całkiem inaczej. Oddział, maszerujący w stronę osady, nagle zatrzymał się i dalej już nie poszedł. Chińczyków zwalczył nie karabin, lecz wymowa, poszanowanie prawa i... spory worek złotego piasku. Chińczyk wytłumaczył oficerowi, że rząd chiński nie może zabraniać Komunie prowadzenia robót na Tinza-ho, ponieważ stara, jeszcze nie zniesiona ustawa głosi, że każdy człowiek, który otrzyma na to zezwolenie miejscowego księcia mandżurskiego, ma prawo wydobywać złoto z ziemi Helunkianga[2]. Chińczyk pokazał oficerowi papiery, dotyczące umowy z Mandżurami, obiecał przysłać obfite pożywienie dla całego oddziału i wręczył dowódcy worek ze złotem, który miał uwiązany do siodła. Gdy Chińczycy dowiedzieli się o zamiarze Rosjan zagarnięcia Złotej Rzeki, wpadli w szał i postanowili pomagać Komunie w wojnie z Moskalami. Lecz „wojna“ była już skończona i kozacy zmykali do domu, kryjąc się w gąszczu krzaków nad Amurem, chociaż nikt nie gonił najeźdźców.

IV.

W końcu roku 1890-go, późną jesienią, dziwny widok przedstawiała dolina Złotej Rzeki. Tłum jeźdźców, długi szereg naładowanych wozów zaległy plac przed barakami. Na zboczach gór, przy wejściu do tunelów i szybów, na rusztowaniach około maszyn i pomp nie roiło się już od pracujących jak zwykle ludzi. Mieszkańcy Tinza-ho widocznie porzucali złotodajną rzekę. Jednak czekano tu jeszcze na coś. Ludzie milczeli i kręcili głowami, jakgdyby kogoś wyglądając. Nagle uderzono w dzwon. Po chwili zjawił się wysoki, chudy człowiek, w otoczeniu kilku jeźdźców. Siedział na rosłym, bułanym źrebcu, mając na sobie jak zwykle niezmienną skórzaną kurtę i czapkę z daszkiem, nasuniętym na oczy. Stanął w strzemionach i zaczął mówić:
— Towarzysze! Praca nasza skończona. Zabraliśmy Tinza-ho całe jej złoto. Po kilku latach mozolnej, straszliwej pracy jesteśmy ludźmi bogatymi. Możemy zacząć teraz inne życie. Nauczyliśmy się tu, śród tych gór — pracy, sprawiedliwości i poszanowania prawa i ludzi. Zapomnijmy więc na zawsze o naszych pomyłkach życiowych i zbrodniach, które rzuciły nas na to pustkowie i na tę pracę nadludzką, pamiętajmy tylko o tem, czego nas nauczyła Złota Rzeka! Zmyliśmy z naszych rąk i dusz wszystkie dawne grzechy i niech Bóg dopomoże nam stać się w innem miejscu, śród innych ludzi nie gorszymi od nich, a raczej lepszymi, silniejszymi i uczciwszymi. Bywajcie zdrowi, towarzysze i przyjaciele, a wspomnijcie czasami o tym, który kierował ręką surową i twardą życiem i losem Komuny Złotej Rzeki! Być może, posłyszycie kiedyś o mnie. Nazywam się Bolesław Jurkiewicz. Polakiem jestem, rodem z ziemi męczenników odwiecznych, i do swej ziemi powrócę, i o jej szczęście walczyć będę, bo nic droższego już nie mam dla siebie! Wspominajcie o mnie czasami, gdy pamięć ożywi przed wami te lata, spędzone na Tinza-ho, ja zaś zawsze będę miał was w sercu swojem. Bywajcie zdrowi! Z Bogiem!
Wspiął konia i popędził naprzód. Tuż za nim jechało dwóch jeźdźców...
Rozległy się krzyki, nawoływania, parskania koni, skrzyp kół. Długi wąż jeźdźców i wozów wyłaniał się z wąwozu i, rozbiwszy się na mniejsze części, jął sunąć w różne strony...
Epopeja Złotej Rzeki była zakończona na zawsze...



UCHUŁ
(Szkic z podróży przez Gobi.)

Gdy podróżnicy po Centralnej Azji opuszczają ostatni mongolski klasztor na południu — Narabanczi, przechodząc przez zdradziecką rzekę Zapchyn, zagłębić się muszą w posiadłości chana Jassaktu.
Południowe obszary tego chanatu wchodzą już w skład zachodniej części pustyni Gobi, tak zwanej Naron-Khuhu-Gobi.
Straszliwe i ponure są to miejsca.
Jak tylko wzrokiem sięgnąć można, ciągną się żółto-szare martwe piaski, zrzadka tylko porośnięte badylami twardej, ostrej trawy, której nawet wielbłądy nie chcą tknąć. Lecz i te resztki roślinności znikają wkrótce i przed oczami podróżnika odłogiem leży Naron-Khuhu-Gobi. Ocean piargów, nawiedzanych przez wicher, ocean, pokryty falami nagich wałów i pagórków, śród których, jak śród fal morskich, odbywają swoją ostatnią podróż topielce — szkielety ludzi, koni i wielbłądów.
Gdym opuszczał Narabanczi, kierując się przez pustynię do chińskiej prowincji Kansu, przeor klasztoru, czcigodny Dżełyb-Dżamsraphutuhtu, dał mi specjalny amulet, w postaci jedwabnej chustki z napisami zaklęć, i wyrzekł słowa, które strachem przejęły moich Mongołów.
— Chorczók choł uch morityj — chun oczirchonył... cecèg-charà-uchùł!...[3]
Długo milczeli Mongołowie, a później zadali kilka pytań, z których zrozumiałem straszliwą tajemnicę pustyni.
Czarna ospa jest plagą koczowników Centralnej Azji. Całe plemiona wymierają od tej choroby. Ogromne obszary Chałchi, Chin, Afganistanu, Tybetu rok rocznie są ogłaszane, jako zakazane dla koczowania i osiedlania się. Takie miejscowości są poznaczone wysokiemi masztami, z powiewającemi na nich czarnemi lub żołtemi flagami w postaci trójkątów, z napisanym na nich jednem tylko słowem — „Uchùł“[4].
Do tych to miejscowości, zakazanych przez uczonych kapłanów-lamów, zwożeni są chorzy na ospę. Żaden z nich nie ma prawa przed uzdrowieniem opuścić tego miejsca rozpaczy i straszliwej choroby, pod groźbą okrutnej śmierci od szponów złego ducha Cecèg. Nikt nie powinien zjawiać się w wyklętym obwodzie pod karą śmierci. Kto zaś umyślnie, czy przypadkowo tam się dostał, jest obowiązany pozostać do czasu, aż ostatni z chorych opuści z zezwolenia lamy-lekarza obóz ospy.
Najczęściej nikt nie pozostaje tam przy życiu, umiera nawet lama-lekarz, i tylko kości męczenników i porwane strzępy flag tkwią śród piasków pustyni.
Czasami epidemja jednocześnie szerzy się w różnych krajach Azji, a wtedy do Naron-Khuhu-Gobi ciągną zdaleka, aż z poza Himalajów karawany z chorymi, gdyż podanie twierdzi, że zaraza z pustyni tej nie powraca, ginąc wraz ze swemi ofiarami.
Tak było właśnie wtedy, gdyśmy przecinali Naron-Gobi pomiędzy grzbietami Boro i Khara, to też Mongołowie szczegółowo rozpytywali przeora, w jakiem miejscu wystawione są flagi „uchùł“.
Ruszyliśmy... Przezroczyste, drgające od odbitych przez piasek promieni powietrze pochłonęło nas, jak najgęstsza mgła. Lekki wiatr niósł drobny pył, który się zakradał do ust, gardła, nozdrzy i oczu i z lekkim zgrzytem biegł po powierzchni wydm...
Czasami na horyzoncie majaczyły czarne ruchome punkciki, szybko znikające. Wiedzieliśmy, że były to małe stadka dzikich koni, silnych i lekkich w biegu, a czujniejszych od argali — skalnych kozłów Bogdo-Uła.
Na trzeci dzień w parę godzin po południu spostrzegliśmy wielbłąda.
— Wielbłąd osiodłany, ale „chom“[5] na nim nie nasz — oznajmili przewodnicy.
Skierowaliśmy się w tamtą stronę.
Na stoku piasczystego pagórka stał wielbłąd, a przed nim wysoki, chudy człowiek o smętnej czarnej twarzy i szeroko rozwartych, pełnych niepokoju oczach. Miał na sobie biały płaszcz i białą płachtę okrywającą usta.
— To człowiek z dalekiej Afagi[6] — rzekł jeden z Mongołów.
Czarny człowiek patrzał w naszą stronę.
Podjechaliśmy do niego z mongolskiem pozdrowieniem. Odpowiedział po mongolsku zachrypniętym i obojętnym głosem.
Mongołowie po zwykłych ceremonjach palenia fajki i zdawkowych pytań, rozpoczęli rozmowę. Afgańczyk mówił po mongolsku bardzo źle. Przewodnicy zrozumieli go jednak i przestrach odbił się na ich twarzach.
— Co tam takiego? — spytałem.
— Ten człowiek jedzie do zakazanego obwodu Cecèg-charà. Z jego dalekiej ojczyzny przywieziono tu młodą dziewczynę, — która jest jego narzeczoną. Zły duch Cecèg dotknął jej swemi przeklętemi palcami, a ciało jej pokryły czarne wrzody choroby. Wsadzono ją wraz z innemi na wielbłądy i rzucono tu do Naron-Khuhu-Gobi na pastwę złego ducha... Czarny człowiek nie mógł czekać na jej powrót w swoim domu i przybył tu... Chce przekroczyć granicę „uchùł“ i pozostać przy dziewczynie na śmierć lub życie... Powiada, że serce mu już umarło z troski o nią...
Kazałem rozpalić ognisko z „argyłu“[7] i przyrządzić herbaty. Częstowałem Afgańczyka, który smętnym głosem opowiadał o niepokoju i męce swojej, a później oznajmił, że ma ostry wzrok i, że daleko na horyzoncie zoczył już złowrogie czarnożółte znaki śmierci. Postanowił więc pozostawić tu wielbłąda, aby się nie zbliżał do niebezpiecznego miejsca, a sam miał zamiar iść piechotą do obozu chorych.
Rozstaliśmy się o zachodzie słońca, gdy wyznawca Islamu Afganczyk rozpoczął już wieczorny „salam“.
Siedząc na ziemi, zapatrzony w zachodzące słońce, w milczeniu skinął nam na pożegnanie ręką.
Wkrótce zniknął nam z oczu...

∗             ∗

Tą samą drogą powracaliśmy w trzy miesiące później.
W pustyni szalał wicher, wróżący bliską zimę. Chmury piasku mknęły nad ziemią, znosząc pagórki, zasypując wąwozy i tworząc nowe góry, sypkie i ruchome, jak widma bezbarwne i bezkształtne...
— Tu spotkaliśmy człowieka z Afagi... — odezwał się jeden z Mongołów.
Poznałem to miejsce. Ukryte za wysokiemi wydmami przechowało jeszcze ślady naszego ogniska, przy którem leżał jakiś rzemyk z czerwoną kitą na końcu i złamany cybuch od fajki.
Mongołowie zaproponowali, by zatrzymać się tu na nocleg. Zgodziłem się. Przewodnicy poszli na poszukiwanie „argyłu“ na ognisko, lecz wkrótce zaczęli wołać na mnie.
O trzysta kroków od naszego obozu ujrzałem trup wielbłąda. Był osiodłany sposobem afgańskim, a padł zapewno już oddawna, gdyż sępy i kruki zdążyły już rozszarpać mu głowę, szyję i brzuch.
Nic więcej nie znaleźliśmy. Nigdzie nie spostrzegliśmy nawet najmniejszego śladu człowieka.
Gdzie jesteś, czarny człowieku z Afagi dalekiej? Czyś odnalazł tę, którą umiłowało twoje dzikie, a wierne serce? Czy już stała się ofiarą potwornego ducha Cecèga, a tyś walczył z nim i padł, czując, że ciało umiera w mniejszych cierpieniach, niż te, które zabiły twoje serce, stroskane niedolą kochanki.
Może żyjesz jeszcze szlachetny, czarny człowieku? Jaki los spotkał ciebie? Jeżelis zginął, jakie były ostatnie chwile twego ponurego zgonu?...
Milczała Naron-Khuhu-Gobi i tylko mknący piasek szumiał, złowrogo wył wicher, a w tych odgłosach pustyni martwej dosłyszałem tylko:
— Uchùł... Uchùł... Uchùł...



NA OLCHONIE
I.

Burzył się i wściekał Bajkał. Wiosenny „barguzin“, ten południowo-wschodni wiatr, gnał olbrzymie bałwany ku ciemnym skałom przeciwległego brzegu. Z łoskotem, złośliwym syczeniem i pluskiem biły one o kamienie i wylatywały do góry, jakgdyby z niebiosami walczyć chciały i wyzwanie szalone rzucały całemu światu. Na wzburzonej powierzchni olbrzymiego jeziora jeszcze pływały ostatnie tafle lodu, lecz rozsypywały się z suchym brzękiem, jak pękające szkło. Duże białe mewy z przeciągłym jękiem latały, co chwila porywane przez wiatr i miotane w różne strony.
Fale jeziora spotykały na swojej drodze długą, płaską wyspę. Fale, wściekłe na przeszkodę w biegu przeciwko skałom Chamar-Dabanu, ciskały się na niski, krzakami wiklin porośnięty brzeg, odrywały duże szmaty ziemi, łamały krzaki i spływały zpowrotem, ślizgając się na piasku przybrzeżnym jak długie, chyże węże.
Pomiędzy wyspą, znaną pod nazwą Olchon, a stromym zachodnim brzegiem jeziora, nad którym zwisały jeszcze śniegiem pokryte uskoki grzbietu Chamar-Daban, fale szalały najwięcej.
Na brzegu Olchonu stało kilku ludzi w długich, ciężkich kożuchach baranich i w kapuzach lisich lub wilczych. Niezwykły wygląd mieli ci ludzie. Obrzękłe, zsiniałe twarze, nabrzmiałe usta, zżarte przez jakąś chorobę nozdrza i powieki, powykrzywiane, węzłowate palce rąk, ciężki warczący oddech i głucha, gardlana mowa — mimowoli przejmowały zgrozą każdego, kto trafiał na Olchon.
Północne plemiona koczujących Burjatów zrzadka przybywały ku brzegom „świętego morza“, jak nazywali oni jezioro Bajkalskie. Wtedy pastuchy przysłaniali sczerniałemi dłońmi swoje bystre, skośne oczy i z przerażeniem spoglądali na niskie, ledwie dostrzegalne śród fal jeziora czarne pasmo wyspy.
— Tała-Uchuł... Tała-Uchuł... — szeptali drżącemi ustami.
Zwykle siadali na ziemi, zapalali fajki i powolnemi głosami, ponuro spoglądając na jezioro, zaczynali rozmawiać o tych, których złe duchy dotknęły swoją zatrutą ręką i rzuciły na wyspę Olchon; nazywali ją Tała-Uchuł, czyli „step śmierci“.
Olchon z dawnych czasów, kiedy jeszcze temi obszarami władali odważni carowie burjaccy, słynął jako miejsce, gdzie zwożono z całego kraju chorych na „chamu“, czyli trąd, oraz na „miłdzan“, rodzaj dżumy, która powoli niszczyła organizm ludzki, zabijając go stopniowo. Trędowaci i zadżumieni nie mieli prawa pozostawać w swoich koczowiskach, gdyż byli niebezpieczni, jako źródło epidemji, a jeszcze bardziej dlatego, że wzbudzali wstręt, zmieniając się w półzgniłe, ruchome trupy, zjawy okropnej nędzy i męki. Rosjanie nie bronili Burjatom posługiwać się Olchonem, który z biegiem czasu stał się miejscem wyklętem, zaludnionem przez straszliwe żywe trupy ludzkie. Okoliczni chłopi z obwodu Irkuckiego i Zabajkalskiego zwozili również na Olchon swoich chorych, i na wyspie tej zawsze przebywało do 300 ludzi, dotkniętych straszną plagą. Żyli w nędzy straszliwej i beznadziejnej, gdyż tylko czasem jakiś ofiarny, a odważny zarazem Sybirak lub Burjat zdążał czółnem w stronę Olchonu, składał na brzegu wory z żywnością i, nie oglądając się, odpływał.
Chorzy mieszkańcy wyspy żywili się przeważnie rybami, które łapali różnemi tylko w Azji znanemi sposobami, czarnemi jagodami i orzechami cedrowemi, nigdy nie będąc pewnymi dnia jutrzejszego. Głód nieraz szczerzył tu zęby i dziesiątkował męczeńską ludność wyspy. Przybywała tu nieznaną drogą inna jeszcze klęska — czarna ospa, a gdy zaczynała grasować, wyspa pustoszała i oczekiwała na przybycie nowych mieszkańców, którzy znajdowali w szałasach, w norach ziemnych lub wprost w krzakach trupy, rozszarpane przez drapieżne ptactwo i wilki.
W zimie po lodzie odbywały one wyprawy na Tała-Uchuł, a później wyły długo, ponuro i groźnie, jakgdyby widziały przed sobą oblicze śmierci.
Tłum takich mieszkańców wyspy stał na brzegu i przyglądał się małej łodzi żaglowej, rzucanej przez fale, a sunącej w stronę Olchonu.
— Słuchaj, Buszak — zaseplenił zjedzonemi przez trąd wargami stary Burjat, zwracając się do wyniszczonego przez dżumę młodzieńca — to nikt z naszych, bo płynie od Irkuckiego brzegu.
— A może to jakiś rybak zbłąkał się i woli przed burzą tutaj się schronić, niż walczyć z falami? — odrzekł Buszak.
— Nie może być! — potrząsnął głową trzeci, podobny do potwornego widma o wystających, opuchniętych stawach, wyglądających przez dziury brudnych łachmanów. — Żaden się nie odważy. Wolałby zginąć w „świętem morzu“ niż tu skierować łódź.
— Więc któżby to mógł być? — pytał znowu pierwszy.
Nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy z zaciekawieniem i niepokojem przyglądali się żeglarzowi, który bardzo zręcznie prowadził swoje czółno, tnąc fale i szybko zbliżając się do brzegu wyspy.
Stojący na brzegu spojrzeli na siebie z trwogą i zaczęli oddalać się w głąb wyspy.
— Lepiej się nie pokazywać na oczy! — szepnął ktoś z tłumu, przypominając sobie pogłoski, które od czasu do czasu krążyły śród chorych, otrzymujących wiadomości z niewiadomych nikomu źródeł. Pogłoski te niepokoiły mieszkańców wyspy, ponieważ mówiły o projekcie władz wysiedlenia chorych do jakiegoś szpitala. Pogłoski te były zmyślone, gdyż rząd rosyjski wcale nie dbał o wyspę, a wszechwładni generał-gubernatorzy w Irkucku nawet nic wtedy o Olchonie i jego mieszkańcach nie słyszeli.

II.

Tymczasem łódź przybiła do brzegu wyspy, a wiatr i fale do połowy wyrzuciły ją na piasek. Z łodzi wyskoczył młody człowiek w czapce studenta uniwersytetu rosyjskiego i w długich butach myśliwskich. Umocowawszy linę czółna, obejrzał się i dużemi krokami skierował się w stronę gęstych krzaków, nad któremi unosił się słup dymu. Przybyły wkrótce wyszedł na obszerną polanę, otoczoną zaroślami wiklin, kalin i niewysokich brzóz. Ujrzał kilkanaście długich szałasów, zbudowanych z cienkich drągów, przeplatanych trzcinami i pokrytych grubą warstwą suchej, sczerniałej już gliny. Oprócz tych szałasów były jeszcze inne legowiska ludzkie — niewysokie pagórki, usypane z ziemi, mające duży okrągły otwór, zamiast drzwi. Pośrodku polany palił się ogień wśród kilku kamieni, na których stał duży kocioł żelazny z gotującemi się w nim rybami. W różnych miejscach widniały takież ogniska pierwotne. Przybysz jednak nigdzie nie dojrzał ludzi, a wtedy dłoń do ust przyłożył i krzyknął:
— Wychodźcie! Nic wam się złego nie stanie. Nie jestem urzędnikiem ani policjantem!
Te słowa natychmiast poskutkowały. Z szałasów, z nor podziemnych i z innych barłogów zaczęły wypełzać, czołgać się dziwne, straszliwe w swej nędzy postacie, jedna od drugiej potworniejsza i bardziej odznaczona piętnem śmierci. Wypełzły jak widma, zrodzone snem chorobliwym, i zatrzymały się wahające, przerażone i nieufne.
Student pewnym krokiem zbliżył się do nich, obszedł wszystkich, każdego obejrzał, o coś zapytał, a później uśmiechnął się prawie wesoło i zawołał:
— A ilu was tu się gnieździ?
— Stu piędziesięciu trzech! — odpowiedział za wszystkich chory na trąd stary kozak, ledwie poruszając ustami.
— Siekiery, piły i inne narzędzia macie? — pytał dalej student, a gdy mu odpowiedziano, że kilka sztuk się znajdzie, jął się rozpytywać, czy uprawiają rolę, a dowiedziawszy się, że tego tu nie znają, zdziwił się bardzo i rzekł:
— Niedołężna z was publika!
Obejrzał wszystkie skrytki, gdzie się gnieździli chorzy, kazał pokazać sieci rybackie i łodzie, wszystko spostrzegł i zapamiętał, zadawał różne pytania, a później poszedł w głąb wyspy, chodził długo, rozglądając się po całej okolicy. Gdy powrócił, oznajmił, że odjeżdża, ale powróci niebawem i wtedy nowe życie będą pędzili mieszkańcy Olchonu. Zostawił nowym znajomym duży woreczek z tytoniem, kilka pudełek zapałek, paczkę herbaty, którą miał w łodzi i trochę cukru.
Odwiązał swoje czółno, zepchnął je z pomocą mieszkańców na wodę, podniósł żagiel i odpłynął, odprowadzany milczącym podziwem i niewyraźną trwogą pozostających. Długo jeszcze patrzyły potworne istoty w stronę jeziora, gdzie pośród fal połyskiwał biały żagiel nieznajomego.
— Dobrze to czy źle? — rzucił pytanie stary kozak.
— Dobrze! — ochrypłym głosem wykrzyknął Buszak i na jego zeszpeconej twarzy zjawił się wyraz radości.
— Skąd wiesz, ty...? — spytała go jakaś w kabłąk zgięta kobieta, głośno kaszląc i jęcząc.
— To był „burchan“ — dobry bóg zdrowia! — odparł Buszak i nagłe padł na kolana i zaczął się kłaniać w stronę łodzi, głucho uderzając głową o piasek.

III.

W 1883 r. w Charkowie miały miejsce znaczne zaburzenia studenckie. Żandarmi i policja, szukająca w Rosji „wroga wewnętrznego“, a widząc go zawsze w Polakach — „buntownikach“, zwaliła wszystko na polską młodzież uniwersytecką i kilkunastu z nich wrzuciła do więzienia, a później posłała na wygnanie na Sybir. Śród tych polskich studentów znajdował się Piotr Kowal. Syn gospodarza wiejskiego, z wielkim trudem wybił się z szarego środowiska wsi, ukończył gimnazjum i wstąpił na uniwersytet w Charkowie, gdzie studjował medycynę. Pracował starannie i uparcie, profesorowie lubili zdolnego studenta i rokowali mu świetną przyszłość. Życie uśmiechało się do Kowala. Miał bardzo dobrą korepetycję w rodzinie bogatego i znanego inżyniera — Polaka, gdzie go bardzo lubiono. Tu po raz pierwszy w sercu Kowala rozkwitł piękny kwiat miłości. Pokochał siostrę swego ucznia — 18-letnią pannę. Uwielbienie jego było tak wielkie, wyraźne i szczere, że wszyscy w domu odrazu się na tem poznali. Rodzice panny rozmawiali nawet o tem ze sobą i przyznali, że taki młodzieniec mógłby mieć nadzieję zostania ich zięciem. Nie wiedział o tem student i jedynie swojej wybranej zwierzył się i błagał o jedno, aby pozwoliła mu się uwielbiać i być wiernym do grobu przyjacielem.
Panna, Wanda, której podobał się młody, pełen porywu i przystojny student, zgodziła się natychmiast, a z ust młodych ludzi padły słowa miłości, przysięgi i marzenia o przyszłości; wkrótce też zamienili pokryjomu przed rodzicami pierścionki. Zaręczyli się przed Bogiem. Piotr Kowal miał jeszcze rok do skończenia medycyny i dopiero po otrzymaniu dyplomu lekarskiego miał prosić rodziców o rękę panny Wandy.
Nagle wybuchły rozruchy, rewizje, areszty, a w kilka tygodni potem Piotra Kowala przywieziono do Irkucka, gdzie na wygnaniu miał spędzić pięć lat. Za co spotkała go taka kara — nikt go nie mógł objaśnić, ale też nikt nie chciał sprawą studenta się zająć. Wszystkie podania i skargi Kowala utonęły w morzu szpargałów po kancelarjach urzędów rosyjskich.
Tymczasem Kowal pisał długie, gorące, pełne nadziei listy do narzeczonej, dodawał jej otuchy i wiary w przyszłość, prosił o przechowanie mu miłości, jak on ją przechowuje i przechowa do ostatniego tchu. Narazie częste i tkliwe listy panny Wandy stawały się stopniowo bardziej krótkie, oziębłe i suche, wkońcu ustały zupełnie.
Chłopak szalał z rozpaczy. Nie chciał i nie mógł uwierzyć w surową prawdę, że miłość, nie podsycana, gaśnie, a dogorywający ogień mogą rozniecić inne ręce, a więc gubił się w domysłach, nie spał, męczył się jak potępieniec. Nareszcie pod wpływem ustawicznej udręki postanowił przebłagać Boga uczynkiem dobrym, a dla ludzi pożytecznym. Miał też nadzieję, że taki czyn ukoi jego troskę i zachowa dla niego tę; którą umiłował na całe życie.
Piotr Kowal pracował jako felczer w szpitalu miejskim, ale porzucił go i przeniósł się do wielkiej wsi, położonej tuż nad brzegiem Bajkału. Przez tę wieś przejeżdżały zwykle rodziny wieśniaków, których rząd posyłał na osiedlenie do nowych obwodów na Syberji. Byli to schorowani, wynędzniali i zrozpaczeni ludzie, którym pomoc lekarską niósł student — Polak. Leczył po wsiach okolicznych i wszędzie spotykano go z szacunkiem i miłością. Bogaci chłopi syberyjscy, kozacy, właściciele kopalni złota płacili mu hojnie i Kowal wkrótce zebrał znaczny kapitalik. Znali go jednak nie tylko bogaci, lecz i ubodzy chłopi, których los rzucił na Syberję. Ci nie mogli płacić, ale zato modlili się za niego do Najwyższego. We wsi, gdzie mieszkał, Kowal założył szkołę i zaczął uczyć dzieci. Pracował przez dzień cały, ale męcząca trwoga i ból głęboki nie ustępowały mu z serca. Myśl co chwila powracała do umiłowanej dziewczyny i najgorsze przypuszczenia, że jest chora, lub że umarła, ścinały mu krew w żyłach. W pracy i udręce ustawicznej żyjąc, pewnego razu dowiedział się o wyspie Olchon, o ponurej Tała-Uchuł.
Zrozumiał, że praca w straszliwych warunkach tej wyklętej miejscowości będzie prawdziwie dobrym, miłym Bogu uczynkiem i pochłonie go całkowicie.
— A może — mignęła mu kilka razy myśl — zachoruję tam i umrę...
Ucieszył się na tę myśl i postanowił przenieść się na Olchon, zrobiwszy jednak przedtem wywiad, który tak zdziwił i zatrwożył potworny światek wyspy.

IV.

W parę tygodni później kilka łodzi żaglowych, naładowanych różnemi rzeczami, nabytemi przez Kowala, sunęło w stronę Olchonu. Na brzegu złożono cały ładunek łodzi, poczem wszystkie odpłynęły za wyjątkiem jednej. Była to łódź Kowala, który już szedł do obozowiska trędowatych i zadżumionych. Spotkali go jak i przedtem nieufnie i z trwogą, i tylko Buszak witał go z jakąś pobożną radością.
Kowal odrazu ujął władzę w swoje ręce. Ludność wyspy zaczęła pracować. W ciągu dnia zniesiono wszystkie skrzynie i wory na polanę, a po południu kilkunastu zdrowszych i silniejszych mężczyzn pracowało już w lesie, rąbiąc cedry i przerabiając je na belki i deski dla przyszłych budynków. Na polanie i w zaroślach, otaczających ją ludzie oczyszczali place pod domy i kopali doły na słupy; w głębokiej kotlinie słabsi wydobywali glinę i robili z niej cegły. Z tej surowej cegły miał powstać piec dla wypalania jej, a dla paleniska zbierano w lesie suche gałęzie i rąbano upadłe, oddawna leżące w gęstwinie konary drzew.
Na wyklętej wyspie zawrzało życie. Tłum ludzi roił się ciągle w różnych miejscach. Buchały dymem piece dwóch cegielni a na polanie, gdzie były tak niedawno ohydne barłogi ludzkie, pod koniec lata stanęły duże baraki murowane i spory skład dla zapasów pożywienia. Ludzie, którzy przedtem z ponurą cierpliwością wyglądali zgonu, teraz pracowali z jakiemś zapamiętaniem. Robiono beczki dla solenia ryby; kilka łodzi stale pływało w północnej części jeziora i tam się odbywał obfity połów wspaniałej ryby bajkalskiej, zwanej „omul“ z gatunku pstrągów. Ryby te solono i wędzono w drewnianych szopach, zbudowanych w lesie tuż przy brzegu jeziora; kobiety plotły sieci, naprawiały ubrania, gotowały strawę. Na południowej, bezleśnej połowie wyspy grupa chorych uprawiała rolę i na jesieni Kowal oczekiwał dobrych zbiorów ziemniaków, bobu i jęczmienia; w ogrodzie warzywnym, ukrytym na dużej polanie leśnej, urodziło się sporo wszelkich jarzyn.
W cedrowych lasach Kowal wykrył sobole, wiewiórki i kuny. Postanowił zdobyć je z początkiem zimy, a więc kilku chłopów, którzy przed chorobą i wygnaniem na Olchon trudnili się myślistwem w lasach i górach Chamar-Dabana i na Angarze, sporządzali tam używane zwykle przez Sybiraków sidła i pułapki.
— Na zimę będziemy mieli kapitał z tych futer, a wtedy jeszcze inną gospodarkę zarządzimy! — mówił Kowal do swoich potwornych towarzyszy.
A obok studenta, jak cień nieodstępny, tkwił zawsze młody Buszak. Stał się adjutantem „burchana“, jak nazywał z całem przekonaniem Kowala. Był on narzędziem posłusznem i oddanem w jego ręku, wiedział o wszystkiem co się działo na wyspie, rozdzielał ludzi na oddziały dla wykonania różnych robót, umiał z każdym dojść do porozumienia, był niezastąpionym pomocnikiem Kowala w jego nadzwyczajnem przedsięwzięciu.
Jako lekarz, student po paru miesiącach zauważył, że pochłonięci pracą ludzie mniej myśleli o swojej chorobie, szczególnie dotyczyło to zadżumionych, którzy jakgdyby się odrodzili. Choroba ta, powolnie trująca organizm Azjatów, widocznie zatrzymała się w swoim dalszym rozwoju. Dobrze odżywiani, zajęci pracą, ustawicznie podbudzani energją Kowala i Buszaka, ludzie nabrali spokoju, wiary; mięśnie — siły i sprężystości.
Patrzyli jak w tęczę w spokojną i pogodną twarz Kowala i w mózgach Azjatów i niewiele inteligentniejszych od nich syberyjskich chłopów krzepła myśl, że wśród nich przebywa jakiś czarownik, a może, jak w to święcie wierzył Buszak, dobre bóstwo.
Gdy Kowal widział, jak z nędzy i rozpaczy chorzy powoli powracali do życia, fala nadziei i gorącej miłości przypływała mu do serca i wtedy oczy zamglone ku niebu wznosił i szeptał:
— Boże dobry! Jeżeli uczynek mój jest miły Tobie, a ludziom tym stroskanym — na zbawienie i pożytek, o jedną nagrodę Cię proszę.. zachowaj dla mnie i złącz mię z tą, którą ukochało serce moje...
Gdy przyszła jesień, składy kolonji na Olchonie pełne były zapasów. W dołach pod posadzką mieli złożone ziemniaki, marchew, kapustę, wory z grochem i bobem. W dużych skrzyniach leżało zsypane ziarno jęczmienne, a pod pułapem wisiały szeregi suszonych i wędzonych ryb. Na strychu baraków stały też beczki z rybami, stosy suszonych ryb, worki z jęczmieniem i z suszonemi liśćmi borowiny, czarnych jagód i głogu, używanemi na „herbatę“. Skrzętne kobiety nasuszyły nawet sporo jagód na zimę i upiększyły wszystkie schowanka w barakach długiemi wianuszkami grzybów.
Nareszcie upadł pierwszy śnieg i na burzliwej powierzchni Bajkału zjawiać się zaczęła kra. Wraz z nią ku brzegom północnej połowy wyspy zaczęły przypływać i urządzać sobie legowiska małe foki jeziorne czyli „nerpy“. Kowal z Buszakiem zawzięcie polowali na nie i wkrótce do magazynu kolonji weszły nowe artykuły — kilkadziesiąt skórek fok i doskonały tłuszcz, którym wcale nie pogardzała niewybredna ludność wyspy.
Wkrótce Bajkał stanął, a coraz ostrzejsze mrozy pokrywały go coraz bardziej grubą taflą lodu. Kowal wraz z Buszakiem wyruszyli pewnego poranka przez jezioro ku brzegowi. Buszak niósł na plecach spory worek, wypchany skórkami soboli, wiewiórek i kun, które doszczętnie wyłapali wprawni Sybiracy, Burjaci zaś wytropili kilka lisów i w sidła napędzili sporo gronostajów.
Gdy do brzegu pozostawało nie więcej jak kilometr i już przez mroźną mgłę wyraźnie występowały domki wsi, Kowal odebrał od towarzysza ciężki worek i rzekł:
— Teraz biegnij do domu i czekaj na mnie, Buszak! Za parę dni powrócę i nie sam...
Burjat swoim zwyczajem upadł przed „burchanem“ na kolana i głową jął bić w śnieg.
— Sajn! — Sajn, burchan! — bełkotał przez łzy i później długo, jak wierny pies patrzał w ślad za odchodzącym, aż póki ten nie zniknął za zakrętem drogi śród przybrzeżnych skał.
Wtedy dopiero podniósł się i szybkim krokiem podążył do domu, nucąc swoim gardlanym głosem jakąś ponurą i monotonną pieśń, przy dźwiękach której Azjaci krwią i płomieniem zalewali niegdyś obce ziemie, a później umierali w cichości i pokorze ducha i snuli swe skromne, proste jak ich stepy i nagie góry marzenia koczowników.

V.

We wsi spotkano Kowala serdecznie i radośnie. Odrazu znalazło się sporo chorych na różne dolegliwości. Zaczął więc natychmiast od praktyki lekarskiej, która mu zajęła cały dzień. Wieczorem prowadzono go z chaty do chaty, częstowano i rozpytywano o życie na Olchonie; był więc zmuszony opowiadać o wszystkiem szczegółowo. Chłopi i kozacy za głowy się brali z podziwu. Stary kozak, u którego Kowal mieszkał przed wyjazdem na Olchon, zawołał:
— To już z pewnością, że ty jesteś czarownikiem, bo tak wszystko urządzić z pięciu palcami, to tylko czarownik potrafi! No! No!
Kowal natychmiast ze swojej reputacji czarownika skorzystał. Zaczął opowiadać o nędzy mieszkańców wyspy i o zbawiennym wpływie dobrobytu i pracy na tych ginących w rozpaczy ludzi. Mówił o miłości dla cierpiących, o obowiązku chrześcijańskim i miłosierdziu. Obecny przy tem młody, dość inteligentny i religijnie nastrojony pop tak się przejął słowami studenta, że zwrócił się do chłopów z mową:
— Jesteście bogaci i zdrowi. Życie przed wami stoi otworem, a ci tam, biedacy mogą tylko ułatwić sobie, zrobić znośnem oczekiwanie niechybnej śmierci od straszliwych chorób, trawiących ich ciało. Przypomnijcie sobie o ranach naszego Zbawiciela — Chrystusa, który za ludzi krew swoją oddał, i chociaż w słabej mierze pójdźcie za jego przykładem, bracia i siostry! Dopomóżcie temu dobremu człowiekowi w jego opiece nad nieszczęśliwymi, pomóżcie, kto czem może!
Kowal dodał, że chce nabyć dla kolonji trochę bydła, by mieć mięsne pożywienie dla najsłabszych, wełnę na sukmany i skórę na buty, ale ma na to zbyt mało pieniędzy, wie jednak, że wieś posiada duże stada krów, owiec i koni. Może więc ktoś zaofiaruje cokolwiek dla cierpiących braci z Olchonu.
— Bóg was za to stokrotnie wynagrodzi! — zawołał pop.
Starosta wiejski, stary Sybirak od dziadów-pradziadów, podrapał się w głowę i rzucił:
— Dać? Dlaczego nie dać? U każdego coś się znajdzie... Damy!
Kowal, wzruszony dziękował wszystkim, a myśl jego w porywie szlachetnej dumy mimowoli leciała do wybranej i szeptała do duszy młodzieńca:
— Niech zobaczy czegoś dokonał, niech wie, ile serca dajesz dobremu dziełu!
Student ciężko westchnął, gdyż przypomniał sobie, że na ostatnie dwa listy do narzeczonej i do jej rodziców żadnej odpowiedzi nie otrzymał. Już w duszy jego powstawać zaczęło przekonanie, że stało się coś naprawdę strasznego, o czem myśl starannie odpędzał od siebie młodzieniec, czując, że groziłby mu obłęd rozpaczy i gorycz do niezniesienia.
Nazajutrz starosta dał mu sanki, które, zaprzężone w dwa silne i rącze koniki zabajkalskie, z młodym parobkiem za stangreta, szybko pomknęły szosą do Irkucka.
Leżąc w sankach na miękkiem sianie, otulony w ciepły, nieskończenie długi i ciężki kożuch barani, czyli „barnaułkę“ jechał Kowal szeroką drogą śród lasów, ciągnących się od Chamar-Dabana prawie do samego Irkucka — stolicy Wschodniej Syberji. Nad drogą przeciągały w mroźnem powietrzu stadka czarnych cietrzewi i nagle usadawiać się zaczynały na wysokich gałęziach brzóz, a wtedy zdawało się, że jakieś olbrzymie czarne owoce wyrastały z cienkich gałęzi. Czasem z przydrożnych krzaków wywinął się biały zając i śmignął przerażony zpowrotem. Parobek zacinał konie. Mknęły, a biała kurzawa obłokiem pędziła za sankami i gęstym szronem opadała na czarne kożuchy studenta i stangreta.
W jednem miejscu, przy mostku, przerzuconym przez małą rzeczułkę. Kowal zauważył kilka starych, sczerniałych i pochylonych krzyży tuż na zboczu szosy.
Student już nieraz spotykał na Syberji przy wielkich drogach te smutne znaki. Wiedział, że były do wiechy wzdłuż nieskończenie długiego szlaku — szlaku męczeństwa.
Tą drogą od niepamiętnych czasów ciągnęły zastępy politycznych wygnańców, których rząd moskiewski gnał na pustkowia Syberji — na mękę i na zagładę. Szli ci ludzie, dzwoniąc kajdanami i beznadziejnie patrząc na nieskończone skręty drogi, która przecinała góry, lasy i stepy i przez zmarznięte potężne rzeki biegła coraz dalej i dalej na wschód i na północ. Te tłumy wygnańców pozostawiały po sobie trupy zmarłych towarzyszy niedoli, oraz idących ich śladem matek, żon i dzieci.
Zbożni chłopi syberyjscy grzebali zmarłych i stawiali nad ich grobami krzyże...
Smutne myśli ogarnęły Kowala. Czuł, że za tę miłość, jaką pałało serce jego do Wandy, ona powinna była podzielić z nim jego niesprawiedliwy i surowy los. Jakżeż szybko i pięknie minąłby wówczas okres jego wygnania! Nie tylko jednak nie uczyniła tego, lecz z pewnością, nawet wspomnienia o nim już się zacierać zaczęły w jej pięknej główce, tej umiłowanej, wymarzonej główce... Ach nie! nie! Nie chce student tak myśleć o niej — czystej, ubóstwianej... To być nie może... Coś innego musiało się stać... Ale co?
Kowal chmurzy czoło i palce rozpaczliwie ściska, beznadziejnie i bezradnie oglądając się, jakgdyby szukając odpowiedzi, rady...
Tak jechał Piotr Kowal, a rozpacz i zwątpienia głębiej zakradały się do duszy i serca, zaczął wreszcie rozmawiać z parobkiem, aby głos ludzki usłyszeć, aby beznadziejne, ciężkie myśli pierzchły przy dźwiękach mowy ludzkiej.
Pod wieczór student przyjechał do Irkucka i zatrzymał się u znajomych. Tegoż dnia odwiedził firmę, skupującą futra, i załatwił swoje interesy, sprzedawszy bardzo dobrze przywiezione skórki. Cały dzień następny zeszedł mu na kupowaniu potrzebnych dla kolonji rzeczy, śród których znalazła się nawet maszyna do szycia. Wynająwszy dwie furmanki, powracał Kowal swojemi sankami do wsi na brzegu Bajkału. Przybywszy tu, dowiedział się, że chłopi ofiarowali dla jego kolonji kilka krów i koni, kilkanaście owiec i świń, a skrzętne gospodynie darowały sporo kur i gęsi i nazbierały całe wory domowych tkanin, starego ubrania i bielizny i tak dużo żywności, iż Kowal z przerażeniem myślał, jak przewiezie to na swoją wyspę. Odbyło się to jednak bardzo szybko i prosto. Chłopi naładowali kupione i zebrane przez swego doktora rzeczy, oraz owce, świnie i drób na kilka sanek i, uwiązawszy do nich krowy i konie, zawieźli na wyspę i tu przy brzegu pozostawili.
Gdy odjechali, przy całem tem bogactwie pozostał samotny Kowal. Lecz nie zdążyli chłopi oddalić się o jakie pięćset kroków, z krzaków wypadł zaczajony tam oddawna Buszak i, rzucając się do kolan studenta, wołać zaczął radosnym głosem:
— Burchan, Burchan! Przybyłeś... obawialiśmy się, żeś pozostał tam na zawsze!
Po chwili ludność kolonji otoczyła Kowala, całowano go po rękach, podejmowano pod kolana, padano przed nim na twarz lub dłonie wyciągano do niego, ruchem modlitwy.
Wielką radość i szczęście uczuł młodzieniec, a myśl znowu pomknęła do Najwyższego Sędziego i poniosła nieme błaganie jego serca:
— Boże, zachowaj dla mnie ją — umiłowaną! Boże, połącz nas! Boże, który znasz głębię mojej miłości...
Trzeba było jednak działać. Wydał kilka rozporządzeń i wnet wszystko rzuciło się do pracy. Mężczyźni ładowali na kupione przez Kowala sanki skrzynie, toboły i wory; Burjaci — znawcy koni, uważnie oglądali przyprowadzone szkapy i z zadowoleniem cmokali ustami; kobiety miłośnie prowadziły krowy, owce i świnie i niosły kury i kaczki w stronę baraków, gdzie stały od jesieni wzniesione obory o ścianach, splecionych z prętów wikliny i brzozy.
Przez całą zimę wrzała nowa praca. Robiono wozy i koła, szyto bieliznę, ubrania i buty, pleciono sieci i pielęgnowano bydło i drób tak, jakgdyby mieszkańcy osady stali się niewolnikami koni, krów i innego żywego dobytku. Burjaci, wynaleźli na wyspie miejscowości, dogodne dla paszy bydła nie tylko w lecie, lecz nawet w zimie, gdyż śnieg tu był nie głęboki, miejsca zaciszne i bydło mogło wygrzebywać sobie pokarm z pod białego całunu. Zresztą, Kowal zrobił w lecie i na jesieni spory zapas siana i słomy. Świnie, obficie karmione jęczmieniem i ziemniakami, a pozbawione ruchu, groziły, że się rozpękną od tłuszczu, ciesząc oczy gospodyń, których potworne, zniszczone przez chorobę twarze ciągle się uśmiechały.
Nareszcie przyszła wiosna i lato. Zaczęły się roboty rolne. Mężczyźni z pługami wyszli w pole i coraz to nowe płaszczyzny i polany zmieniali w glebę uprawną. Piasczyste wydmy Kowal użyźnił przywiezionemi w workach sztucznemi nawozami i proszkiem torfowym, którego nauczył się robić z wydobywanego na północy Olchonu torfu.
Osada trędowatych i zadżumionych zaczęła żyć pełnem życiem i szybko się rozwijać. Kowal zauważył, że niektórzy chorzy w warunkach dobrobytu zaczęli powracać do zdrowia, gdyż dobrze odżywiany organizm zwalczał chorobę. Wypadki śmierci stawały się coraz rzadsze, a sama choroba tych ludzi zaczęła przyjmować inne nieznane i całkiem nieszkodliwe formy. Student poczynił cały szereg spostrzeżeń naukowych, a z nich jedno najważniejsze, że trąd jest chorobą niezaraźliwą. Inne jeszcze spostrzeżenie miało ważne znaczenie naukowe, a mianowicie, że „miłdzan“, czyli powolnie działająca dżuma, była właściwie nie dżumą, a tylko jakąś inną chorobą, znikającą przy częstym ruchu na świeżem powietrzu, przy dobrem utrzymaniu i ciepłem mieszkaniu.
Buszak zupełnie się wyleczył i był drugą po Kowalu osobą w osadzie. Sprytny i dzielny, mógłby już samodzielnie kierować życiem kolonji.
Kowal rozumiał, że ten ubóstwiający go człowiek zczasem zastąpi go. Chciał tylko wprowadzić w osadzie jeszcze jedną rzecz, a mianowicie — sprzedaż jarzyn, masła, ryb i cedrowych orzechów do pobliskich miast: Irkucka, Wercholeńska, Barguzina i Mysowska. Dla tego celu postanowił zbudować flotylę łodzi żaglowych.
Chciał wprowadzić handel dlatego, żeby osada miała zawsze towar lub pieniądze dla nabywania potrzebnych rzeczy.
Właśnie gdy się naradzał nad tem z Buszakiem i kilku innymi osadnikami, przybiegł pracujący na zachodnim brzegu wyspy człowiek i doniósł, że jakiś statek zbliża się do wyspy.
Kowal wziął czapkę i poszedł ku brzegowi. Ujrzał niewielki rządowy parowiec, który już dobijał do wyspy. Nareszcie zahuczał przeraźliwie i zatrzymał się o jakie trzydzieści kroków od dość stromego brzegu wyspy.
— Czy tu mieszka student Piotr Kowal? — krzyknął z pokładu parowca kapitan.
— Jestem! — odpowiedział Kowal.
— Z rozkazu jego ekscelencji generał-gubernatora dostarczamy panu list urzędowy.
Z temi słowy kapitan rzucił na brzeg dużą kopertę z przywiązanym do niej kamieniem.
Kowal podniósł kamień i rozerwał kopertę. Kilkadziesiąt par oczu osadników śledziły wyraz twarzy czytającego.
Kancelarja generał-gubernatora donosiła, że jego ekscelencja generał, baron Korf, dowiedziawszy się o obywatelskiej pracy studenta Kowala na wyspie Olchon, chce go poznać osobiście, i w tym celu posyła po niego statek rządowy.
Student oznajmił kapitanowi, że po chwili będzie gotów i zjawi się na statku, zgodnie z życzeniem generała.
Gdy Kowal oznajmił w osadzie, że musi wyjechać, gdyż go wzywają do Irkucka, zapanowała wielka i szczera rozpacz. Ludzie cisnęli się do młodzieńca, jak dzieci, szlochali, modlili się i wzdychali.
— Nie powiesi mnie przecież generał-gubernator? — ze śmiechem mówił Kowal.
— Kto wie? — potrząsali głowami starsi osadnicy. — Gdy władze wzywają — to zawsze źle!
— Może nie powieszą ciebie, Burchan, — zauważył Buszak — ale mogą cię tu do nas więcej nie puścić. Tacy, jak ty, wszędzie są potrzebni... Co wtedy my tu bez ciebie poczniemy? Nieszczęście!
Wkrótce potem Kowal, zabrawszy trochę swoich rzeczy, odprowadzany przez całą gromadę, wsiadł do czółenka i podjechał do statku, gdzie go spotkano nader grzecznie i nawet z pewnemi honorami.
Statek zahuczał i, siekąc wodę śrubą, odpływać zaczął. Kowal długo widział tłum zrozpaczonych i strwożonych osadników, którzy się nie rozchodzili, patrząc na odpływający statek.

VI.

Kowal porzucił statek w wielkiem siole Kułtuk, gdzie oczekiwał go dobry powóz, którym dojechał do Irkucka. W kancelarji gubernatora, poinformowano go, że jest dla niego wyznaczony w hotelu pokój, gdzie może się przebrać, poczem będzie przedstawiony generałowi.
O godzinie ósmej wieczorem przybył do Kowala adjutant i odwiózł go do pałacu gubernatorskiego. Niebawem wprowadzono studenta do gabinetu.
Przy dużem biurku, zarzuconem papierami i książkami, siedział wysoki, siwy, o rozumnej i dobrotliwej twarzy generał. Był to baron Korf, uczony i podróżnik, Niemiec, mający wielkie wpływy przy dworze cara.
Podniósł się na spotkanie Kowala, wyciągnął do niego rękę i łamaną mową rosyjską zaczął podziwiać działalność studenta śród nieszczęśliwych tubylców wyklętej wyspy. Mówiąc to, zwracał się do obecnych dygnitarzy, a ci również bardzo pochlebnie wyrażali swoją opinję o pracy Kowala. Wreszcie generał poprosił studenta, by usiadł i opowiedział o całym przebiegu swej czynności na Olchonie.
Kowal rzeczowo i zarazem barwnie naszkicował przejście ludności, umierającej przedtem w barłogach, do form życia normalnych osadników, a gdy mówić zaczął o swoich spostrzeżeniach medycznych, słuchający go uważnie główny inspektor lekarski Polak, dr. Aleksandrowicz, zaproponował mu odczyt w towarzystwie lekarskiem.
Baron Korf zaprosił wszystkich na kolację, a nazajutrz zaszczycił odczyt swoją obecnością, podkreślając życzliwość dla osoby i pracy studenta. W rezultacie generał oznajmił, że będzie nalegał na założenie centralnej lecznicy i stacji klimatycznej dla chorych na trąd i północno-azjatycką odmianę dżumy.
Gdy posiedzenie było skończone, Korf zaprosił Kowala do swego powozu i, biorąc go pod ramię, rzekł głośno:
— Dowiozę pana do hotelu...
Na obecnych sprawiło to ogromne wrażenie i szanse Kowala podniosły się niezmiernie.
W drodze stary generał długo milczał, aż nareszcie poklepał Kowala po ramieniu i zagaił rozmowę:
— Mam dwuch takich synów, jak pan... Chciałbym, aby byli do pana podobni... O, bardzo chciałbym!
— Pan mię nie zna, panie generale — zaprotestował student.
— O, ja się nigdy na ludziach nie mylę! — zawołał generał. — Znam pana tak, jakgdybym go znał całe życie.
— Dziękuję panu, panie generale, alem na to nie zasłużył — szepnął wzruszony Kowal.
— No, już dobrze, już dobrze! — ciągnął tymczasem generał. — Może pan być ze mną zupełnie szczerym. Czem mogę być panu pożytecznym? Nie spodziewam się odmowy z Petersburga, gdy o pana będę prosił. Więc niech pan mówi! Uczynię chętnie wszystko, bo uważam, że zasługi pana są tak wielkie, iż wszystkie pańskie dawne przewinienia są stokrotnie pokryte.
Kowalowi fala gorącej krwi rzuciła się do twarzy, a serce zaczęło głośno tłuc się w piersi. Pierwszym odruchem jego było uprosić generała, aby pozwolono mu natychmiast opuścić Syberję i powrócić do Charkowa.
— Lecieć do niej, jedynej, ubóstwianej, powiedzieć jej, że miłość dla niej nie pozwoliła mu zgnuśnieć, opuścić się na wygnaniu, lecz kazała mu dokonać czynu, który nawet wrogie władze carskie oceniły i uszanowały! Do niej... do wolności, miłości i nowej pracy dla ludzi... razem z nią!
Te myśli rozsadzały mu mózg, wyciskały łzy z oczu, zmuszały serce bić z niezwykłą siłą. Ale, gdy już miał usta otworzyć i staremu generałowi życzenie swoje wypowiedzieć, jakiś obcy, nieznany głos dobitnie szepnął mu do ucha:
— Co tam znajdziesz? Czy jesteś teraz jej pewny? Czy nie spotka cię nowa męka i ból? Nie spiesz się, młodzieńcze, niech wszystko idzie swoją drogą, niech płynie życie tak, jak kieruje niem łożysko, wyryte ręką losu...
Drgnął i słuchał dalej tego szeptu tajemniczego:
— Co przywieziesz ze sobą, oprócz siebie samego i nieznanego tam, niezrozumiałego dla niej piękna twego czynu i udręki dni twoich na wygnaniu?
Kowal ochłonął. Spojrzał w dobrotliwą i uważną twarz siedzącego obok starca i rzekł:
— Panie generale! Mam prośbę... Przed zesłaniem na Syberję pozostawał mi jeden rok do ukończenia medycyny... Przez trzy lata pobytu tu nabrałem dużo praktyki, doświadczenia, a czytałem ciągle. Jestem przygotowany do egzaminu dyplomowego. Prosiłbym o pozwolenie na wyjazd stąd do najbliższego uniwersytetu i na złożenie egzaminów...
— Tylko tyle? — zdziwił się baron Korf. — Może jeszcze coś?
— Być może, po otrzymaniu dyplomu będę prosił pana generała o więcej, tymczasem nie mam innego pragnienia.
— Dobrze! — rzekł generał, a jego oczy badawczo i rzewnie zarazem spoczęły na smutnej twarzy młodzieńca.

VII.

Kowal na kilka dni powrócił na Olchon, aby pożegnać swoich przyjaciół i dać im wskazówki na najbliższy czas. Nie było granic rozpaczy osadników. Buszak wprost odchodził od zmysłów. Cała osada wyległa na brzeg, kiedy parowiec z Kowalem odpływał. Długo słyszał student głośny płacz, jęki i dzikie, pełne trwogi wycie mieszkańców samotnej wyspy na Bajkale.
Baron Korf zaopiekował się Kowalem z całą serdecznością. Wyrobił dla niego pozwolenie na pobyt w Kazaniu, gdzie istniał uniwersytet, udzielił mu znacznej zapomogi pieniężnej i wysłał listy polecające do gubernatora, rektora uniwersytetu i swego osobistego przyjaciela, profesora Wilhelma Kühnera, Niemca, z kraju nadbałtyckiego, z którego też pochodziła rodzina barona. W ciągu niespełna pięciu miesięcy Kowal złożył wszystkie egzaminy, odbył praktykę w klinikach, gdzie zwrócono uwagę na jego wybitne zdolności diagnosty. Wkrótce dyplom lekarski leżał już w biurku doktora Piotra Kowala, a senat uniwersytecki wszczął rokowania z Petersburgiem o wydanie Kowalowi zapomogi państwowej na podróż w celu naukowym zagranicę.
W trakcie tego młody lekarz przeżywał ciężkie chwile oczekiwania. Ale nie były one związane z projektowaną podróżą. Kowal w dzień otrzymania dyplomu napisał dwa listy. Jeden z nich do panny Wandy, drugi — do jej ojca. W liście do narzeczonej, młody lekarz bardzo szczegółowo opisywał ubiegłe trzy lata swego życia, wszystkie wypadki z tego okresu, swoją mękę i zwątpienia, i wreszcie jeszcze raz w pełnych miłości i głębokiego szacunku słowach prosił ją o związanie swego życia z nim, który widział przed sobą drogę, pełną szlachetnej i pożytecznej pracy.
List swój do narzeczonej zakończył takiemi słowami:
— W ogniu wielkiej męki zahartowałem i wykułem swoją miłość do Ciebie, Pani. Wierzę i wiem, że, stając się żoną moją, moje czyny i całe moje życie nie dadzą Ci powodu do żalu do mnie. Nigdy... jeżeli w sercu Twojem, Pani, przez te lata rozłąki przetrwała miłość do mnie.
List do ojca był krótki. Prosił go o rękę córki i w zwięzłych wyrazach kreślił przyszłość swoją i swojej żony, czyniąc to poważnie i szczerze.
Już z Petersburga przyszła zgoda na wydelegowanie młodego lekarza zagranicę, lecz listu z Charkowa nie było...
Kowal schudł i zbladł, nie sypiał nocami i całemi godzinami chodził z kąta w kąt swego pokoju, trąc czoło i ściskając aż do bólu zimne ręce.
Wreszcie nadszedł telegram takiej treści:
„Córka moja przed dwoma laty wyszła zamąż. Mieszka zagranicą.“
Pod telegramem był podpis ojca Wandy.
Otrzymawszy telegram, lekarz usiadł przy biurku i kilka razy przeczytał te słowa, które były dla niego wyrokiem, wczytywał się w każde słowo, starając się zrozumieć i zapamiętać. Naraz wstał i wypuścił z rąk ten biały skrawek papieru, który łamał mu w tej chwili życie. Przycisnął ręce do piersi, w której czuł kawał lodu, i zaczął przez okno wpatrywać się w daleki horyzont, gdzie ciągnęły się miękko zaokrąglone góry, stojąc tuż nad brzegiem Wołgi. Nie wiedział co się stanie, ale czuł zbliżenie się strasznej, stanowczej chwili. I nagle poczuł, jak cała krew rzuciła mu się do głowy, zdawało się, że wytryśnie mu z oczu, a nienawiść, jak nalatująca zdaleka burza, zaczęła szaleć w sercu i duszy. Płomienie i zimne dreszcze przeszywały całą istotę, a chłód sprawiający ból ściskał mu serce.
Przysłonił sobie oczy dłonią, łzy biegły mu przez palce, aż przeszły w ciężkie, wstrząsające łkania. Szlochając, chwytał się za czoło i pierś, upadł na fotel i jął wyrzucać urwane słowa skargi, miłości, wołania tęsknoty beznadziejnej.
Wreszcie łkania ustały. Długo chodził Kowal po pokoju w ciężkiej zadumie, siadł i już zrezygnowany napisał znów do ojca Wandy.
Prosił, aby podziękował dawnej narzeczonej za to, że miłością ogrzała, opromieniła i uszlachetniła całe jego życie, które nie przejdzie bezbarwnie i bez treści, a choć nie będzie życiem osobistem dla niego, lecz — dla innych, to Piotr Kowal zachowa wdzięczność, bo kochać ludzi, świat cały, rozumieć piękno życia nauczyła go miłość do Wandy.
Wieczorem tegoż dnia doktór Kowal wyjechał na Syberję...


VIII.

Przyjechawszy do Irkucka, Kowal stawił się u generała Korfa. Ten spotkał go z serdeczną radością.
— Winszuję, winszuję doktorowi powodzenia! Już wiem o wszystkiem. Zagraniczna podróż! Przyszła znakomitość! Jakże się cieszę! Mam dla pana niespodziankę. Wyrobiłem przez ten czas amnestję dla pana. Jest pan teraz wolny, wolny na zawsze.
Mówiąc to, stary baron objął Kowala i przycisnął do piersi, mrucząc:
— Oby moi synowie byli do pana podobni! Daj to Boże!
Kowal, podziękowawszy generałowi za jego dobroć, rzekł stanowczym głosem:
— Panie generale, mam do pana jeszcze ostatnią prośbę. Chcę powrócić na Olchon... zagranicę nie pojadę... Niech mi pan dopomoże uczynić z Olchonu miejsce ratunku dla tych, których dręczy straszliwa choroba...
Starzec odstąpił parę kroków i jął uważnie, prawie surowo wpatrywać się w zmienioną twarz młodego człowieka. Ale widać, stary generał dobrze znał ludzi, bo oczy wkrótce opuścił, a kąty ust zaczęły mu drgać od wzruszenia.
— Tak... Tak... — szepnął. — Naturalnie... pomogę... Ale przebywać ciągle z temi widmami nędzy i cierpienia może tylko ten, kto...
Zamilkł i zaczął trzeć czoło.
— Kto sam ma wielkie cierpienie... — dokończył Kowal myśl sędziwego generała.



REPORTER

Reporter — to oczy i uszy redakcji. Reporter — to ogar gończy, to plaga wielkich tego świata i najnędzniejszych nędzników. Reporter ściga i jednych i drugich z jednakowem zacięciem.
Reporter jest koniecznością dla redakcji i jest karą Bożą dla innych współpracowników. Dlaczego? Dlatego, że nieraz się zdarza taki, naprzykład wypadek: Feljetonista jest pewny, że nazajutrz zrana będzie obliczał, ile wierszy napisał i jakie mu za to wypada honorarjum, aż tu — nic! Ani wierszy, ani honorarjum, ani feljetonu. Wszystko to bowiem zburzył reporter, dostarczywszy redakcji w ostatniej chwili wypuszczenia numeru sensacyjnego artykułu o zamachu na Mussoliniego. Feljeton wyrzucono — Mussoliniego wciśnięto na jego miejsce.
W stare czasy, gdy jeszcze redagowałem pismo, miałem reportera, który się nazywał podług paszportu — Lifszyc, a śród dziennikarzy — „Czort“.
Pomimo, że byłem redaktorem, a więc ów „Czort“ miał być mojemi uszami i oczami, nienawidziłem go. Miałem poważne przyczyny do takiego uczucia względem Lifszyca. Nieraz gdy o 3-ej w nocy podpisywałem już ostatnią stronę dziennika, aby go puścić na maszynę i basta! iść do domu spać — cicho, bez szmeru, otwierały się drzwi do gabinetu i przez szczelinę niewidzialna ręka wsuwała długie pasemko zapisanego papieru, a głuchy bas Lifszyca huczał tajemniczo:
— Świeżutkie... krwią pachnie!
Istotnie najczęściej bywała to jakaś zbrodnia nocna.
Musiałem dokonywać obrzezania artykułów innych współpracowników, przestawiać wzmianki, wciskać „świeżutki“, krwawy opis „Czorta“ i przeklinać go za to, że nie daje mi spać.
Ten reporter, człowiek prawie pięćdziesięcioletni, słynął ze swoich awantur miłosnych i zwycięstw śród kobiet o bardzo podejrzanej reputacji. Pewnego razu, po wręczeniu mi swojej notatki, korzystając z tego, że czekam na jej odbitkę, pocichu wszedł do gabinetu i usiadł naprzeciwko mnie. Spojrzałem na jego iście djabelską bladą twarz, z haczykowatym nosem i rzadkim, już siwiejącym zarostem. Wlepił we mnie okrągłe, świdrujące oczy i szepnął, krzywiąc cienkie wargi w jakimś złośliwym uśmiechu:
— Redaktorze... zakochałem się!
Umilkł, lecz spostrzegłem, że ramiona mu drżały.
— Idź pan do djabła! — zawołałem. — Taki stary drab i puszcza się wciąż na jakieś romanse! Głupie to i ohydne przy pana siwych włosach!...
Lifszyc znowu wparł we mnie jarzące się źrenice.
— Nie! Nie! — szeptał gorąco. — Teraz to inaczej! Ona ma zaledwie 18 lat i pokochała mnie pierwszą miłością... Nigdy mi się to jeszcze nie zdarzyło!... Jestem kochany! Jestem kochany!
Zasłonił twarz powalanemi atramentem rękami o zakrzywionych niby szpony palcach.
Byłem zdumiony, gdyż niewątpliwie sam „Czort“ przeżywał chwile wzruszenia. Zerwał się nagle i, patrząc mi groźnie w oczy, ryknął swoim głuchym basem:
— Wara od niej! Zabiję kochanka i ją!
— Cóż pan mi wygraża?! — zauważyłem, podnosząc się. — Ja nie mam żadnych zamiarów burzyć szczęścia pana. Życzę wszelkich pomyślności, myślę jednak, że wielkie głupstwo pan robi, lecz to nie moja rzecz. Nawet dobrze, że się pan żeni, bo, przynajmniej, nie będziesz się pan tłukł po nocach jak dusza niepogrzebanego nieboszczyka...
— Zobaczymy — warknął „Czort“ i wyszedł.
W parę dni później młoda, bardzo powabna kobieta, elegancko i gustownie ubrana, uśmiechnięta i zalotna, zjawiła się w redakcji. Była to pani Lifszycowa.
Przynosiła potem często artykuły reportera, który tymczasem latał po mieście, uganiając się za sensacyjnemi wypadkami i nowinami.
Pewnego dnia spotkałem panią Lifszycową, wychodzącą z redakcji z młodym współpracownikiem — poetą satyrycznym. Śmieli się oboje, poufale rozmawiając i żartując.
— Hm... — mruknąłem, patrząc na nich.
— ...a więc dziś o szóstej spotkamy się w restauracji Dominika... — doszedł mnie przyciszony głos poety.
— Hm... hm... — mruknąłem ponownie. — Biedny, stary Lifszyc! Teraz rogaty jeszcze bardziej będzie do czorta podobny...
Minęło kilka dni. Kiedyś mignęła mi w pokoju współpracowników postać Lifszyca, nigdy w dzień nie odwiedzającego redakcji.
— Co pan tu robi, nocny ptaku? — zapytałem go.
— Przyszedłem zameldować redaktorowi, że dziś wyjeżdżam na tydzień... Mam interes... pilny... — rzekł, nie patrząc na mnie.
— Niech pan jedzie, ale zastępca pana powinien pracować jak należy — odpowiedziałem.
Tej nocy nie miałem prawie nic do roboty. Reporterzy nic mi nie przynieśli i spodziewałem się już o pierwszej oddać numer do druku, gdy nagle usłyszałem cichy dzwonek w przedpokoju.
Po chwili drzwi się uchyliły i przez szparę wsunęła się bardzo długa wstęga papieru.
— Świeżutkie, krwią pachnie... — rozległ się głos Lifszyca.
— Wchodź pan i dawaj! — rzekłem opryskliwie. — Też wybiera pan czas na tę krew swoją! Miał pan przecież wyjechać? Dlaczego pan tego nie uczynił?...
„Czort“ wślizgnął się do gabinetu i wyciągnął do mnie długi, bardzo długi rękopis.
Zacząłem czytać i porwałem się na równe nogi.
Reporter Lifszyc z niezwykłemi szczegółami opisywał zamordowanie przez reportera Lifszyca żony i jej kochanka — poety z mego dziennika.
— Żarty? — zapytałem, patrząc na bladą twarz „Czorta“, lecz w jednej chwili zrozumiałem, że nie był to żart, tylko dramat ponury, jak noc jesienna.
— Zobaczy pan jakie to żarty... — mruknął i, ująwszy telefon, połączył się z policją. Czynił pierwsze, krótkie zeznanie...
W kwadrans później policja już wyprowadzała z lokalu redakcji reportera — mordercę, a on, wychodząc, zatrzymał się na progu i, zwróciwszy do mnie bladą twarz, z wykrzywionemi ustami i pałającemi oczami, dobitnym głosem rzekł:
— „Czort“ nigdy już do was nie powróci, nigdy! Niech redaktor powie tym młokosom od dziennikarstwa, że prawdziwy reporter do końca życia pozostaje na posterunku! Ostatni jego artykuł powinien zawierać opis własnego pogrzebu. Co do mnie, to ja w swoim czasie przyszlę panu wzmiankę o tem.
Reporter nacisnął kapelusz na oczy i, skinąwszy na policjantów, wyszedł z redakcji...



AMBURUE

— Amburue! Amburue! — rozległo się od strony rzeki głośne wołanie.
Kobieta, krzątająca się koło domu, podniosła głowę i zaczęła nadsłuchiwać, a gdy wołający powtórzył raz jeszcze jej imię, ze zwinnością dzikiej plamistej kotki wybiegła z zagrody i, dopadłszy stojącej na uboczu dużej, bogatej chaty, krzyknęła:
— Saidu! Mąż na mnie woła od rzeki!
Nie czekając na odpowiedź, pomknęła zpowrotem, naprzełaj przez pola prosa. Dobiegłszy do wysokiego brzegu Nigru, ujrzała męża.
Układał sieci do nowej pirogi.
Na jedną chwilę wzrok kobiety spoczął na mężu i mimowolne ogniki pożądania zapaliły się w jej oczach.
— Samba... Samba... — ledwie dosłyszalnie wyszeptała imię męża i zbiegła ku rzece.
Rybak wiotki i silny, połyskując ciałem, namaszczonem olejem, obejrzał się i jego zwykle beztroska twarz powlokła się chmurą. Opuścił śmiałe oczy, umiejące ciskać błyskawice gniewu i płonąć miłosnem zarzewiem, i mruknął:
— Mogłabyś się pośpieszyć! Słońce stoi już wysoko... Weź lancę, maczetę[8] i harpuny... Wsiadaj!...
Gdy piroga odbiła już od brzegu, Amburue spojrzała ukradkiem w stronę wsi. Śród krzaków nadbrzeżnych tkwiła wysoka postać, zawinięta w białe „bubu“ — pięknie haftowany jedwabiem burnus — nieomylną oznakę bogactwa i władzy.
Kobieta przymrużyła jarzące się oczy i pomyślała:
— Achaj! Samba — taki piękny, silny, ognisty, lecz biedak... a tamten ma zjedzoną przez „Tingali“ (ospę) twarz i ropiące się oczy, jest już stary, lecz... bogaty, bardzo bogaty! Amburue ma dość tej pracy w domu nad gospodarstwem i przy przeklętym moździerzu, gdzie trzy razy dziennie musi tłuc proso na „kus-kus“ (kasza), lub na rzece, pomagając mężowi w połowie ryb! Dość tego! Stary Saidu obiecał wziąć Amburue za żonę, wypędziwszy poprzednio trzy stare i dwie niewolnice; mówił, że zasypie ją podarkami, będą tam piękne, wzorzyste „bubu“, pantofelki arabskie, suto wyszywane złotem: będą korale na szyję, ciężkie srebrne bransolety na ręce, obręcze na nogi, pasy i pierścionki... Kupi dla niej stary Saidu hennę do malowania ust i „sulafe“ dla blasku oczu... Amburue będzie miała swoją niewolnicę i nigdy już nigdy nie tknie ohydnego tłoka do rozbijania prosa... A gdyby... a gdyby Saidu znalazł dla siebie młodszą od niej i piękniejszą żonę lub niewolnicę? O, Amburue da sobie z nią radę! Ze swej wsi w górach przywiozła przecież i zazdrośnie ukrywa na proszek utartą korę drzewa „teli“... Szczypta proszku, wrzucona do jedzenia rywalki, i — już trzeba zwoływać tancerzy i tancerki na wielki „tam-tam“ pogrzebowy...
Myśli Amburue zostały nagle przerwane. Samba zaczął wrzucać sieć do rzeki i kazał żonie wiosłować...
Murzyn, umocowawszy sieć, zwyczajem rybaków — Malinke, nie czekał aż się ryby w niej uwikłają; wziął harpun do ręki i jął ciskać go do wody silnym, nieuchwytnym prawie ruchem, wbijając zębate ostrze w grzbiety zdobyczy.
Amburue lubiła zawsze przyglądać się robocie rybaka, bo istotnie Samba piękny był w takich chwilach. Stalowe mięśnie prężyły mu się na grzbiecie i rękach, odlane ze spiżu nogi podobne były do konarów, prostych jak kolumny palm. Odrzucał wtył piękny tors i miotał go po chwili naprzód, jak bryłę czarnego agatu, z błyszczącemi na niej niby górskie kryształy źrenicami.
Patrząc na Samba, kobieta mimowoli mrużyła oczy, a lekki dreszczyk biegł jej po grzbiecie i biodrach. W pewnej chwili wypuściła wiosło z omdlewających dłoni i ledwie je uchwyciła już w wodzie.
— Co się stało? — zapytał Samba, zwracając ku żonie zawziętą, drapieżną twarz, jaką zawsze miał na rzece.
— Achaj, Sambo!... — westchnęła Amburue.
— Co znowu? — rzucił pytanie i oparł się na harpunie, przenikliwie patrząc jej w oczy.
— Dlaczego... dlaczego ty nie jesteś bogaty, jak Saidu? — szepnęła.
— Rozumiem — rzekł smutnym głosem, — rozumiem... Ja wiem wszystko. Widziałem ciebie i Saidu, gdy spotykaliście się w dżungli, koło starego baobabu... Namawia ciebie, żebyś szła do niego... Poszłabyś... wiem to, lecz nie wiesz, jak to zrobić... Ani starzy ludzie, ani „kapłan Ziemi“ ani biali nawet nie dadzą ci rozwodu. Bo cóż ja ci złego zrobiłem, Amburue? Pracuję ciężko, a nie mam nic, oprócz przepaski na biodrach... Amburue jednak dostała od Samba dwa nowe bubu, srebrną bransoletę, dwa pierścionki z koralami... Samba nigdy nie uderzył Amburue, nawet wtedy, gdy widział ją z Saidu... Samba płakał wtedy i chciał zabić Saidu... lecz Samba poszedł do „nihio“ (czarownika), a ten powiedział, że wszystko minie i zmieni się... że Samba będzie bogaty...
— Będziesz bogaty, Samba?! — klasnęła w dłonie Amburue. — Kiedy?
— Nie wiem! — odparł rybak. — Nihio wróżył mi na piasku laseczką z kości słoniowej i powiedział, że spotkam białego „ziginho“[9] i że on mi wskaże ukryte wśród kamieni skarby...
Amburue ciężko westchnęła. Nigdy nie widziała „ziginho“ a szczególnie białego, ani w Nigrze, ani w Bafingu, przy którym stała zagroda jej rodziców.
— Trzymaj na lewo! — krzyknął nagle Samba. — Na lewo! na lewo!
Amburue natychmiast wykonała rozkaz i ujrzała męża, stojącego jak posąg z ciężką lancą w ręku. Stał, wlepiwszy oczy w nurt, nieruchomy, wyprężony, przygotowany do napadu.
Samba bowiem ujrzał coś niezwykłego w głębi rzeki. Z pod wysokiego, urwistego brzegu ze zwisającemi zeń gałęziami drzew, jakieś ciemne, niewyraźne, niby widmo, cielsko mignęło na chwilę pod dziobem pirogi, odbiło się od sieci i, porwawszy rybę, zniknęło.
— Powróci, czy nie powróci? — zadawał sobie pytanie rybak. — I co to mogło być? Nie był to przecież „yeré“ (krokodyl).
Dalsze rozmyślania przerwał Sambie głośny plusk tuż pod jego nogami. Rybak ujrzał „ziginho“, dużego lamantyna, o szerokiej, białej plamie na grzbiecie. Zwierz rzucił się do sieci i porwał rybę, lecz w tej chwili podniosło się ramię Samby i z siłą wyrzuciło lancę. Trafiony lamantyn wyskoczył wysoko ponad wodę i znowu się zanurzył.
— Biały „ziginho“! — wołał rybak i jął szybko wyciągać sieć, wrzucając ją razem z rybami do pirogi. Ujął wiosła i popędził naprzód. Lamantyn był dobrze ugodzony, gdyż coraz częściej wypływał na powierzchnię rzeki, a koniec wbitej w niego lancy przez cały czas był widzialny ponad wodą. Zwierz płynął ku skałom, przegradzającym bieg rzeki. Lekka piroga, pędzona silnemi uderzeniami wioseł, ścigała go. Przy skałach lamantyn zaczął się miotać na kamieniach, lecz po chwili pogrążył się wraz z tkwiącą w cielsku lancą i nie wypływał.
Trzymając harpun w ręku, murzyn wypatrywał zdobycz, lecz mijały długie chwile, upłynęła godzina cała, „ziginho“ nie zjawiał się na powierzchni rzeki.
— W tych skałach istnieje grota — mruknął do żony rybak. — Stary Katamo był w niej niegdyś, dawszy głębokiego nura... Spróbuję i ja... Bo, może być, że właśnie ten „ziginho“ doprowadzi mnie do skarbów ukrytych...
Mówiąc to, Samba, zacisnąwszy w dłoni harpun, bez plusku i hałasu pogrążył się w wodzie i zniknął w jej nurtach.
Amburue siedziała nieruchoma i czekała...
Nagłe w pobliżu pirogi jedna po drugiej zjawiły się dwie olbrzymie głowy krokodyli i skierowały się ku skałom, gdzie miało być przejście do groty podwodnej. Dopłynąwszy gwałtownym skokiem, ukazując grzebieniasty ogon, krokodyle rzuciły się naprzód...
Znowu mijały kwandranse i godziny... Samba nie powracał...
Nie wynurzały się też krokodyle.
Gdy słońce stało wprost nad głową, rybaczka spojrzała w stronę skał i wtedy spostrzegła dużą krwawą plamę, rozszerzającą się z każdą chwilą i znikającą powoli wśród połyskujących na słońcu grzbietów małych rzecznych fal...
Amburue zrozumiała, że piękny, silny Samba nie powróci już nigdy.
Westchnęła, lecz po chwili rozmawiać zaczęła ze swoją duszą.
— Samba był, Saidu jest... Amburue teraz jest wolna, zupełnie wolna... Amburue stanie się żoną Saidu...
Uśmiechnęła się chytrze i powiedziała sobie w duszy:
— W dużej osadzie, gdzie są sklepy białych kupców, widziałam piękną niebieską tkaninę w granatowe kwiaty z żółtemi sercami... Amburue będzie pięknie w takim bubu; lecz Saidu musi kupić też materjału na zawój, taki duży, bogaty, z olbrzymią — olbrzymią kokardą, i żółte korale, i szerokie bransolety srebrne, a, może lepiej z kości słoniowej?...
Amburue jednak nie zdążyła rozwiązać tak trudnego zadania, gdyż piroga dobijała właśnie do brzegu, a zgromadzone tu sąsiadki, myjąc statki domowe, bieliznę, manjok i dzieci, pytająco patrzyły na nią, zdziwione, że przybywa sama bez męża.
Nastała chwila, aby zacząć lamentować, wyrywać sobie włosy i drapać twarz, więc Amburue zaczęła przeraźliwym głosem wyć:
— Samba, umiłowany Samba, mężu mój i panie mój! Pocóż porzuciłeś swoją Amburue? Dlaczego krwiożercze „Yeré“ nie pożarły mnie wraz z tobą, piękny, szlachetny Samba, mężu mój i panie mój!... Oje! Oje!
Krzycząc i łkając, szukała starego Saidu, w białym haftowanym bubu, co stanowi nieomylną oznakę bogactwa i władzy.



MULAT
(Nowela.)

Szedł powolnym, ociężałym krokiem do hangaru. Czuł jeszcze wzruszenie i lekkie dreszcze, które nie opuszczały go przez cały czas trwania uroczystej ceremonji udekorowania go krzyżem walecznych.
Siwy, surowy generał mówił do niego przed godziną, a słowa te brzmiały mu jeszcze w uszach:
— Lotnik Roberts swoją odwagą i roztropnością w boju wielkie zasługi położył dla ojczyzny...
Długo jeszcze przemawiał tak generał, lecz Roberts nie słyszał już wszystkiego, ponieważ po pierwszym frazesie dowódcy doszły go cichy śmiech i pogardliwe słowa:
— Gdzie ma szukać swojej ojczyzny ten czarny bękart?...
Lotnik na to wspomnienie zacisnął zęby, aż mu zgrzytnęły, i podniósł pięści do góry, w gniewie bezsilnym, albo — w rozpaczy niemej.
Roberts zaczął iść szybciej, prawie biec i to uspokoiło go znacznie.
— Przekleństwo skóry! — mruknął do siebie. — Zawsze i wszędzie...
Ujrzał w oddali dachy hangarów lotniska i szeregi dwupłatowców, gotowych do odlotu. Nie potrzebował się spieszyć, gdyż po ostatnich zuchwałych raid’ach, miał tygodniowy urlop pierwszy w czasie wojny w kolonjach, gdzie szalone upały i parne, gorące ulewy podzwrotnikowe tak nielitościwie gnębiły ludzi.
Wszedł wkrótce na teren lotniska. Koledzy, ujrzawszy go, podbiegli, ściskali mu dłoń, winszowali wysokiej nagrody, przepowiadali świetną karjerę.
Milczał uporczywie. Oczy mu pałały ponurym, groźnym płomieniem, znikającym w głębi źrenic. Jasno bronzowa twarz jego blada była i chuda. Ledwie dostrzegalny skurcz co chwila zwężał mu oczy i krzywił usta do płaczu, a, może, — do krzyku nienawiści i przekleństwa.
— Do generała się dosłużysz, mały Roberts! — zawołał któryś z lotników, klepiąc mulata po ramieniu.
Roberts wyprostował się i zwrócił twarz do mówiącego.
— Patrz na mnie, Solter! — rzucił rozkazującym głosem. — Patrz dobrze i zapamiętaj jeszcze lepiej, abyś nie powtarzał głupich słów! Jam — mulat i nie znam ojczyzny, bo jest nią nie tylko ziemia, lecz i rodzina, a gdzież ona — ta moja rodzina? Pamiętam, że od dziecka mieszkałem w murzyńskiej chacie, otoczonej bananami i drzewami karité, pamiętam matkę, czarną, jak polerowany heban, w barwnych płachtach i zawoju, słyszę brzęk jej mosiężnych i srebrnych obręczy na ramionach i nogach... Nie pamiętam jednak ojca, raczej tego, którego mógłbym tak nazwać bez obawy... Nie pamiętam, lecz zato pamiętam, jak nieraz przed nocą przybiegał do naszej chaty zdyszany czarny żołnierz i krzyczał, że kapitan wzywa do siebie moją matkę. Pamiętam, jak ona zaczynała w pośpiechu wkładać na siebie nowe płachty, jak poprawiała na głowie misterny węzeł zawoju, jak czerniła oczy i jaskrawą henną malowała usta... Pamiętam, jak przez długie godziny nocne namiętnie, z jakąś żywiołową, dziką, fanatyczną nienawiścią i ciekawością oczekiwałem powrotu mojej matki. Przychodziła o świcie — potargana, znużona, leniwa... Starannie zakopywała w kącie chaty garść monet, potem długo przyglądała się swemi sennemi oczami nowej bransolecie lub srebrnemu pierścionkowi z fałszywym kamykiem...
Roberts zgrzytnął zębami i gwałtownym ruchem zapalił papierosa.
— Co ci cię stało, Roberts? — zagadnął mulata jeden z kolegów. — Poco o tem mówisz?
— Patrz i słuchaj! — z uporem w głosie powtórzył Roberts. — Ja muszę powiedzieć, a wy musicie wysłuchać wszystko, do końca. Pewno już nigdy więcej tego wam nie powtórzę, lecz wy zapamiętajcie to dobrze!
Wypuścił strugę dymu i ciągnął dalej przez zaciśnięte zęby:
— Pewnego razu przyszedł do nas kapitan, przeniósł z sobą flaszkę araku, sztukę barwnej tkaniny i kilka srebrnych cienkich obręczy, które włożył sam na nagie, czarne ramię mojej matki. Później wypędzono mnie z chaty. Błąkałem się płacząc po dżungli, w pobliżu wioski, i doszedłem do zabudowań, gdzie mieściła się mała załoga, dowodzona przez kapitana... Już noc zapadła, kiedy zacząłem się skradać ku domowi, lecz spotkałem starego murzyna-sąsiada. Nazywał się Ng’i Bari, a słynął w wiosce, jako czarownik. Zaprowadził mnie stary do siebie, napoił, nakarmił i wskazał mi posłanie z liści, abym spał. Sen jednak nie przychodził. Wciąż czułem głęboką obrazę, wstręt, wstyd i nienawiść... Nagle usłyszałem, że siedząca przy małem ognisku, skulona postać czarownika cicho się śmieje. Uniosłem się na rękach i siadłem na posłaniu. Starzec, nie oglądając się na mnie, rzekł cicho:
— Chodź tu!
— Usiadłem obok, przyglądając się jego chudym dłoniom, wyciągniętym nad jarzącemi się węglami. Śledziłem niebieskie, białe i czarne wężyki, ślizgające się po czerwonych węglach, a stary wciąż milczał i to mnie przerażało.
— Boję się! — wyszeptałem nareszcie.
Starzec położył mi rękę na głowie i rzekł:
— Czy wiesz, że masz skórę bielszą od mojej i bielszą od skóry twojej matki?
— Wiem... — odparłem.
— A czy wiesz, dlaczego skóra twoja jest bielsza od skóry naszych ludzi? — zapytał znowu.
— Nie wiem... — szepnąłem.
— Bo we krwi twojej płynie nasza krew, zmieszana ze srebrem bransolet, pierścieni i monet, któremi płaci twojej matce za jej ciało twój ojciec...
— Ojciec? — powtórzyłem. — Ja nie mam ojca...
— Kapitan jest twoim ojcem... Ukrywa on przed białymi ludźmi, że ma czarną kobietę, lecz się dowiedzieli o tem i dlatego nie dostaje on awansu i już sześć lat tu siedzi u nas... Ale, gdy dostanie nową, większą załogę, porzuci twoją matkę i ciebie tak, jak porzuci w koszarach młodą panterę, co żyje u niego w klatce, i czarne małpki, uwiązane na łańcuszkach...
— Kapitan jest moim ojcem! — zawołałem radośnie. — Znaczy to, że będę tak ubrany, jak białe dzieci doktora z koszar?...
Stary się roześmiał złośliwie.
— Dla nich będziesz zawsze czarnym, negrem, zwierzęciem pogardzanem i niższem!
— Nie może być! — zawołałem w uniesieniu.
— Pamiętaj, że będzie tak, jak mówiłem — szepnął starzec. — A gdy się sprawdzą słowa moje zaprzysięgnij nienawiść i zemstę białym, wszystkim, wszystkim! Teraz śpij!...
Leżałem do wschodu słońca i myślałem.
Gdy pierwsze promienie słońca przebiły się przez trzcinowe ściany szałasu czarownika, pobiegłem do naszej chaty i zaczaiłem się w krzakach.
Ujrzawszy wychodzącego kapitana, dogoniłem go i zabiegając mu drogę, zapytałem:
— Ty jesteś moim ojcem?
Złapał mnie za ramię i zbił straszliwie.
— Zabiję! — ryczał. — Jeżeli komuś powtórzysz to raz jeszcze. Zabiję!
— Bił mnie tak długo aż zemdlałem...
— Pamiętam, że później oddano mnie do szkoły, gdzie uczono czarnych i nas mulatów na koszt rządu. Pewnego razu powiedziałem nauczycielowi, że jestem synem kapitana. Chociaż nauczyciel nie znał go, bo kapitan już oddawna był przeniesiony do innej kolonji, jednak ukarał mnie za zuchwałość...
— Pamiętam służbę w wojsku, gdzie dostałem galony sierżanta, a gdzie nie chciano wierzyć mi, że jestem synem kapitana. Śmiano się z moich „głupich pretensyj“!
— Wtedy zapytałem się, jakim sposobem ja — syn murzynki — mam oliwkową, jasną cerę?
— Odpowiedziano mi, że jest to tajemnica mojej matki, a że murzynki są rozpustne i lekkich obyczajów, więc o wypadek nie trudno, a ten wypadek zawsze nadaje dzieciom bardziej jasną skórę.
— Dobrze jeszcze, żeś się nie urodził w paski lub w centki! — wołano ze śmiechem.
Zacisnąwszy zęby, zapytałem wtedy:
— Panowie nazywacie murzynki kobietami rozpustnemi, ale jak nazywacie białych mężczyzn, którzy uczynili je takiemi?
Nic mi na to nie odpowiedzieli; moi koledzy zaśmiewali się tylko bez końca.
Pamiętam, jak w roku zeszłym, gdym to strącił nad oceanem nieprzyjacielski samolot...
Roberts nagle umilkł i przeprowadził dłonią po czole, jakgdyby budząc się ze snu.
Ze zdumieniem rozejrzał się dookoła i nagle, machnąwszy ręką, szybkim krokiem ruszył z lotniska.

II.

Na samym końcu malej osady stał czerwony długi dom, gdzie mieściły się poczta i telegraf. Roberts szedł ku temu domowi i, obszedłszy go dokoła, zapukał do drzwi od strony podwórza. Po chwili już wchodził do małego, czyściutkiego pokoju ze staremi oleodrukami na ścianach, z kokosowemi matami na podłodze z ubitej gliny.
Młoda dziewczyna o jasnych niebieskich oczach i bujnych złocistych włosach wstała z bambusowego leżaka na spotkanie wchodzącego porucznika.
— Dzień dobry, panie Roberts! — powitała go uprzejmym głosem.
— Dzień dobry, panno Ellen! — odpowiedział wzruszonym głosem. — Przyszedłem powiedzieć pani, że dostałem krzyż walecznych i awans na kapitana.
— Jakże się cieszę! — klasnęła w dłonie dziewczyna. — To sprawiedliwa nagroda, bo któż tu więcej od pana, panie Roberts, wykazał miłości dla naszej ojczyzny, ofiarności i odwagi! Winszuję, winszuję z duszy i serca!
Porwała jego dłonie i radośnie się uśmiechała, patrząc w pałające oczy młodzieńca.
— Mamo, mamusiu! — zawołała, lecz on powstrzymał ją.
— To później! — rzekł cichym głosem. — Mam dużo do powiedzenia pani, panno Ellen, tylko pani...
— Bardzo jestem ciekawa! — zawołała. — Niech pan siada, poruczniku, o! przepraszam — panie kapitanie...
Roberts nie spostrzegł, zdawało się, jej swobodnej wesołości i usiadł w milczeniu.
Po chwili podniósł głowę i spytał:
— Panno Ellen! Pani powiedziała, że nikt więcej ode mnie nie uczynił dla naszej Ojczyzny.
— Naturalnie! — rzekła z przekonaniem w głosie.
— To znaczy, że ojczyzna moja jest ojczyzną pani? — dopytywał dalej.
— I odwrotnie! — dodała panna Ellen.
— Jakież to szczęście, że pani tak myśli! — zawołał gorąco. — To dodaje mi śmiałości...
— Pan mówi dziś zagadkami... — rzekła dziewczyna, podnosząc brwi i ramiona.
— Ja kocham panią, panno Ellen, i proszę o rękę pani... — szepnął dobitnie. — Pani nie będzie żałowała tego, bo, widzi pani, — ja zrobię karjerę, a gdybym zginął — zostawię pani nazwisko bohatera, uczciwego i odważnego syna swojej ojczyzny...
Panna Ellen zerwała się z leżaka i schwyciła się za głowę ruchem rozpaczy.
— Boże! Jak ja się tego bałam! — krzyknęła i wybiegła z pokoju.
Roberts, nic jeszcze nie rozumiejąc, zaczął szybkim krokiem chodzić po pokoju, ściskając ręce i marszcząc brwi.
W kilka minut potem wszedł ojciec panny Ellen, stary urzędnik, naczelnik poczty i telegrafu.
Miał uroczystą minę i, ściskając dłoń młodego kapitana, rzekł:
— Wielki zaszczyt zrobił pan, kapitanie, mojej rodzinie, prosząc o rękę naszej córki, lecz pan zrozumie, że jest to rzecz niemożliwa, niewidziana nigdy. Pan mnie zrozumie, drogi panie Roberts, i nie obrazi się na nas, pozostając po dawnemu naszym przyjacielem. Pomiędzy Ellen a panem istnieje przepaść do nieprzebycia... Pan jest mulatem, ona — białą kobietą, ze szlacheckiej rodziny, żyjącej trochę tradycjami, trochę przesądami swej klasy... Przyznaję, że są to rzeczy przestarzałe, niewspółczesne, lecz cóż robić! — takie są nasze poglądy... obyczaje. Pan mnie rozumie, panie kapitanie, nieprawdaż? Pan rozumie to i wybaczy nam ten zawód?
Roberts stał przez kilka sekund nieruchomy, zapatrzony w dal, gdzie ujrzał nagle trzcinową chatę śród zarośli bananów, srebrne obręcze na czarnych, nagich ramionach matki — murzynki, czerwoną, obrzękłą twarz pijanego kapitana, który porzucił jego, swego syna, jak panterę w klatce, jak uwięzione małpki na łańcuszkach... przez szmer dżungli doszły go słowa — „bękart, mulat“... a później drwiący śmiech kolegów i inny jeszcze śmiech, melodyjny, słodki śmiech jasnowłosej Ellen.
Drgnął i oprzytomniał.
Nie pożegnawszy swego niedoszłego teścia, w milczeniu opuścił mieszkanie szefa poczty i telegrafu.

III.

Znowu zmierzał ku lotnisku. Szedł bardzo szybko. Wpadł jak wściekły do hangaru i zaczął ładować bomby do swego samolotu.
— Lecisz? — zapytał go przebiegający oficer.
— Lecę! Otrzymałem zlecenie poufne — odparł krótko, już wkładając hełm.
W kilka minut później samolot Robertsa szybował nad osadą, nad lotniskiem, składami i obozem wojennym, ukrytym w okolicznej dżungli.
Nagle rozległ się wybuch bomby, za nim drugi i trzeci. Natychmiast z gąszczu dżungli podniosły się słupy czarnego dymu, a czerwone języki płomieni zaczęły miotać się i lizać konary baobabów i palm.
— Co ten mulat tam dojrzał w dżungli? — pytał zdumiony generał, śledząc ruchy samolotu Robertsa.
Odpowiedź przyszła szybko. Zaczęły wkrótce padać bomby na składy amunicji, na hangary i do lasu — na szopy i namioty obozu.
— Roberts oszalał, czy zdradził! — wołano w sztabie.
Generał telefonował na lotnisko, aby wszystkie samoloty wyleciały, gdyż inaczej będą zgubione, i aby rozstrzelały aparat Robertsa.
— Roberts oszalał... — mknęła wieść po osadzie i obozie.
Gdyby ktoś ze znajdujących się na ziemi mógł w tej chwili ujrzeć i usłyszeć mulata, zrozumiałby, co zaszło w jego duszy i co w niej rozpaliło płomień zemsty.
Roberts zrzucał bomby na biedne wioski murzyńskie i szeptał przez zęby:
— To wam rozpustne czarne kobiety, za to, że życie dajecie nam — wyklętym, nam ludziom w paski i kratki. Macie! Macie!
I rzucał pocisk za pociskiem.
Przelatując nad osadą i zabudowaniami obozu i składów, wypuszczał bomby, krzycząc:
— To wam — ojcowie nieuznanych przez was synów i córek, to wam białe kobiety, pogardzające bękartami waszych rodaków, to wam, za wasze tradycje białych ludzi. Macie! Macie! Jeszcze i jeszcze!
Już kilka samolotów wzbijać się zaczęło w powietrzu, gdy na odgłos wybuchów i strzałów zjawiły się trzy samoloty nieprzyjacielskie i zbliżać się zaczęły w stronę obozu i osady.
— Zdrada! zdrada! — krzyczano zewsząd. — Roberts zdradził nas!
Lecz Roberts potrafił i na to oskarżenie odpowiedzieć potężnie.
Spostrzegł on zbliżających się wrogów i, zatoczywszy szerokie koło, pomknął ku nim. Zaturkotały kulomioty i stojące na dole wojsko, sztab i mieszkańcy osady ze zgrozą śledzili straszliwą walkę w powietrzu.
Jak drapieżny sokół, lub potężny biało-czarny orzeł rzucał się Roberts na wrogów, spadał na nich zgóry, niknął ku nim, jak pocisk armatni, zdołu.
Niebawem dwa nieprzyjacielskie aparaty spadły gdzieś za ścianą dżungli, a unoszący się nad tem miejscem czarny dym świadczył, że się zapaliły.
Trzeci przeciwnik okazał się godnym sławnego lotnika-mulata.
Bój trwał bez przerwy, a zwycięstwo przeważało to na jedną, to na drugą stronę.
Widzowie spostrzegli, że samolot Robertsa został poważnie uszkodzony, bo się chwiał, nie słuchał steru i stawał się igraszką powietrza.
Nagle błysnęło coś na nim i po chwili płomienne języki jęły lizać jego boki i metalowy kadłub, szybko czerniejący.
Był to koniec, śmierć, zguba... lecz w tej ostatniej chwili życia, mulat potrafił wzbić się nad przeciwnikiem na kilkanaście metrów zaledwie i zrzucić swój gorejący aparat na samolot wroga.
Spadł jak kamień, uderzył o kadłub przeciwnika i razem z nim, zdruzgotanym, zataczając ognisty łuk, niby padająca gwiazda, zniżać się zaczął nad dżunglą, przeleciał nad wierzchołkami drzew, nad ławicami piasku morskiego i, otoczony czarnym dymem, szybko znikał nad oceanem...
Wkrótce cała ta zjawa krwawa i ognista, ponura i wściekła utonęła i rozwiała się za dalekim horyzontem, gdzie podnosiła się wiecznie drgająca pierś Atlantyku, porywająca a obojętna dla wszystkich uczuć ludzkich, czy to miłość, czy przerażenie, czy rozpacz, czy nienawiść, płonąca groźnem zarzewiem w namiętnem, ponurem sercu mulata, zrodzonego przez białego człowieka i przezeń pogardzonego.



POWAŻNY ŻART

Zdarzyło się to przed kilku laty, a mianowicie wtedy, gdy po mojej podróży przez Środkową Azję dobrnąłem nareszcie do kulturalnych miast na wybrzeżu Pacyfiku! Nie miałem ani grosza przy sobie i wogóle żadnej majętności, oprócz żądzy życia. Miałem zamiar wynająć się na robotnika drogowego, lecz, idąc do dyrekcji kolejowej, wstąpiłem do redakcji chińsko-amerykańskiego dziennika i... od tej chwili zacząłem w tem pisemku pracować.
Pewnego razu nasz redaktor, wresoły łobuz i znawca wszystkich 72-ych gatunków whisky, olbrzymi mr. John Coonegh umieścił nogi na biurku i, gwizdnąwszy przeciągle, wraz z obłokami dymu tytuniowego, wyrzucił frazes:
— Jutro mamy sensację...
— Jaką? — zapytaliśmy odrazu wszyscy.
Było nas bowiem trzech reporterów, mocno zainteresowanych w tematach, a cóż dopiero w sensacji!
John Coonegh, podobniejszy do boksera, niż do dziennikarza, zaśmiał się i ryknął:
— Jutro przylatuje tu z Shanghaju Bob Curty, znakomity pilot, i będzie robił „looping“ nad naszem miastem.
— Oho! — wykrzyknęliśmy, przeczuwając zdobycz w postaci kilku chińskich dolarów, jako honorarjum za artykuły, wywiady, wzmianki, fotografje...
John, jak Jowisz chmurami, otoczył się dymem fajki i znowu ryknął:
— Sam będę pisał! Zobaczycie, jak się to robi po amerykańsku, Friends!
Pospuszczaliśmy nosy na kwintę, lecz nadziei nie traciliśmy, bo w redakcji wszystko jest możliwe. Może, Bóg da, że John Coonegh upije się whisky, albo że ktoś rozbije mu nos podczas bójki w restauracji, lub jakiś dobroczyńca — samochód połamie mu gnaty, no, słowem, coś może się stać, co spowoduje deszcz dolarów lub centów do naszych wymizerowanych kieszeni.
Jednak John natychmiast zaczął pisać wstępny artykuł o sensacji i po kwandransie już czytał go nam.
Boże sprawiedliwy! Czego tam tylko nie było?! Wszystko, oprócz prawdy i zdrowego sensu.
Wydało mi się, że wybuchła skrzynia z petardami. Pomyślałem sobie, że gdybym sam był redaktorem i taki artykuł John Coonegh podał mi na biurko, kazałbym woźnemu wyrzucić autora na zbity łeb.
— Co? Bajeczne? — zapytał nasz redaktor, triumfująco i miażdżąco patrząc na nas.
— Uhm... — mruknęliśmy.
Bob Curty miał przylecieć do naszego Wu-Czang o godzinie 8-ej rano. O siódmej byłem już na placu, gdzie zamierzał wylądować pilot. Spotkałem tam Johna Coonegh i dwuch moich kolegów redakcyjnych. Byliśmy w komplecie!
Bob Curty przyleciał na termin, spotkany przez tłum europejskich kupców i spekulantów oraz przez dobre dwa tysiące chińskiej gawiedzi. Największe owacje lotnikowi robił sam John Coonegh, bo ten olbrzym posiadał wprost legendarne gardło.
Nie chciałem nawet zbliżać się do aparatu, widząc, że na tej „sensacji“ nic nie zarobię, a tymczasem musiałem przecież coś zjeść tego dnia.
Nagle usłyszałem okrzyk:
— Hallo, Ossendowski!
Obejrzałem się i spostrzegłem lotnika, biegnącego ku mnie.
Zatrzymałem się i uważnie przyrzałem zbliżającemu się Bobowi Curty.
Co u licha! — pomyślałem. — Skąd ja go znam?
Tymczasem Bob trząsł mi rękę i mówił wysokim, dźwięcznym tenorem, uśmiechając się młodą, smagłą twarzą i śmiałemi, piwnemi oczyma:
— Hallo! Hallo! Pamięta pan Syberję, potyczki z bolszewikami, wojska amerykańskie, ucieczkę na wschód... Nie nazywałem się wtedy Bobem Curty, nosiłem przybrane nazwisko na wszelki wypadek w tej dzikiej krainie i w tym chaosie... Pamięta pan małą stacyjkę i zziębniętego na niej cudzoziemca. To byłem ja! Nikt mnie nie rozumiał, a ja byłem wtedy głodny i zziębnięty... Straszne czasy! Pan mnie wtedy zabrał z sobą i...
— Pamiętam! — zawołałem. — I oddałem pana amerykańskiemu Czerwonemu Krzyżowi, bo spotkaliśmy go w drodze.
— Właśnie! właśnie! — krzyknął Curty i z nową energją zaczął ściskać mi ręce. — Chodź pan do mnie do hotelu. Pomówimy o starych czasach. Do lotu mam jeszcze parę godzin. Good bye, gentlemen! — zawołał, zwracając się do Johna i Europejczyków.
— Aha! — błysnęła mi myśl. — Zarobię na wywiadzie z Bobem.
Istotnie zarobiłem aż sześć dolarów i 65 centów.
Lecz na tem się jeszcze nie skończyło, gdyż tegoż wieczora stanąłem przed Johnem Coonegh i zapytałem:
— Ile mi pan zapłaci za sensacyjny feljeton z powodu jutrzejszego lotu Boba Curty?
— Czy Bob i jutro będzie latał? — krzyknął, zrywając się z fotela redaktor.
— Nie pisałbym feljetonu o tem, czego nie będzie! — zauważyłem.
— Rozumiem! — zgodził się John. — Daj pan ten feljeton.
— Ile? — rzuciłem obojętne napozór pytanie.
— Dziesięć dolarów! — padła natychmiastowa odpowiedź.
— Dwadzieścia pięć... — wyrzekłem.
— Drogo, lecz zapłacę — westchnął, a raczej ryknął John.
— Tanio, bo feljeton — pierwsza klasa! — odparowałem skromnie, wyciągając manuskrypt co najmniej na 400 wierszy.
Ledwie John Coonegh zaczął czytać, znowu zerwał się z fotela i zaczął biegać po pokoju.
— Więc Bob Curty zamierza jutro latać z pasażerem i pasażerką, robiąc z nimi „looping“? — wrzeszczał na całe gardło.
— Przecież o tem właśnie piszę — powiedziałem.
— Well! Lecz jak pan mógł napisać o tem aż 400 wierszy, cały feljeton? — dziwił się redaktor, schylając się nad rękopisem.
— Ehe! — pomyślałem. — Jabym ci nawet ze trzy feljetony o tem napisał, bo nie mam przecież zamiaru zestarzeć się i umrzeć w Wu-Czang, w twojej redakcji!
John Coonegh uważnie czytał. Podniósł wreszcie głowę i zapytał:
— Skąd pan wie o szczegółach wysokiego lotu i o wrażeniach z „looping“?
— Bo latałem i „loopingu“ próbowałem — objaśniłem spokojnym głosem.
— All right! — zawołał. — Dobry feljeton!
Pochwała boksera wzruszyła mnie, gdyż była zapowiedzią 25 dolarów, coprawda chińskich, bitych w Meksyku, lecz dobrych dla nabycia biletu do Shanghaju.
Nasza redakcja wypuściła dodatek nadzwyczajny o jutrzejszym locie Boba Curty i o zgłoszeniu się amatorów i amatorek silnych wrażeń, opisanych w feljetonie, który ma się zjawić w jutrzejszem porannem wydaniu dziennika „Wu-Czangs’ Daily Telegraph“.
W kilka minut po wyjściu dodatku, redakcja była formalnie oblężona przez publiczność. Byli to wszystko kandydaci do jutrzejszego lotu, właściwie kandydatki, bo kupcy i spekulanci nie zdradzali nadmiernej odwagi. Zato białe nudzące się straszliwie panie i panny stawiły się gremjalnie i żądały, aby lotnik zabrał ze sobą wszystkie. Wtedy przyszła mi djabelska myśl.
— Redaktorze! — rzekłem do Johna Coonegh. — Te piękne panie zburzą nam redakcję. Musimy coś obmyśleć, aby uniknąć jutro walk ulicznych, a może, nawet zdemolowania aparatu Boba!
— Co tu robić? — głowił się olbrzymi John.
— Niech mi pan da „carte blanche“, a ja już na to poradzę — zaproponowałem.
— Naturalnie! — zgodził się John.
Konwojowany przez redaktora i kolegów wyszedłem na ganek i zawołałem donośnym głosem:
— Ladies, Gentlemen! Bob Curty nie może zabrać z sobą wszystkich, łaknących wrażeń „looping“. Co do panów nie będzie trudności! Ten z gentlemanów, który nabędzie jutro największą ilość numerów naszego dziennika, odbędzie lot z mr. Curty. Co do pań, to mr. Curty, stawia pewne wymagania. Pasażerka musi być panną, nie mieć mniej jak 22 i więcej jak 24 lata, ma posiadać rude włosy, zielone oczy, wszystkie zęby, nosić rękawiczki Nr. 5 ¾i obuwia Nr. 35.
W miarę tego, jak wyszczególniałem warunki Boba Curty, hałaśliwy i podniecony tłum pań i panienek rozpraszał się z nadzwyczajną szybkością.
— Mam dopiero 20 lat! — syknęła brzydka 35-letnia telegrafistka, stara panna, o sztucznych czarnych lokach i z godnością oddaliła się, obrzucając mnie piorunującem spojrzeniem, które, jednak zapisałem wyłącznie na rachunek Boba Curty.
— Czy to już wszystkie warunki? — zapytała bardzo piękna miss Dorota Hoodge, córka dyrektora angielskiego towarzystwa transportowego.
— Nie, pani! — odparłem. — Mr. Bob Curty stawia jeszcze jeden. Jego pasażerka, oprócz wyszczególnionych już cec, musi posiadać nad kolanem lewej nóżki mały pieprzyk...
— Poco mu ten pieprzyk przy..looping“? — rzekła z wesołym uśmiechem miss Hoodge.
— Mr. Bob Curty uważa to za talizman przy niebezpiecznym locie z „looping“ — objaśniłem, śmiejąc się w duchu.
— Well! — odparła panna. — Czy mogę wstąpić na chwilę do redakcji?
— Bardzo proszę! — odpowiedziałem, uchylając drzwi.
Miss Dorota weszła do sali przyjęć i z poważną miną prawdziwego businessmana’ w obecności Johna Coonegh i obydwóch reporterów oświadczyła:
— Jutro lecę z Mr. Curty... Wszystkie żądane cechy posiadam!
Mówiąc to, zdjęła kapelusik, pokazała nam olbrzymi węzeł rudych jak ciemne złoto włosów, obrzuciła nas wymownem spojrzeniem pięknych, zielonych oczu, błysnęła białemi jak śnieg zębami, zademonstrowała numer rękawiczek, był to — Nr. 5 ¾ i, wskazując na zgrabny pantofelek, rzekła:
— Nr. 35... innego numeru nie używam!...
Zapanowało kłopotliwe milczenie. Pierwszy się odezwał Max Garder, stary kawaler i wyga z pod ciemnej gwiazdy.
— No, tak... — bąknął sobie pod nosem. — Lecz ten... ten... pieprzyk?
Miss Dorota Hoodge najspokojniej w świecie uniosła sukienkę, ukazując jedną z najpiękniejszych, jakie w mojem życiu widziałem nóżek, obciągniętą cienką jedwabną pończoszką, i odchylając jej rąbek, paluszkiem dotknęła małego ciemnego pieprzyka tuż nad kolanem.
Cudowne zjawisko nagle znikło, gdyż sukienka z białego crêpe de Chine nagle opadła zpowrotem.
— Przepraszam — zaprotestował nagle John Coonegh. — Czy ten pieprzyk nie jest za mały?
Rumieniec powlókł policzki miss Hoodge.
— Redaktor nie ma racji! — zawołałem, przychodząc pannie z pomocą. — Mr. Curty nie stawiał wymagań co do rozmiaru swego talizmanu.
Miss Dorota rzuciła mi wdzięczne spojrzenie i po chwili opuściła redakcję.
— Thats’ boy! — ryczał John Coonegh, tarzając się od śmiechu. — A to szopkę urządził! Ale spokój to już teraz mieć będziemy!
— Szkoda, że nie zajęliśmy się jeszcze pomiarami — burknął Max Garder, zapalając fajkę i jednocześnie pakując sobie do ust kawał „chewinggum“.
— Co za wiele, to nie zdrowo! — rzuciłem pouczającym tonem i poszedłem do Boba Curty.
Gdy mu opowiadałem o całem zajściu z pasażerkami i z wyborem kandydatki, śmiał się, jak szalony, lecz wkońcu zapytał poważnym głosem:
— Powiada pan — piękna, ruda, o zielonych oczach, białych, zdrowych zębach i...
— Pieprzyku? — poddałem.
— Nie! Mówi pan, że ta miss ma małe rączki?
— Nosi rękawiczki Nr. 5¾.
— All right! Wspaniała! Jeżeli jeszcze ma dobre, mocne nerwy! — zawołał.
— Tego nie wiem, lecz sądząc ze stanowczości jej, można i tego się spodziewać — zauważyłem.
— All right! All right! — szczerze się cieszył Bob Curty.
Rozstaliśmy się z nim o północy, wtedy właśnie, gdy wyszedł drugi dodatek do „Wu-Czang Daily Telegraph“ z portretem miss Doroty Hoodge i szczegółami konkursu... bez pieprzyka oczywiście.
Nazajutrz Bob Curty zrobił jeden „looping“ z jakimś inżynierem kolejowym, który nabył aż 300 egzemplarzy naszego dziennika z moim feljetonem. Inżynier wylądował blady jak papier i tuż na placu nagle zapadł na gwałtowną morską chorobę.
W parę minut polem miss Dorota Hoodge zajęła miejsce obok Boba Curty.
Aparat mego przyjaciela latał długo i wysoko, zrobił kilka szalonych i efektownych „looping“, a później najniespodziewaniej w świecie odleciał na południe i skrył się z oczu.
Wypuściliśmy dodatek nadzwyczajny, zapowiadając nową sensację, bo istotnie wyczuwaliśmy ją już każdym nerwem.
Jednak Bob Curty nie powracał i Max Garder napróżno wysiedział na dachu redakcji dobre cztery godziny, wyglądając lotników.
Już słońce zaczęło gasnąć na zachodzie, gdy do redakcji wszedł Bob Curty z miss Dorotą Hoodge.
— Przyjechaliśmy koleją z Shanghaju — rzekł pilot. — Przyszliśmy do redakcji, aby podziękować panom za miłe przyjęcie i oznajmić, że dziś odbył się nasz ślub.
— Tak! — potwierdziła miss Dorota. — Jesteśmy z Bobem stworzeni dla siebie...
Tegoż wieczoru zostaliśmy zaproszeni na kolację weselną do pięknej willi papy Hoodge, gdzie spędziliśmy czas bardzo przyjemnie.
John Coonegh wypił morze whisky co najmniej piętnastu gatunków, Max Garder i inny reporter odurzali się dobremi cygarami, ja zaś dostałem bukiet białych róż — piękny upominek od pani Doroty Curty.



ŁZY MAŁEJ ŻORŻETY

Na placyku przed więzieniem stał wzburzony tłum. Ludziska głośno wykrzykiwali, wymachiwali rękami, mówili wszyscy naraz.
Jakiś opasły, rudy, jak marchew, rzeźnik, ryczał tubalnym głosem:
— Simoni wdarł się kiedyś do mego sklepu i odrazu — łap za kasę!
— No! Boże! — zawołała staruszka-pończosznica. — No i co? Co?
— O, gdybyście słyszeli, jak ja z nim rozmawiałem! — ryczał rzeźnik. — Uciekłem dopiero wtedy, gdy wyjął rewolwer... duży czarny rewolwer...
— No i co? co? — nacierała pończosznica.
— Powiedziałem, że uciekłem; Simoni też uciekł, zabrawszy ze sobą kasę! — odparł grzmiącym głosem rzeźnik. — Spryciarz to, oho, spryciarz!
— Simoni był spryciarzem, bo teraz już — po nim! — zauważył blady młodzieniec o ponurych oczach.
Rzeźnik i inni obejrzeli się.
— Istotnie, istotnie — był, na szczęście — był, bo teraz niema już — Simoni — odezwał się wysoki i cienki, jak tyka, farmaceuta z narożnej apteki.
— Najsprytniejszych ludzi zabiera wściekła „czerwona wdowa“ — rzucił napozór niedbałym głosem blady młodzieniec.
— Niech nas najświętsza Pani z Lourdes chroni od tych spryciarzy! — zawołała pończosznica, wznosząc oczy ku zadymionemu niebu.
— Dlaczego obywatel tak wzdycha po tym opryszku?! — ryknął nagle rzeźnik, podpierając się w boki.
— Istotnie! To ciekawe! — przeciągnął, zlekka się zacinając na „i“, aptekarz. — Może któryś z jego bandy?
— Zawołać policję, niech się wylegitymuje! — poradził wyszarzały, zgorzkniały urzędnik-emeryt.
Znowu rozległy się krzyki, w powietrzu zamigotały ręce, drapieżnie połyskiwały oczy.
— Jestem nauczycielem ze szkoły przy Św. Jacku, — oznajmił spokojnie młodzieniec.
— Prawda! — pisnęła jakaś wyrobnica. — Toż to pan Gaillard? Proszę pana jak się sprawiają moje chłopaki?
Tłum się uspokoił odrazu. Zapomnieli po chwili o swoich pogróżkach; zaczęto mówić o ostatnich napadach Simoni.
Tylko farmaceuta podszedł do nauczyciela i zapytał:
— Jakto? Pan uważa Simoni za najsprytniejszego?
Kilka osób usłyszało to pytanie i obstąpiło rozmawiających.
Gaillard zmarszczył brwi i odpowiedział szyderczym głosem:
— Przecież, w naszem życiu najsprytniejszym jest ten, kto umie prędko i dużo zarabiać. Takim był Simoni. On wpadał do sklepu lub banku, brał i był bogaty...
Tłum milczał. Blady młodzieniec wycofał się i wkrótce znikł za rogiem ulicy.
— Socjalista jakiś! — burknął rzeźnik. — Oni wszyscy tacy!
— Co się tu stało, panowie? — nagle zapytała jakaś wystrojona pani, wyskakując z powozu.
Mężczyznom odrazu oczy się roziskrzyły na widok nieznajomej. Ich wejrzenia pieściły pukle jasnych włosów, opuszczonych na drobne, różowe uszy, zatrzymały się pożądliwie na wykarminowanych ustach kobiety, lubieżnie ogarnęły bujną pierś i kształtne biodra.
Szare mrowie kobiet przedmieścia spoglądało z zawiścią i niechęcią na jedwabny płaszcz, modny kapelusz i różowe pantofelki bogatej damy.
— Nic szczególnego, proszę pani! — odezwał się, ukazując w uśmiechu zgniłe zęby, farmaceuta. — Przed chwilą gilotynowano Simoni, — bandytę. Nie czytała, pani, w dziennikach?
— Ależ naturalnie, naturalnie! — wykrzyknęła dama. — Gdzież on jest?
— Ciało już odstawiono do więzienia, — odpowiedział emeryt.
— Jaka szkoda! — zawołała piękna pani. — Tak chciałam to zobaczyć! Spóźniłam się...
— Ha, trudno! — zaśmiał się rzeźnik. — „Czerwona wdowa“ nie czeka...
Mówiąc to, wskazał na gilotynę. Właśnie wciągano ją już na podwórze więzienne. Dziwnie i złowrogo zarazem kołysała się nad tłumem ohydna maszyna, niby jakiś cudaczny ptak o długiej szyi, pozbawionej głowy.
Dama pobiegła dalej. Przecisnęła się przez tłum, otaczający miejsce stracenia, i nagle ujrzała kałużę krwi.
Ostrożnie, kokieteryjnie stąpając drobnemi, różowemi pantofelkami po kamieniach bruku, pochyliła się i umoczyła we krwi koronkową chusteczkę.
— To amulet szczęścia! — rzekła z drażniącym śmiechem, robiąc fałszywą, zawstydzoną minkę.
Wkrótce placyk przed więzieniem opustoszał. Ludziska powrócili do swoich sklepów, straganów i warsztatów, ciesząc się, że wieczorem przy kolacji zabawią domowników ciekawemi szczegółami stracenia bandyty.
Tylko przy małym, starym wodotrysku pozostała jakaś skulona postać.
Była to młoda dziewczyna. Nasunęła na głowę chustkę i ukrywszy twarz w dłoniach, cicho płakała.
Spostrzegł ją chłopak, pomagający grubej babie przy straganie z kwiatami.
Podbiegł i zapytał:
— Czego płaczesz, Żorżeto?
Podniosła załzawione oczy i szepnęła:
— Simoni nie żyje... On był dla mnie bardzo, bardzo dobry!
— Znałaś go? — zdziwił się chłopak.
— Widziałam go raz jeden! — odparła z jękiem. — Wtedy, gdy umarła mamusia. Siedziałam tu na tem samem miejscu i płakałam. Simoni, przechodząc, spojrzał na mnie i rzucił mi bukiecik fiołków... Powiedział wtedy łagodnym głosem: „Nie płacz, mała, życie jest krótkie, szkoda łez“...
Żorżetka skuliła się i, wcisnąwszy głowę w ramiona, szlochała.



JUTRZENKA
I.

Do hallu wykwintnego hoteliku na Montparnasie wszedł wysoki, barczysty mężczyzna.
Uduchowiona twarz o dużych szarych oczach, to zapalających się wewnętrznym ogniem, to przysłoniętych mgłą marzycielstwa, siwiejąca bródka i niedbała elegancja ubrania odrazu zwróciły uwagę portjera na przybyłego.
Wyszedł z poza lady i spytał:
— Monsieur życzy sobie wynająć apartament?
— Nie! — krótko odparł gość. — Chcę wiedzieć czy tu zamieszkuje rzeźbiarz Grévin i, jeżeli tak, czy jest w domu?
Portjer podszedł do telefonu i po chwili zameldował, że pan Grévin jest u siebie i zapytuje o nazwisko gościa.
— Proszę powiedzieć, że na pana Grévin oczekuje jego stary kolega szkolny — Teodor Martinez! — odpowiedział gość.
W hallu znajdowało się kilkanaście osób.
Posłyszawszy głośne nazwisko sławnego rzeźbiarza, który od szeregu lat brał na wystawach i konkursach międzynarodowych najpierwsze nagrody, podniosły się głowy kobiet i mężczyzn i oczy z ciekawością spoczęły na szlachetnem obliczu artysty.
Tymczasem drzwi kabinki z windą z trzaskiem się rozwarły i do poczekalni wbiegł mocno siwy, o rumianej, jowjalnej twarzy Grévin w białej bluzie, powalanej gliną.
— Martinez! Martinez! — witał hałaśliwie przyjaciela. — Jak dawno nie widziałem ciebie, mój stary! Urosłeś mi, lecz pozostałeś na zawsze wspaniałym kawałem chłopa.
Obejrzał się po hallu i nagle krzyknął:
— Panie i panowie! Pod naszą skromną strzechę zawitał genjalny rzeźbiarz — Teodor Martinez! Musimy powitać go owacyjnie!
Publiczność, składająca się przeważnie z bogatej cudzoziemskiej, artystycznej młodzieży, przez snobizm tylko studjującej w Paryżu i mieszkającej na Montparnasie, otoczyła Martineza.
Do tłumu przyłączyły się żerujące przy bogatych kolegach prawdziwe szczury artystyczne, bohema butna, zuchwała i niewybredna.
Wszyscy klaskali w dłonie, ściskali ręce znakomitego rzeźbiarza i krzyczeli:
— Niech żyje wielki Martinez! Dostojny spadkobierca Fidjasza! Brawo!
Widocznie, coś przyszło do głowy wesołemu Grévin,bo obrzucił wzrokiem cały hall i uśmiechnął się figlarnie.
— Oho! — śmiał się rzeźbiarz. — Wysoko podrzuciliście mnie, panowie! Niemal stóp Fidjasza boskiego dotknąłem! Bardzo dziękuję!
Grévin z trudem wyciągnął przyjaciela z tłumu wielbicieli i, znalazłszy dwa wolne fotele, usadowił Martineza:
— Gdzie stanąłeś? Czy na długo? Co cię sprowadza do Paryża? Całe dwadzieścia lat tu nie zaglądałeś? — zapytał.
— Mieszkam w hotelu Meurice. Zabawię tu ze dwa — trzy miesiące. Istotnie dawno w Paryżu nie byłem! Zapuściłem korzenie w Ameryce, gdzie robiłem karjerę i pieniądze. Przyjechałem tu wypocząć, zaczerpnąć sił młodzieńczych w tem mieście, gdzie żyliśmy pięknemi marzeniami i wściekłemi ambicjami, idąc wszyscy, wszyscy na zwycięski podbój świata!
Powiedziawszy to, Martinez uśmiechnął się smętnie, a wtedy odrazu znikła wyniosłość i pewność siebie, malujące się na twarzy jego.
— No! No! Ty to nie możesz się uskarżać, że do mety nie dotarłeś szczęśliwie — odparł Grévin. — Nie podoba mi się tylko, że stanąłeś w tym burżuazyjnym „Meurice“! Na to nie powinny zezwalać tradycje! Montparnasse jest naszą kolebką, siedzibą i, daj Boże, aby się stała grobem, bo, uważasz, cmentarz tutejszy, podług mnie, poważniejszy jest od Père-Lachaise. Doprawdy!
Ponieważ wieść o przybyciu Martineza szybko rozbiegła się po niezliczonych małych hotelikach bohemy, dotarła nawet do szkoły des Beaux Arts i do prywatnych pracowni różnych mistrzów, więc malarze, rzeźbiarze i studenci zbiegli się zewsząd, aby spojrzeć na sławnego artystę, poznać go, uścisnąć mu rękę, nabrać na sto franków, lub być zaproszonym przez niego na dobre śniadanie.
— Panowie! — krzyknął Grévin z wesołemi błyskami w oczach. — Na kolana przed monarchą rzeźbiarstwa! Prosimy go, aby raczył zamieszkać wśród nas tu, na rodzinnym Montparnasie!
Rozbawiony tłum ukląkł i krzyknął:
— Na Montparnasie racz zamieszkać, mistrzu!
— Inaczej zburzymy hotel Meurice, jak Bastylję, i porwiemy cię! — huknął Grévin.
— Na hotel Meurice! — odkrzyknięto mu wesołemi glosami. — Śmierć tyranom, trzymającym w więzach genjalnego Martineza!
Z tłumu podniosła się młoda dziewczyna. Lekka, jedwabna suknia uwydatniała zgrabne jej kształty. Wysoko, podniesiona śmiała główka, otoczona aureolą złotych włosów, była piękna. Ciemno-szafirowe oczy pałały, świeże, gorące usta, zlekka dotknięte karminem, odsłaniały drobne, ostre ząbki.
— Amerykanka!... — pomyślał Martinez.
Dziewczyna zbliżyła się i, patrząc na rzeźbiarza w zachwycie niemym i surowym, rzuciła mu pod nogi dużą wiązankę żółtych róż.
— Miss!... — zawołał Martinez.
Ona zaś ręce wyciągnęła do niego plastycznym ruchem dalcrozistki i dźwięcznym głosem zawołała namiętnie niemal:
— Zamieszkaj wśród nas, monarcho! Dziś urządzamy bal rzeźbiarzy u Calverta i za tę ofiarę i wspaniałomyślność twoją zatańczę dla ciebie, tylko dla ciebie święty taniec Izydy... Zostań! Zostań!
Martinez, wzroku nie spuszczając z pięknej postaci dziewczęcej, wyprężył pierś szeroką i, błysnąwszy oczami, krzyknął wesoło:
— Portjer! Zamawiam duży apartament, gdzieś wysoko, najwyżej, tuż pod niebem, bo będę rzeźbił w Paryżu... A na pierwszą — obiad, dobry obiad, na który zapraszam wszystkich moich wiernych poddanych, a pani, pani oddaję berło monarsze i pod jej rządy z pokorą przechodzę!
Powstał taki hałas, rozległy się takie krzyki, że nawet stojący w pobliżu kawiarni „La Rotonde“ zaniepokojony patrol policyjny zajrzał do hotelu.


II.

Obiad, wydany przez Martineza, wkrótce po przeniesieniu się jego z Meurice do hotelu na Montparnasie, trwał aż do godziny 7-ej wieczór.
Nareszcie rzeźbiarz z podochoconym Grévinem zostali sami.
— Prawdziwy z ciebie hidalgo! — śmiał się stary paryżanin. — Margot była w siódmem niebie!
— Opowiedz mi coś o tej pięknej Amerykance! — poprosił Martinez i przymknął powieki, bo ujrzał w tej chwili roziskrzone, szafirowe oczy, złocisty obłok włosów, usta karminowe, połyskującą linję zębów i młode kształty, ledwie osłonięte lekką tkaniną sukni.
Grévin zapalił fajkę i mówił:
— Że Amerykanka — to wiesz; że bogata, to widziałeś, bo ma takie brylanty, jak orzechy; że piękna i młoda, to jasne, jak żarówki na 1000 świec; umie się ubrać, pięknie tańczy, maluje w Beaux-Arts, chociaż napróżno wala sobie piękne paluszki. Talentu ani krzty, ale snobizmu więcej niż dolarów u tatusia, zdaje się króla świń na Zachodzie.
— Panna, mężatka, wdowa, rozwódka? — rzucił pytanie Martinez.
— Do paszportu nie zaglądałem — zaśmiał się Grévin. — Myślę, że jak wszystkie takie — i jedno, i drugie, i trzecie, i czwarte po kilkakroć... bez śladów w paszporcie...
— Co to znaczy? — spytał rzeźbiarz i zmarszczył brwi. — Nie rozumiem.
— Bo ja wiem, jak ci to wytłumaczyć, mój drogi?! — zaczął przyjaciel. — Mieszkając długo w Ameryce, pełnej sztucznej, czy szczerej pruderji, nie znasz tego rodzaju kobiet, tu, w Paryżu, bardzo pospolitych. Są to kapłanki zmysłów... Hetery... zdaje się, że to najlepsze dla nich określenie. Hetery niedostępne, o ile same nie zapragną być zdobyte...
Martinez skrzywił się z niesmakiem i chcąc przerwać rozumowania przyjaciela, rzekł:
— Ma piękne ciało. Chciałbym rzeźbić ją... Nazwałbym taki akt „Jutrzenką“. Z bloku różowego, ciepłego marmuru wyłania się postać dziewczyny, biała, powiewna, z różowego, bezkształtnego kamienia wychodząca, niby biały obłok, rodzący się na niebie, zorzą brzemiennem...
— Hm!... to — piękne! — zawołał Grévin. — Tylko, zdaje mi się, że się nie zgodzi. Kilku rzeźbiarzy, a nawet sam Leroy, próbowali prosić ją o to — odmówiła wręcz. — Ale! Ale, mój drogi! Jeśli mamy iść na owe tańce Izydy do Calverta, — czas już się przebrać we frak i ruszać! Gdybyśmy się spóźnili, — Margot obraziłaby się śmiertelnie. Zapowiada oddawna ten taniec święty... Będę robił szkice, może, kiedyś przydadzą się.
Wstał, przeciągnął się leniwie i odszedł, rzuciwszy:
— Wstąpię po ciebie za pół godziny...
Martinez zaczął się szybko przebierać. Kładł właśnie kołnierzyk, gdy zjawił się Grévin w szerokim, niemodnym fraku i, stanąwszy przed zwierciadłem, zaczął poprawiać niedbale zawiązaną białą kokardę krawata.
Zjechali windą nadół i wsiedli do taksówki.
Sale Calverta, gdzie zwykle urządzali wystawy swoich prac niezależni rzeźbiarze, były przepełnione publicznością.
Patrząc na szeregi różnych gipsów, piaskowców i marmurów, Martinez krzywił się pogardliwie, lecz chwilami zatrzymywał się przed niektóremi rzeźbami; mrużąc lewe oko, oglądał uważnie i radośnie się uśmiechał, szepcąc do Grévina:
— Ten ma talent!... Dobry talent! Chciałbym go poznać i pomówić z nim...
— Nic łatwiejszego! — odpowiadał ze śmiechem rzeźbiarz. — Niech tylko się dowie o twojem życzeniu, przybiegnie z wysuniętym ozorem, zdyszany i spocony, bo to głodne, owe „pauvres diables“ montparnaskie!
W największej sali, skąd usunięto wszystkie rzeźby, ujrzeli przyjaciele małą estradę, otoczoną palmami i oleandrami, stare pianino, na którem bębnił jakiś mocno łysy i obszarpany typ w starym tużurku o świecących się na łokciach rękawach.
Martineza i Grévina posadzono w fotelach pierwszego rzędu, lecz po chwili obaj wstali i usiedli na taburetach przy długim stole.
Grévin rozwinął szkicownik; Martinez, ujrzawszy na oknie bryłkę plasteliny umieścił ja przed sobą.
Publiczność z zaciekawieniem przyglądała się znanym artystom. Pokazywano sobie nawzajem Martineza i opowiadano prawdziwe i zmyślone historje o jego powodzeniu i błyskotliwej karjerze.
Wreszcie łysy muzyk przerwał swoje rzępolenie i zagrał jakiś wschodni, roznamiętniony motyw.
Na estradę weszła Margot. Miała na sobie szarą, niby z nici pajęczych utkaną suknię, lekką, powiewną. Nagie ramiona i kształtne, silne nogi, białe, jak marmur, wyłaniały się z obłoku tkaniny, niby łodygi pięknego, nieznanego a niepokojącego kwiatu.
Zaczęła tańczyć.
Pajęcza, wiotka tkanina obiegła zwinne, zgrabne ciało, nic nie ukrywając przed oczami widzów, złota fala włosów puszystych zsunęła się na pierś i ramiona.
Grévin szybko rysował pozy tancerki, Martinez wprawnemi długiemi palcami, co chwila przymrużając oczy, wylepiał mały posążek z plasteliny; po każdem dotknięciu artysty figura nabierała coraz większego wyrazu, ożywała, odrywała się od ziemi, porwana wirem ruchu tanecznego.
Gdy Margot zbiegła z estrady, na stole przed zachwyconymi widzami stała tancerka, wspięta na palcach nagich stóp, przegięta wtył z falą włosów, zwisających ku ziemi, z ramionami, odrzuconemi w namiętnej niemocy lub lęku przed nieznaną tajemnicą.
Uradowana, dumna Margot klaskała w dłonie.
Zachwycona publiczność więcej i szczerzej podziwiała genjalną i szybką robotę rzeźbiarza, niż samą tancerkę. Grévin, czerwony od wzruszenia, z podziwem wykrzykiwał:
— Ulepił arcydzieło prędzej, niż zdążyłem zrobić zaledwie trzy szkice! Co za wprawa i ścisłość! Martinez, jesteś istotnie wielkim rzeźbiarzem i genjuszem!
— Pan sprzeda mi tę figurynkę? — nagle zapytała Margot.
— Podaruję ją pani, — odparł, podnosząc dumnie głowę, — lecz na pewnych warunkach.
— Jakież to warunki? — spytała.
— Pani zatańczy mi raz jeszcze swój taniec, abym mógł pochwycić niektóre szczegóły, niemożliwe do zaznaczenia przy tak szybkiej pracy i w takich okolicznościach — rzekł.
— Co za rycerskie warunki! — zawołała. — Najchętniejbym służyła nawet za model mistrzowi, gdyby tylko zechciał!
— Chciałem błagać o to panią! — szepnął, patrząc na nią nagle zapalającym się wzrokiem.
— It’s done! — odparła ze śmiechem. — Chyba żadna kobieta na kuli ziemskiej nie wyrzekłaby się honoru — być rzeźbioną przez wielkiego Martineza!
— Dziękuję pani — rzekł z serdeczną wdzięcznością i złożył na dłoni dziewczyny pocałunek pełen uwielbienia. — Rzeźbić takie ciało jest marzeniem każdego artysty!
Zagrał jazz, zaczęły się tańce.
— Mogę poprosić pana do tango? — spytała Margot, patrząc na Martineza.
— Nie jestem kapłanem Terpsychory, jak pani, lecz tańczyć umiem i lubię — odpowiedział, wyciągając do niej rękę.
Tańczyli długo. Martinez czuł przy sobie gorące, tętniące życiem, zwinne, zdawało się, drapieżne ciało Margot, którą mimowoli porównywał do pantery. Mówił do niej słowa pełne zachwytu, opowiadał o swoim projekcie rzeźby. Różowy i biały marmur... „Jutrzenka“ i rodząca się z niej, jak Wenus z piany morskiej, postać Margot.
Słuchała go w milczeniu, z oczami zamglonemi, rozmarzonemi.
Tańczyli z sobą cały wieczór. Martinez czuł, jak powracają doń wspomnienia i odruchy młodości, zapomniał o długiej, ciężkiej pracy, której dokonał, zanim się wzbił na wyżyny artyzmu; nie czuł brzemienia swoich pięćdziesięciu lat; przyglądając się sobie w lustrze już nie spostrzegł nieuniknionej ociężałości swej barczystej postaci, siwych włosów w krótko przystrzyżonej brodzie i na skroniach.
Młodość powracała, bujna wesoła, płocha, urągająca życiu i śmierci, niepomna na przestrogi doświadczenia. Pragnął, żeby powróciła i, pokorna jego woli, przychodziła z uśmiechem pogodnym, jak gdyby zagadkowym.
Od Calverta pojechali do baru modnego, gdzie pili dużo i znów tańczyli, a gdzie Grévin, dumny ze swego przyjaciela, pobudził międzynarodową publiczność do owacji na cześć znakomitego rzeźbiarza. Jakiś dziennikarz amerykański tuż na poczekaniu zrobił wywiad z Martinezem, a inny — karykaturzysta narzucił szkic, który zamierzał posłać do „New-York Times’u“.
Nad ranem, pożegnawszy Grévina i nowych znajomych, Martinez odwoził Margot do jej hotelu.
Gdy auto zatrzymało się przed domem, dziewczyna przymrużyła oczy i przez zaciśnięte zęby szepnęła:
— Nie chcę powracać do domu...
— Cóż będziemy robili? — spytał rzeźbiarz. — Może wyjdziemy i będziemy się błąkali po Ile de Cité. Paryż, słary Paryż piękniejszy jest w nocy...
— Nie, — odparła krótko. — Chcę jechać do pana. Musi pan dokończyć dzisiejszą figurynkę z plasteliny.
Pojechali.
Margot tańczyła, a rzeźbiarz wykończył statuetkę. Później pili kawę razem, bo była już godzina ósma.
Po śniadaniu Margot zbliżyła się do Martineza i, wspiąwszy się na paluszki, objęła go za szyję, długo całowała jego usta, oczy, skronie i nerwowe cienkie palce, jeden po drugim powoli, w uniesieniu milczącem.
Wyszła, nic nie mówiąc.

III.

Od tej nocy nigdzie się wśród znajomych nie zjawiali. Chodzili razem po muzeach, teatrach. We dwoje jedli śniadania i obiady, a wieczorami zamykali się w apartamencie Martineza, zmienionym na pracownię.
Artysta rzeźbił piękną, bez żadnych wad i braków postać nagiej Margot. Z różowego marmuru wyłaniała się coraz bardziej biała, jak skrzący śnieg postać kobiety, która, zdawało się, z namiętnym wysiłkiem odrywała się od różowej skały, gdzie jeszcze uwięziona pozostawała fala bujnych włosów.
Po kawiarniach Rotonde, Coupole, i Dôme, po hotelikach i restauracjach Montparnasu szeptano i plotkowano o romansie pięknej Amerykanki Margot i wielkiego Martineza.
Rej w tem wodził jowjalny Grévin rozpowiadający niestworzone rzeczy.
— Przychodzę dziś do nich, stoję przed drzwiami i słyszę głosy. Zapukałem... Nikt nie otworzył. I trwa to już trzy tygodnie! Pomyślcie tylko, chłopcy, trzy tygodnie! Pięknie po takiej awanturze będzie wyglądał mój wielki przyjaciel, sławny Teodor Martinez! W jego wieku to zgoła niebezpieczna przygoda!
— A jak będzie wyglądała Margot? — zapytał jakiś młodzieniec i wykrzywił twarz błazeńską.
— Ona?! — wzruszył ramionami Grévin. — Jak zwykle. Nie po raz pierwszy w tak ekstrawagancki sposób pędzi swój żywot dziewiczy, złotowłosa miss!
Tymczasem w pracowni, Martinez i Margot przeżywali chwile czystego uniesienia.
Oboje służyli sztuce i natchnieniu.
On genjuszem swoim, ona nieskazitelnem, doskonałem ciałem i oddaniem się artystycznemu porywowi artysty.
Żadne słowo, któreby usprawiedliwiło domysły i żarciki Grévina, nie padło z ich ust.
Lecz w sercu Martineza zrodziło się gorące uczucie dla Margot. Nie mówił o niem, nie zdradzał go, obawiając się spłoszyć pięknego ptaka, który o zmroku jego dnia życiowego tak nagle zawitał i, chociaż wieczór już zapadł, napełnił serce i duszę wielkiego artysty dźwięczną, wiośnianą pieśnią.
Wreszcie nowe dzieło Martineza było prawie ukończone. Zostawały drobne szczegóły, nieznaczne odrobienia. Musiał więc rozstać się z Margot, gdyż nie było już powodu, by spędzać z nią dnie całe.
Jednak, gdy pozostał po raz pierwszy samotny, przeraził się. Serce zaczęło mu bić tak gwałtownie, że zmuszony był usiąść. Obawiał się nawet, że zemdleje.
Zatelefonował do Grévina.
— Przychodź, stary! — rzekł do niego, uśmiechając się do słuchawki.
Grévin przyszedł natychmiast.
Ujrzawszy stojącą figurę Margot na tle różowego marmuru, zaniemówił. Długo milczał zapatrzony, aż szeptać zaczął:
— Wielki, wielki jesteś, Martinez! Stoję przed dziełem twojem jakgdyby w świątyni... Czy ty sam rozumiesz coś zrobił? Jest to absolutna prawda i absolutne piękno!
Umilkł wzruszony i podniecony.
— To jest tak piękne, że nawet zazdrość wobec niego traci swój jad... — dodał po długiem milczeniu.
Martinez, widząc, że gadatliwy zwykle Grévin milczy, zaczął mówić.
Zwierzał mu się ze swej miłości dla Margot, zachwycał się jej subtelnością, pięknością duszy i ciała, cichym głosem wyrażał nadzieję, że, być może, i on przez ten czas czystego, artystycznego uniesienia obudził żywsze i cieplejsze uczucie w sercu pięknej dziewczyny.
Opowiadał wszystko szczerze, gorąco i z prostotą ujmującą, rozrzewniającą.
Długo słuchał przyjaciela Grëvin, nie przerywał mu ani słowem, a gdy rzeźbiarz skończył i pytająco patrzał na niego, rzekł zwolna:
— Nie myślę, żebyś się dobrze z tem wybrał... Różnica intelektu, uduchowienia, temperamentu staną ci na przeszkodzie... Tak! Tak — niezawodnie! Zobaczysz, przekonasz się niespodziewanie, być może, prędzej, niż obaj możemy oczekiwać w tej chwili...
Nie dokończył, bo rozległ się dzwonek telefonu.
Mówiła Margot.
Po skończonej rozmowie Martinez powtórzył jej słowa przyjacielowi:
— Zapraszała mnie na dancing do chińskiej restauracji w quartier. Dowodzi, że tak długo pędziliśmy życie bogobojne, pustelnicze, że czas na rozrywkę. Ma rację, bo jest młoda...
— T—a—a—k... — przeciągnął Grévin. — Powiedz mi, czy to pierwsza wasza rozmowa po tem, jak odeszła stąd?
— Pierwsza, — odpowiedział Martinez i z nagłą trwogą podniósł wzrok na starego przyjaciela.
— T—a—ak... — powtórzył Grévin i po chwili dodał:
— Czy pojedziesz po nią?
— Nie! Oznajmiła, że przyjedzie tam z kolegami i przyjaciółmi, przybyłymi dziś z Ameryki — odpowiedział Martinez.
— To dobrze! — zawołał Grévin i zamyślił się.
— Posłuchaj! — rzekł po chwili. — Gdybyś po dzisiejszym wieczorze, spędzonym z Margot, potrzebował mnie, — znajdziesz starego Grévina w straszliwej norze. Jest to „cave orientale“ na Boul Mich tuż przy Soufflot... Pewno do rana będę się tam łajdaczył, bo smutek mam dziś w duszy i łzy... Głupio mi jest... chcę się upić w takiem towarzystwie, które nie udaje nawet, że umie czuć i myśleć... Działa to na mnie, jak sól karlsbadzka... wyśmienicie...
— Dobrze! — zgodził się natychmiast Martinez. — Widzisz? Postanowiłem wyznać dziś swoją miłość Margot i prosić ją o rękę... Gdyby odmówiła — przyjadę po ciebie do „cave orientale“, mój stary!
— Będę oczekiwał! — zaśmiał się Grévin. — Ale wiesz co? Przyjedź do mnie nawet w tym wypadku, jeżeli nie odmówi...
Zaśmiał się głośno i wyszedł z pracowni.
Martinez szybko się przebrał, wyszedł na miasto, kupił olbrzymią wiązankę ulubionych przez Margot żółtych róż i pojechał do chińskiej restauracji.
Dancingi odbywały się naraz na dwóch piętrach. Na dole rzeźbiarz nie znalazł Margot.
Na wyższem piętrze w małym barze i w ciasnej, półciemnej, zatłoczonej, zasnutej kłębami dymu sali już tańczono. Przecisnąwszy się ze swemi różami przez tłum widzów, Martinez spostrzegł Margot.
Tańczyła z ogromnym atletycznym murzynem. Mdlała w potężnych objęciach, przyciskała się całem ciałem do bioder i piersi czarnego tancerza, płonęła cała i, wpatrując się w czarną twarz i błyskające bielą oczy i zęby murzyna, coś szeptała do niego półotwartemi wargami.
Jakiś gruby pan, stojący przed Martinezem, pochylił się do sąsiada i rzekł po francusku:
— To murzyn Kakao, atleta, nowa pasja amerykańskiej miljonerki Margot. Podobno spędziła miesiąc cały ze sławnym rzeźbiarzem — Teodorem Martinezem, ale się śmiertelnie znudziła. Mówi, że jest niedołęga, bo patrzał na nią jak na „świętą Cecylję“. Dla rozrywki wynalazła sobie teraz tęgiego Kakao... Ten do niedołęgi chyba nie podobny? Parbleu! Te cnotliwe Amerykanki ze swojem „shocking“ wyrabiają w Paryżu okropne rzeczy!...
Martinez słuchał uważnie i nagle zaczął się cicho śmiać.
— Św. Cecylja... Św. Cecylja! To — wspaniałe!
Podszedł do lady, napisał na bilecie wizytowym trzy słowa: „Dla świętej Cecylji“ i, oddając róże, kazał wręczyć to wszystko Margot.
Wcisnąwszy 10-frankowy papierek do ręki Chińczyka, Martinez zbiegł ze schodów i szybkiemi krokami zdążał w stronę „cave orientale“.
Znalazł tam Grevina w towarzystwie jakichś straszliwie zniszczonych, jaskrawo umalowanych algierskich kobiet i dwuch pijanych, zawodowych absentystów.
Cała kompanja uśmiechając się do siebie oczami, piła w milczeniu kawę i „Calvados“.
— Jesteś? — zapytał Grévin, podnosząc na przyjaciela zamglone oczy.
— Jestem — odpowiedział z uśmiechem Martinez.
— To dobrze! — mruknął stary rzeźbiarz. — Napij się Calvadosa — parzy jak ogień!
— Daj!
Wypił duży kieliszek i rzekł, pochylając się do przyjaciela.
— Chciałbym opowiedzieć ci...
— Gadaj wszystko! Te dostojne „gezzany“ nie zrozumieją ani słowa, a ci znowu „caballero“ pijani są i też nic nie kombinują. Słucham, więc...
Martinez opowiedział o zajściu na chińskim dancingu i zakończył tak:
— Św. Cecylja... niedołęga — to dobry kawał, lecz sprawa, nadająca się jeszcze do dyskusji. Zato jej tańce z murzynem Kakao — to już coś innego! Ze mną tak nigdy nie tańczyła. Takiego wzroku na mnie nie rzucała... Nigdy nie była tak rozmarzona ze mną, mój stary! Zrozumiałem, że uwielbienie dla mego talentu przyjmowałem za uczucie dla siebie. Była to pomyłka psychologiczna! Teraz — koniec! Cóż robić?! Pięćdziesiątka — to nie żarty!
Grévin ciągnął kawę małemi łykami i myślał. Odezwał się nareszcie.
— Czyż Margot nie obudziła w tobie młodości, z jej porywami i marzeniami? — zapytał.
— Owszem! — odpowiedział Martinez.
— Czyż nie była ona dla ciebie natchnieniem do pięknej biało-różowej „Jutrzenki“?
— Tak! — powtórzył rzeźbiarz.
— No, więc musisz być jej wdzięczny, przyjacielu, i zbyt surowo nie oskarżać! — zawołał Grévin. — Była dla ciebie św. Cecylją — uosobieniem uduchowienia i czystości, boś tego żądał od niej siłą swego artyzmu. Dla Kakao będzie kapłanką Izydy, heterą, lub tem, czego zażąda od niej ten hebanowy Antinous, albo czego ona sama zechce, pokorna wołaniu swej amerykańskiej natury i fantazji. Może przywiezie go do siebie po dancingu i będzie waliła przez łeb, po szerokiej piersi atlety szpicrutą, którą poskramia swego charta, bo ja wiem?!... Może jednak...
— Ja jej nie oskarżam... — przerwał Martinez z uśmiechem.
— No, to bardzo pięknie! — mruknął Grévin i nalał dwa kieliszki „Calvadosa“. — Wypijmy za młodość, powracająca niespodziewanie! Ona, jak zorza północna, pociąga, mami, zmusza do zapomnienia o panującej dokoła zimnej nocy polarnej — starości, starości, mój dobry Martinez!
— Za młodość! — zawołał ze śmiechem wesołym rzeźbiarz. — Chcę spędzić tę noc, jak spędzaliśmy je niegdyś, gdy młodzi byliśmy! Kto wie — być może, są to ostatnie przebłyski zorzy północnej?
— Bardzo pięknie i mądrze powiedziałeś! — pochwalił Grévin.
— Zapłać rachunek i porzuć to sympatyczne towarzystwo! Pojedziemy na Montmartre, gdzie można się zabawić należycie. Zresztą głodny jestem, a ten „Calvados“ zaostrzył mi apetyt. Nakarmią nas tam dobrze... Jazda!
— Kiedy tak, to tak! — zgodził się natychmiast Grévin i skinął na kelnera.
— Proszę zapisać na mój rachunek całą tę kawę i dwa flakony alkoholu. Moim przyjaciołom dajcie jeszcze pół flaszki, a gdy wypiją, radzę wyrzucić ich z waszego barłogu, bo inaczej Heljodor zrobi wam burdę...
To rzekłszy, wcisnął kapelusz i pokornie poszedł za Martinezem, mruknąwszy:
— Adieu, hurysy raju? Adieu, stare pijaki!
Na progu zatrzymał się nagle i, parsknąwszy śmiechem, rzekł do przyjaciela, który przed lustrem poprawiał uczesanie i bródkę:
— Słuchaj-no, Teodorze! Ustami memi przemówi za chwilę mądrość pokoleń. Uwaga! Stare przysłowie narodowe głosi: „Z siwą brodą do młodej dziewczyny, jak do psa z jeżem.“ Rozumiesz? Cha—cha—cha!
Śmiał się na głos, aż się zataczał i usiadł na progu, trzepocąc rękami.
Martinez patrzał na przyjaciela i ze śmiechem mówił:
— Jesteśmy w „cave orientale“, a więc odpowiem ci na modłę wschodnią: „Słowa mądrości twojej, przyjacielu, wpadły do studni niedorzeczności mojej, niech imię Allaha błogosławione będzie!“
Grévin zanosił się od śmiechu i z wielkiej uciechy piszczał i tupał nogami.



SAMOTNY

Kto przeżył ciężkie dni samotności, ten rozumie smutny i mroczny nastrój, panujący w duszy.
W mojem życiu było kilka takich okresów.
Pierwszy — gdy długo podróżowałem po tundrze, drugi — w więzieniu politycznem, trzeci — w kniei syberyjskiej, gdy musiałem ukrywać się przed ścigającymi mnie bolszewikami.
Gdy nadchodzą dni tradycyj narodowych lub religijnych, związanych zwykle z rodziną, gronem najbliższych przyjaciół, społeczeństwem, — samotność staje się tragiczną, nieznośną i niebezpieczną.
Opowiem coś o tem.
W roku 1920-ym przecinałem przed świętami Bożego Narodzenia kraj Sojotów-buddystów.
Przechodziłem kraj niezaludniony. Na śniegu nigdzie nie spostrzegałem śladów ludzi lub koni.
Tu i ówdzie biegły ku lasom ścieżki, wydeptane przez jelenie, kozły skalne i wilki. Nieraz drogę mi przecinała wężowa linja odbić „bosych“ stóp niedźwiedzia...
Człowieka zaś nigdzie! Ani śladu jego konia, ani dźwięku głosu!
Nikt nie nadbiegł do mnie na błyski i miotanie się ogniska, rzucającego na wierzchołki modrzewi i brzóz płochliwe, pląsające płachty szkarłatnych cieni i blasków.
Coś z lekkim szmerem poruszało się w nagich, zwichrzonych krzakach wikliny. Może zając, a może — zwabiony ogniem, głodny wilk...
Tak wlokły się dni za dniami.
Nareszcie pewnego dnia obliczyłem, że zapada wieczór wigiljny.
Wtedy to wypełzła z dymu ogniska, z haszczy, ze śnieżnych zasp rozpacz i tęsknica dręcząca!
Porwała zimnemi szponami samotne serce, zdusiła, zraniła boleśnie, szeptać jęła słowa straszne, a przejmujące:
— Jeden strzał, jedna, tylko jedna kula i — cała męka, gorycz rozpaczy, z trudem zwalczana, beznadziejna prysną nazawsze... Rozumiesz?!
Już ciągnęły mi się ręce do broni, już zęby zacisnęły się ze zgrzytem rozpaczliwego postanowienia, już myśl odbiegła, gdy nagle jakoś dziwnie zaszeleścił, zaskrzypiał śnieg w pobliżu.
Podniosłem głowę, nadsłuchiwałem, a myśl, co już umarła, znowu powróciła, wołając do obrony życia.
Zwierz czy człowiek kroczy po przez puszysty całun śniegu?
Jeżeli człowiek — wróg czy przyjaciel?
Długo nadsłuchiwałem i zaczajony w krzakach oczekiwałem.
Wyłonił się wreszcie z haszczy.
Był to Sojot, biedny Mongoł-pastuch.
Jechał na reniferze, starym, rogatym i czujnym.
Człowiek miał twarz pooraną ospą, wargi i powieki zgryzione przez trąd.
Wytknął głowę straszliwą, baczną, podniósł ją ponad niskie krzaki i długo mi się przyglądał, macał każdą rzecz, leżącą przy ognisku, konia, siodło, karabin, wory z żywnością — puszkę z herbatą i sucharami, warzonemi na tłuszczu baranim.
Nareszcie podjechał, z siodła zszedł i pozdrowił krótkim: „Mendé“!
Usiadł przy ognisku i na kociołek zerknął pożądliwie.
Podałem mu kubek gorącego napoju i garść sucharów.
Jadł i pił łapczywie, w milczeniu.
Potem zmrużył czarne, skośne oczy, żółte zęby wyszczerzył i zaczął mówić. Długo, namiętnie mówił, chociaż wiedział, że nie rozumiem go.
Uczułem nagłą potrzebę opowiedzenia mu wszystkiego, co gnębiło mnie przez długie tygodnie samotnej, niebezpiecznej włóczęgi. Mówiłem też długo, to tęsknym głosem, to szeptem gorącym.
Opowiedziałem, że dziś cała moja rodzina zbierze się przy wieczerzy wigilijnej; powtarzać będzie moje imię i z rozpaczą myśleć o mnie, zaginionym oddawna.
Mongoł dziobatą, trędowatą twarz ku mnie pochylił i słuchał. Nagle poruszył się i wyciągnął z płomieni palącą się gałązkę. Zaczął kreślić nią ogniste kółka w powietrzu, narazie malutkie, chyże, później coraz szersze, niby ze szkarłatnych pereł splecione, a otwierające przed moim wzrokiem jakąś głębię bez kresu...
Ujrzałem znajome miasto, dom rodzinny i drogie oblicza... usłyszałem mowę polską i swoje imię, głośno, często wymawiane...
Wszyscy, których kochałem, o których wspomnienia rzewne nosiłem w sercu i duszy, jak żywi przede mną na jawie...
Trwało to... może noc całą, może zaledwie jedno mgnienie oka. Nie wiem... nie wiem.
Silniejszy podmuch mroźnego wiatru otrzeźwił mnie.
Ujrzałem zmrużone, czarne oczy Mongoła, jego zżartą chorobami twarz i żółte kły.
Śmiał się cicho i czarną dłoń ciągnął ku torbie, patrząc na mnie błagalnie i chytrze zarazem.
Dałem mu nową garść sucharów i nalałem herbaty.
Wypił, zjadł do ostatniej okruszyny, palce oblizał i wstał z cichym jękiem.
— Mendé! — szepnął, wgramolił się z trudem na siodło i, postękując, odjechał.
Weselej zapląsały języki ognia, miotały się na wietrze obłoki dymu smolnego, syczała woda, kipiąca w kociołku, a koń mój nagle zarżał głośno i radośnie.
Widocznie, świt się zbliżał...



SERCE POD HABITEM

Przejechaliśmy właśnie Sudan, umierający w nawałnicy płomiennych fal słońca. Zatrzymaliśmy się przy wiosce murzynów Malinké, aby nalać wody do maszyny, gdy nagle zbliżył się do nas zakonnik w białym habicie i z czarnym krzyżem na piersi. Z pod nasuniętego na oczy hełmu spokojnie patrzyły duże piwne oczy; łagodna, starannie wygolona twarz zdradzała powagę i skupienie. Tylko silnie zaciśnięte usta mówiły o cierpieniu, jeszcze nurtującem.
— Nie mogę pozwolić państwu odjechać bez odwiedzenia naszego skromnego klasztorku! — rzekł mnich. — Jestem tu przełożonym, nazywam się brat — Piotr.
Niedaleko od osady murzyńskiej ujrzeliśmy długi, szary budynek, wzniesiony z ubitej gliny sudańskiej. Nad wejściem, dla wszystkich zawsze otwartem, wisiał mały dzwon kościelny. Cały szereg małych dziedzińców, zarośniętych drzewami mangowemi i pomarańczowemi, prowadził w głąb siedziby Białych Ojców.
— Obliczaliśmy nasz klasztor na większą ilość braci, lecz mogło tu wytrzymać zaledwie ośmiu — objaśniał nas przełożony, prowadząc do zacisznej, zacienionej sali, gdzie inni zakonnicy już stawiali na stół szklanki i wnosili w dużym dzbanie piwo z prosa i mięty.
Brat Piotr zadziwił nas. Był to niezawodnie człowiek z najlepszego towarzystwa, inteligentny, oczytany, pełen zrozumienia współczesnego życia, z jego szalonym pędem i z jego obalającą wszelkie zasady walką o byt. Nie oburzał się, nie oskarżał, nie moralizował ten spokojny, trochę smętny zakonnik.
— Czy dużo murzynów nawrócili bracia w tej części kolonji? — zapytałem.
— My tu nikogo nie nawracamy! — odparł brat Piotr. — Ratujemy tylko tubylców od chorób, wyzysku i wewnętrznych waśni. Staramy się żyć tak, aby wzbudzić w nich szacunek i miłość do Pana naszego Jezusa Chrystusa... Ufamy, że sami przyjdą do nas, może jutro, a może za dziesięć lat... To niema znaczenia...
Stało się tak, że byliśmy zmuszeni pozostać śród braci do następnego dnia, gdyż zepsuł się nam ciężarowy samochód, a obaj szoferzy rozpoczęli naprawę maszyny.
Wieczorem byliśmy w kościołku. Brat Piotr odprawiał nieszpory.
Cicho grała jakąś średniowieczną melodję fisharmonja; z szelestem miękkich skrzydeł latało nietoperze; z lekkim szmerem uderzał o szyby zalatujący z Sahary piasek; półgłosem śpiewali zakonnicy: dwie stare murzynki, ukryte w ciemnym kącie świątyni ciężko wzdychały i biły się w piersi.
Oświecony dwiema palącemi się świecami brat Piotr stał przy ołtarzu, z rękami wzniesionemi do ukrzyżowanego Chrystusa. Miał twarz natchnioną i rozpromienioną, duże, piwne oczy chwilami płonęły, to znowu szkliły się od łez. Wtedy widziałem silnie zaciśnięte wargi, drgające od powstrzymywanych łkań.
Po skończonem nabożeństwie zakonnicy odmawiali chórem „Ojcze nasz“, i gdy doszli do słów:
...fiat voluntas Tua...
z pośród zmieszanych głosów, wyrwało się rozpaczliwe wołanie brata Piotra, wołanie bolesnego poddania się woli Pana życia i losów ludzi.
Nazajutrz rano poszedłem pożegnać przełożonego i dowiedzieć się od niego szczegółów o pracy zakonu i o nastrojach ludności. Mieszkanie zakonnika mieściło się na samym końcu klasztoru, skąd roztaczał się widok na obszerną dolinę, zbiegającą ku Nigrowi.
Wszedłem i nagle ujrzałem na tle jasno błękitnego nieba sylwetkę brata Piotra. Siedział w fotelu, pogrążony w zadumie. Niezawodnie jakaś bolesna myśl przyszła, porwała go całego i obezwładniła, bo nawet nie miał sił odłożyć nabok hełmu, pozostającego w jego ręku. Wyczułem odrazu, że myśli tego człowieka odleciały daleko, że dusza jego w tej chwili przebywała tam, gdzie nie było ani klasztoru, ani białego habitu, ani tej szarej równiny sudańskiej, ani kwitnących drzew, zasadzonych rękoma pracowitych Białych Ojców Sahary...
Rozmawialiśmy długo, a nie mogłem przezwyciężyć siebie, aby nie wpatrywać się w smutne, piwne oczy mnicha. Mówił mądrze i spokojnie, lecz w źrenicach jego nie znikała mgła zadumy i cierpienia.
Po chwili zacząłem żegnać brata Piotra, gdyż samochody nasze już stały pod klasztorem, gotowe do odjazdu. Przełożony pokazał mi swoją celę — duży pokój, zastawiony szafami z książkami i zawieszony obrazami o treści religijnej. Śród obrazów dojrzałem dwa portrety. Z jednego z nich dumnie patrzyły bystre źrenice poważnego starca, o twarzy pełnej szlachetnej godności, — z drugiego — piękne oczy siwej pani o rozchylonych w łagodnym uśmiechu zadziwiająco młodych ustach.
— Moi rodzice... — objaśnił zakonnik.
Nagle wzrok mój padł na czarną aksamitną poduszkę, zawieszoną na ścianie. Od czarnej tkaniny odcinała się minjatura, otoczona złotym łańcuszkiem z wiszącym na nim brylantowym krzyżykiem. Ujrzałem misternie namalowany na słoniowej kości portret młodej kobiety.
— Siostra? — zapytałem.
— Nie... — odparł mnich szeptem.
— Umarła?... — zadałem nowe pytanie.
— Nie... — padła rozpaczliwa odpowiedź, a drżąca ręka zakonnika dotknęła czarnego krzyża, wiszącego na piersi.
Chciałem wyjść z celi, lecz brat Piotr zatrzymał mnie i, chwytając za ramię, zaczął mówić szybko, niby obawiając się, że ktoś mu przeszkodzi:
— Całe życie moje się zmieniło, zestarzała się sterana i zbolała dusza; szesnaście lat włóczęgi i ciężkiej pracy zakonnej na Saharze, w Marokku i tu pod zwrotnikiem... bez wytchnienia, bez troski o siebie, i — nic, nic! Jak wtedy tak i teraz, krwawi udręczone wspomnieniami serce człowiecze, słabe, biedne, nigdy nie zapominające, nigdy nie ukojone w bólu serce...
Wkrótce po tym wybuchu Białego Ojca opuściłem klasztor. Siedziałem, myśląc o miljonach niewidzialnych dramatów ludzkich, ukrytych wszędzie na ziemi od bieguna do bieguna... Chciałbym bardzo wiedzieć, co żyło w umęczonem sercu, bijącem pod habitem brata Piotra, aby go pocieszyć, lub dodać mu otuchy.
Dramat Białego Ojca pozostał jednak dla mnie na zawsze tajemnicą...
Z najbliższej poczty wysłałem do niego list.
Zawierał tylko trzy słowa:
Fiat voluntas Tua...

KONIEC





  1. Szczęście
  2. Nazwa północnej prowincji Chin.
  3. Nie wolno podawać ręki napotkanym jeźdźcom, czarna śmiertelna ospa!
  4. Śmierć.
  5. Wielbłądzie siodło.
  6. Afganistan.
  7. Suchy nawóz wielbłądzi.
  8. Duży, ciężki nóż.
  9. Lamantyn (Manatus) wodne zwierzę ssące, dość pospolite w Dolnej Gwinei i rzadkie w Nigrze. Białe lamantyny nie są znane.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.