Nieznane racje/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Żurakowska
Tytuł Nieznane racje
Pochodzenie Trzy srebrne ptaki
Wydawca Wydawn. J. Mortkowicza
T-wo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Z początku to było najważniejsze, żeby się buciki należycie błyszczały. Więc — szczotkami i suknem, i pastą z blaszanego pudełka (strasznie przyjemnie) i nawet własnym fartuchem.
Ale potem ważniejsze były piece. Żeby w miarę napalić i w porę zamknąć. Pani mówiła do służącej: — Nie, stanowczo się Marcysiu nie zgadzam, żeby Maryjka paliła we wszystkich piecach. To jeszcze dziecko — nie może dźwigać sześciu kubłów węgla dziennie — Więc paliła Maryjka tylko w dwóch — u pani i w przedpokoju. Kiedy się już dobrze rozpaliło i węgiel czerwonym żarem buchał, przysiadała Maryjka na chwileczkę przed otwartym piecem i napatrzyć się nie mogła na ten żywy cud szalejącego płomienia.
A i podłogi też były ciekawe — nie malowane, a takie błyszczące jak szkło. Więc znowuż tą pastą (tylko inną), a potem chodziło się po nich na suknach, jak po lodzie.
A może to nie ciekawe, że w łazience woda się z kranów leje zimna, a jak chcesz, to gorąca?
Potem pani znowuż mówi do kucharki: — Proszę sobie nie wyobrażać, Bronko, że Maryjka jest tutaj poto, żeby odrabiać za was wszystkie najcięższe roboty. Ma robić to i to. Koniec. Potem niech myje ręce, nakłada czysty fartuszek, i do mnie na lekcję.
Te lekcje, te lekcje!
Siada się naprzeciwko pani za stołem, w jej pokoju. Naokoło wszystko pachnie. Na podłodze dywan, pani na kanapce, na której leżą poduszki. Ale wcale nie białe, tylko różne — i czerwone i czarne i żółte, duże i małe. Ktoś inny zapytałby, poco takie? Ale Maryjka nie. Ładnie i koniec. Poto. I czytało się o Piaście kołodzieju i dwóch aniołach, o smoku wawelskim i o Wandzie, o Wandzie! — Leży Wanda w naszej ziemi, co nie chciała Niemca! — Potem jej kopiec usypali wysoki, pani pokazywała fotografję. Owszem bardzo ładnie tylko, poco aż tyle tej naszej ziemi nad nią usypali? Och, pocóż aż tyle!
A cały czas mówi się po polsku. W szkole nauczyli trochę Maryjkę, ale gdzież, nawet się porównać nie da! Sama pani nauczycielka częściej po rusku, niż inaczej.
Jakież to śliczne były te słowa, których znaczenie niepodobna wyrozumieć, zanim pani wytłumaczy.
— Nieustanna. — Cóż to może znaczyć — nieustanna? Maryjka przymykała oczy w upojeniu miłosnem i nizała te polskie słowa, jak korale na jedwabny sznurek.
Potem się mówiło o krajach, morzach, miastach.
Na mapie się pokazywało, gdzie co leży. Dwie Ameryki, jak dwa foremne sery, a Afryka trzeci. I tych rzek cała masa sinych, jak żyły na spracowanej ręce. Wisła, jak wąż sunący po trawie — a zaś Niemen, potem Dźwina służą razem dla Litwina. — A na dole, mój ty Boże! — Dniestr! Dniestr ten sam, długi, kręty. O nim wszystko Maryjka chciała wiedzieć. Skąd płynie i dokąd? Że okazał się większy od Wisły, to ją napawało dumą. Mało to razy kąpała się w Dniestrze? Jaki był wartki, głęboki, kamienisty, wiedziała to sto razy lepiej od tej geografji.
Roztęskniła się do swojej ziemi, wpatrzona w krętą linję Dniestru, że aż oczy jej napłynęły łzami.
A oprócz rzek były linje kolejowe, takie same, tylko czerwone. Pani pokazywała dokładnie, rączką pióra, jak się jedzie do domu. — Widzisz, tu wsiadasz w Warszawie na dworcu, i nie jedziesz ani tędy, bo to do Berlina, ani tędy, do Krakowa — tylko o, widzisz? Prosto do Lwowa. A tu się przesiadasz i jazda dalej do Stanisławowa. A tu jeszcze raz.
Już teraz Maryjka dobrze wiedziała którędy. Pani pozwalała także wychodzić na miasto. Z samego rana Bronka brała foxa na smycz i obie z Maryjką biegły po bułki. Zwykle deszcz padał — więc trzeba te bułki trzymać pod parasolem, żeby nie namokły, Po ulicach jadą wielkie, nakryte wozy — ten z chlebem, a tamten z mięsem, albo z węglem. W sklepie gruba pani w czerwonym sweatrze pyta Bronkę, skąd to ma taką dziewczynę — więc Bronka opowiada, że pani przywiozła ją z letniska, aż z Zaleszczyk.
— Wie pani, gdzie to jest? Jeszcze za Lwowem, a nawet dalej.
Sklepowa się dziwi.
— Moja pani, czy to warto było wozić dziewczynę taki świat drogi? Sprytne to to do roboty przynajmniej?
A Bronka wydyma wargi, parasolem rozsuwa trociny na kamiennej podłodze.
— Phi... niczego.
Pani mówiła do panienki i panicza: — Moglibyście wziąść choć czasem Maryjkę i pokazać jej wasze książki i gry. — Brali.
— Patrz, Maryjko, to jest bajka o syrenie, której czarownica dała taki napój, że się jej potem z ogona zrobiły nogi — opowiadała panienka, pokazując śliczne obrazki (żeby to tylko można było wiedzieć, co to syrena?). Jak zechcesz, to sobie potem przeczytasz, tylko żebyś książki nie powalała, bo dostałam ją na imieniny od cioci.
— Co ty jej zawracasz głowę obrazkami — przerywa panicz. — Ona właśnie zrozumie piękno ilustracji Dulac’a. Myślisz, że ją to bawi? — Chodź, Maryjko, do mojego pokoju, pokażę ci zbiór znaczków pocztowych. Żebyś wiedziała, że takiego niema nawet Jaś Gniazdowski. Dawał mi cztery kanadyjskie za tę jednę Nikaraguę, bo to unikat.
— Wiesz, mój drogi, że jesteś paradny! Twoje Nikaraguy nie obchodzą już nawet foxa. Jacy śmieszni są chłopcy! Wyobraża im się, że cały świat trzęsie się nad ich zbiorami.
Zaczynali się kłócić. Ale niedługo, potem schylali się oboje nad stołem i panicz wyciągał z szuflady jakieś pudełka — śmieli się i mówili po cichu. Maryjka przyglądała się rakiecie, która wisiała na ścianie w drewnianej ramie, skrzynkom z motylami i piłkom w czerwonej siatce. Potem siadała na piętach, bo ją nogi bolały. — Jeszcześ tutaj? — mówiła raptem panienka. — No, masz cukierków, żeby ci się nie nudziło i możesz w moim pokoju przejrzeć szafkę z zabawkami. Już się niemi nie bawię, ale pamiętaj, żebyś nic nie popsuła, bo to pamiątki.
Z tego wszystkiego widać, że dobrze było Maryjce u pani w Warszawie. A przecież...
W jadalnej sali na półce słała skarbonka, to była Maryjczyna. Pani kupiła ją i pokazała, jak się wrzuca pieniądze przez otwór. Co miesiąc, pierwszego, pani wołała Maryjkę i kazała wrzucać do glinianej kuli dziesięć srebrnych złotych. To była pensja.
Jak wrócisz do domu, to sobie zabierzesz.
Czasem panienka mówiła: — Maryjko, możesz wziąść te dwadzieścia groszy, co leżą na stole, i wrzucić do swojej skarbonki.
A panicz brał kulę, ważył w ręku i śmiał się.
— Ho, ho, co za bogaczka z tej Maryjki. Srebro dzwoni, jak na tacy w kościele.
Wieczorem kładła się Maryjka do czyściutkiego łóżka, za białą firanką, na antresoli. Wszystko jej pani dała, kołdrę czerwoną i ręczniki z frendzlą i szczotkę do mycia zębów. Żeby to u niej w chałupie wiedzieli, jak to ona śpi, czysto wymyta, uczesana, na prześcieradle! U niej w chałupie, w niskiej, zakopconej chałupie! Żeby nie to, że strasznie jej się spać chciało, pewnieby płakała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Żurakowska.