Niespokojni (Lipski, 2015)/Królestwo Niebieskie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leon Lipschütz
Tytuł Niespokojni
Rozdział Królestwo niebieskie
Pochodzenie Powrót
Wydawca Instytut Literacki „Kultura” — Instytut Książki
Data wyd. 2015
Miejsce wyd. Paryż — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Królestwo Niebieskie

Ewa pierwszy raz spotkała kogoś, komu mogła wszystko powiedzieć, kto nie dziwił się niczemu i komu musiała wszystko opowiadać; nawet gdyby wiedziała, że go w ten sposób może stracić. Całkowita prawda została mu przeznaczona.
On wszedł w nią całkiem i ona odczuwała go jak psychiczny płód. On znał każdy labiryncik jej psychiki i równocześnie odkrywał coraz nowe. Ona miała takie wrażenie, jakby rzeczy opowiadane nie wychodziły poza nią, jakby opowiadała samej sobie. W ten sposób ich dialogi stawały się coraz mniej zrozumiałe dla otoczenia.
On (to było częściowo równoważnikiem jej stanowiska) zmuszał ją do poznawania wszystkich mężczyzn, którzy — jak mu się wydawało — będą ją mogli zainteresować. Ona była wściekła i zmęczona poznawaniem tylu ludzi. On mówił na to: — Chcę mieć tę świadomość, że nieprzypadkowo tylko stałem się zbiornikiem twoich zwierzeń (miał jeszcze złudzenie, że istnieje poza nią), twoim kochankiem itd.
To była odwrócona zazdrość może, i on naprawdę nie chciał, żeby ona mogła w przyszłości pomyśleć, że on był tylko z przypadku.
Pisali do siebie listy, począwszy od trzeciego miesiąca znajomości. Pisali je w domu i przynosili na spotkania, pisali je nawet czasem na spotkaniach. Czytali je najczęściej na spotkaniach, rzadziej w domu. Pisali gorączkowo, „na kolanie”, na stronach zeszytów szkolnych, na papierze woskowym od śniadań, na niemożliwych świstkach.

„K. E., cieszę się, dlatego że przychodzisz do mnie do domu, że nie jesteś zaskorupiała, normalna, porządna (przyjemny spokój, śmierć za życia), i przez to dla mnie żyjesz, a niewielu ludzi żyje dla mnie (nie chciałbym, abyś dla mnie umarła).
Męczę się, dlatego że jesteś kobietą, czyli dzieckiem, które zostało samo w domu (równocześnie nigdy, nigdy nie chciałbym, abyś przestała być tak bardzo kobietą), i wszystko, co rozumiesz, muska ci tylko mózg i dlatego wszystko, co do ciebie napisałem, płowieje i blednie tak szybko, a uczucia twoje nie odnoszą się do mnie, bo mnie wcale nie znasz, a ja uważam, że nie jestem teraz człowiekiem. Znasz mnie zdeformowanego, przez to, że cię kocham, zmiażdżonego tym, niemal spłaszczonego, jak człowiek przejechany przez walec do ubijania dróg; galaretowata, wstrętna masa. Wszystko, co robię, nie jest warte dwóch zdań, powiedzianych przedtem, jak to dawno (megaloman), jednego ruchu ręki, gdybym się go starał zrobić bardzo dobrze.
Jestem zaplątany w wielkie i mokre kłębowisko przeżyć, które – obrzydliwe i lepkie, a równocześnie wspaniałe, jako przyszły materiał i w ogóle, rozrosły się we mnie i sprawiają mi mękę i rozkosz wiecznego głodu. Rozwinęło się we mnie, dzięki tobie, takie małe, zepsute, zgangrenowane ziarnko niepokoju; znalazło dobry klimat.
Pokazuję ci ciągle moje słabe i bezbronne strony. Czy wreszcie nauczysz się w nie – nie uderzać? Nie prowadź ze mną gry, bo wiesz, że wygrasz. Powiedziałaś: – Dlatego mnie lubisz, bo jestem zła. – Czy to ma być próba obrony, tak na wszelki wypadek, automatyczna, nieświadoma, przed ciosami, które nie nastąpią?
Wreszcie chciałbym ci pokazać moją najsilniejszą stronę: wątpię, czy ktoś potrafi cię tak właściwie ocenić, tak dokładnie, tak rozmaicie.

e.”

„nie chcę cię oszczędzać – to jest twoja wina – nie chcę, żebyś mnie tak kochał – tak źle – nie mogę cię też oszczędzać – to jest może «obrona przed uderzeniami, które nie nastąpią» – a może nie, nie wiem, całowałam się przyjemnie z Witkiem – używając języka, też – ja leżałam, on siedział nade mną z tyłu – nie nauczę się nigdy nie uderzać i nie chcę – musiałbyś dla mnie nic nie znaczyć – jak powietrze – dla mnie mało znaczą listy – znaczy tylko zachowanie się – tym można wszystko zrobić – a ty? – ja chcę wyjechać – nie wyobrażam sobie na razie, jak bym się obeszła bez ciebie – nie wiem, jak to jest połączone ze śmiercią – ale na razie – odjechać gdzieś daleko – jak nie, to się puszczę albo zabiję, albo nie wiem co – tutaj umrę, zginę «śmierć za życia» — jestem zła, że tej historii ze mną chcesz użyć literacko – tam będę rozłożona i nie sobą – chciałabym, aby mnie jakiś dobry malarz malował nago – ale na razie lubię cię i całuję –

Ewa”.

„...jestem bezradny, dlatego że przy pomocy słów nic nie mogę zmienić, nic wytłumaczyć (znów «tłumaczyć») i jestem po prostu zatkany jak zlew. Nie mogę ci obiecać, że ten list będzie ostatni, ale gdybym mógł, obiecałbym. Piszę listy, dlatego że to jest mój naturalny sposób wyrażania się, ale piszę je też, bo w twojej obecności zapominam wszystko, co chciałem powiedzieć. Jak tylko pomyślę, że masz przyjść.
Proszę cię, proszę, przerwij ty pierwsza ten stan napięcia, który się między nami wytworzył, jednostronnego napięcia (mam wrażenie, że jesteś taka ryba, która nosi samca w swoich wnętrznościach), bo on mnie niesłychanie męczy. Nie uderzaj, żebym mógł oprzytomnieć trochę, żebym nie musiał się tak niesłychanie upokarzać, żebym uzyskał trochę pewności siebie itd. Rozumiesz.

e.”

„Nie, to nie ma sensu i poza tym nie mogę obiecać. Dlatego nie ma sensu, że ty tę pewność siebie uzyskasz w takim razie przy mojej pomocy, będę cię nadmuchiwać jak balon, wypcham cię sobą i po dwóch tygodniach będziesz jeszcze bardziej sflaczały niż teraz. Ja chcę, abyś ty to sam uzyskał niezależnie ode mnie

Ewa

Jak śmiesz twierdzić, że ja uderzam? Ty robisz głupstwa, z których ja się wycofuję”.

„Uderzasz pasywnie — przez lukę w zachowaniu.

e.”

„Jak cię nie kocham, to co mogę zrobić? Powtarzać sobie codziennie przed snem — jak ty mi opowiadałeś «ja kocham e.»”.

„Nie męcz mnie”.

„Mój chłopcze, mama obiecała mi dzisiaj, że pojadę sama na wakacje. Tak się cieszę. Pojadę sama, samiuteńka w góry i cieszę się na wszystko, co może mi ułatwić zbieg okoliczności, przypadek.

Ewa

Gdy było u nich spokojniej, to znaczy, gdy Ewa była po prostu w dobrym humorze, rozmawiali przyjaźnie, chodzili naumyślnie oglądać meble, tak jakby byli małżeństwem (zawracali głowy kupcom, ale ona mu w tym czasie wybrała nowy tapczan), cieszyli się, jak się komedia udała. Wybierali małe dziewczynki do przesyłania sobie wiadomości, córki dozorców, małe kuzynki Ewy; zwłaszcza jedna była urocza: ogromne niebieskie oczy, długie, jak na jedenastoletnią dziewczynkę, włosy. Była człowiekiem najbardziej godnym zaufania, przynajmniej Emil najbardziej jej wierzył, była wcieleniem dyskrecji, udawała zawsze, że nie rozumie, jaką wiadomość powtarza lub jaki list oddaje.
Emil uczył ją grać na fortepianie, bo była muzykalna. Jej spokojny, obojętny głos mówił: — De, przepraszam, że rękę źle trzymam.
Poza tym posyłali do siebie Józię, młodą pokojówkę Emila. (Emil wchodził do pokoiku Józi, klękał półżartobliwie i prosił: — Proooszę cię, idź do Ewy).
Całowali się w bramach, chodzili po deszczu w gumowych płaszczach, wchodzili do bram i całowali się. Sprawiało im przyjemność ryzyko, że zostaną zobaczeni.
Poszli pewnego razu o godz. 12.30 w nocy do podejrzanego parku — meliny, i tylko dzięki swojej nieświadomej bezczelności Emil uniknął pchnięcia nożem, a Ewa gruntownego wymacania. Zresztą kto wie... o ile chodzi o Ewę... (Weszli do bardzo ciemnego parku. Z daleka zabłysła latarka prosto w oczy i zgasła. Potem podszedł jakiś typ w dżokejce: — Państwo tu względem czego? — Względem niczego. — Szepty zapełniły mały park. Potem wszystko ucichło).
Gdy jeszcze było ciepło, czasem przychodziła naga pod płaszczem. Patrzyła, jakie to na nim robi wrażenie. On pytał:
— Jak szłaś tak przez miasto, dziewczynko?
Ona milczała, rozpinała płaszcz.
Lubiła chodzić do kina. Po filmie, który jej się podobał, mówiła jak dawniej: — Proszę cię, uważaj, żeby mnie auto nie przejechało. Ja jestem jeszcze tam. Nie wiem, co się dzieje.
On zauważył, że ona ma często w palcach skurcz naczyń. Wtedy robiły się niebieskie. „Może Bürger?” — myślał, i pytał z niepokojem:
— Dawno to masz?
— Jak mnie męczysz — mam to. Gdy jestem bardzo zdenerwowana.
Gdy pisiała, a on przypadkowo mógł usłyszeć, np. w zapadłej uliczce, w nocy w polu, wyła, krzyczała przeciągle, aby to zagłuszyć. Ale poza tym nie była wstydliwa. Wstydziła się jeszcze, gdy spała, to znaczy, nie chciała być widziana śpiącą. O ile chodzi o Emila — nie wstydziła się niczego więcej; ani mówić, ani czynić.
Miała zmysł orientacyjny i wyczucie miejsc nieznanych. Ilekroć włóczyli się po wertepach, po uliczkach portowych, a ona go wyciągała nieznanym przejściem, on ją pytał: — Byłaś tu już? — Nie, ale... ja to miejsce znałam. — Miała zmysł odwrotny do ptaków: wracała do miejsca, którego nie widziała nigdy.
Czasem opowiadał jej, jak i co myśli o świecie. (Ona mu nie opowiadała nigdy). Słuchała zazwyczaj uważnie, z pasją powagi.
— Na początku jest zdanie: wszystko jest możliwe i wszystko jest prawdziwe. Gdy będę się plątał albo mówił rzeczy sprzeczne — to nic nie szkodzi: zbliżam się tylko do neutralnej prawdy. Gdy będę mówił rzeczy jednostronne, zbyt logiczne — to znaczy, że albo jestem zbyt „przekonany”, albo zbliżam się do ciebie.
Bóg. Jego przecież trzeba załatwić. Prawda? Biedny Bóg. „Człowiek dbający o czystość, nie weźmie już do ust słowa «Bóg». Przylgnął do niego zły oddech dwóch tysiącleci”. To powiedział Nietzsche i to wystarczy. Pewien mądry człowiek o chrystianizmie: „Stal można złamać, guma jest niezwalczona”. Ale. Pewnego talmudystę spytano, jak można uchwycić Boga? „Wszędzie, ale nie tam, gdzie się Go szuka, i tylko wtedy, gdy się Go nie nazywa, i tylko wtedy, gdy się w Niego nie wierzy”.
Widzę, że cię to nudzi, ale przedtem... Dobre to były czasy, kiedy się można było pogniewać na swojego boga, wyrzucić go na śmietnik, obrać sobie innego. W ten sposób zmieniano swoje „ja”. Ludzie stanowczo nie umieją się posługiwać swoimi bogami. Zaraz przejdziemy do spraw ludzkich.
Goethe jest zdania, że chrześcijańskie słowo „Bóg” jest tylko inną odmianą słowa „ja”. Ja myślę, że nie tylko chrześcijańskie.
Dalej. Być na granicy normalności. (Skinęła głową). Ludzie normalni są rzadko interesujący. Ten punkt nie potrzebuje uzasadnienia. (Zaśmiała się). Ale na granicy normalności... Tacy ludzie czują obecność podobnych sobie od pierwszego wejrzenia, jak pederaści, jak psy, czy ja wiem, jak jeszcze co. Nie tylko to. Na granicach normalności, na krańcach siebie, człowiek jest nareszcie normalny, bo człowiek „normalny” jest stworzeniem rozpadłym w sobie, przytłumionym, żyjącym tylko cząstką życia.
Nie szkodzi, że niejasno mówię? Ty chwytasz to i tak nie rozumem, tylko czymś tam.
Miłość. Będę mówił o sobie. Ty jesteś narcyzem, ja też. Kocham cię, dlatego najprawdopodobniej bo cierpię z powodu utraconego narcyzmu. Ty mnie do tego zmusiłaś.
Ja jestem sentymentalny. Mężczyźni są w ogóle sentymentalni. Ogół kobiet, jeśli chodzi o miłość, jest przerażająco niesentymentalny. Bo dla nich to jest kwestia życia, a jeśli chodzi o życie — to stąpa się po trupach. Tak jest. Dlatego ty, kobieta do głębi, nie jesteś sentymentalna. Ja mam inne rzeczy: naukę, pisanie. Kobiety postępują tak albo inaczej z miłości do mężczyzn, nigdy z miłości do rzeczy.
Zaraz. Od czegośmy zaczęli? Od tego, dlaczego cię kocham. Nie kocham właściwie ciebie, tylko swoją miłość wraz z jej potwornie rozwiniętymi mackami, jak pnące się wino, jak rak, bo nie jest odgraniczona od zdrowych części, wraz z jej przerzutami... tak kończąc z miłością do ciebie, musiałbym... Właściwie tego nie warto mówić. Ale czy ja wciąż nie usiłuję udowodnić sobie, że nie kocham ciebie, lecz to, z czym ty jesteś luźno związana?
— Jaki stajesz się pewien i stanowczy w swych sądach, skoro tylko rozmowa nabierze intelektualnego charakteru. Jaki zręczny... A jaki niezgrabny, gdy nabierze innego. Wtedy jesteś naprawdę galareta, meduza na piasku. Mam wrażenie, którego nie chcę mieć, że jesteś stworzeniem, któremu daję się trochę pobawić w znanym dla niego żywiole i które strącam potem bez trudności, i wciągam je w mój żywioł, w którym się porusza jak mucha w syropie. Ja chcę czuć pewien opór, pewną walkę. Nie chcę, żebyś aportował jak pies. Nie chcę, żebyś dawał się strącać. Chcę wymiany: ty wciągany przeze mnie, ja przez ciebie.
— Myślę, że to będzie możliwe, gdy przestanę cię kochać. Nie wyobrażam sobie tego inaczej.
— No, to baw się dalej, baw się pojęciami jak kulkami. (Przed trzema dniami wytłumaczył jej, co to jest pojęcie).
Oboje milczeli, a potem on wyprostował swój psychiczny grzbiet.
— Nie mogę się dalej bawić. Nie chcę.
— Czy przyszło ci to kiedyś do głowy, że moglibyśmy się wcale nie spotkać? Ja bym dłużej pozostała w tej mętnej mgle...
— Niech żyje rajfurstwo, pośrednictwo do nierządu itd. Chcesz, żebym mówił dalej? (Potaknięcie).
— Rzeczy nieprzyjemne. Największą męką wszystkich ludzi — czy sobie zdają z tego sprawę, czy nie — jest to, że nasze przeżycia nie wpływają ani trochę na bieg rzeczy. Największe cierpienie nie potrafi usunąć jego przyczyny, nie potrafi nawet podnieść ani pyłka kurzu. W ten sposób powstała religia: że potem, że w niebie, że w nagrodę za...
Źródłem wszelkiego zła jest świadomość. Z chwilą, gdy świadomość rozdarła naturę, wszystko wywraca się do góry nogami, wszystko przestaje być naturalne. Świadomość, wbita w życie jak nóż w pień drzewa, o którym Rousseau pisze do Voltaire’a: gdyby nóż wyjęto, toby krew trysnęła...
Świadomość zrodziła tremę, w szerokim pojęciu, trema zrodziła choroby nerwowe, choroby nerwowe zrodziły... Abraham zrodził Izaaka, Izaak zrodził Jakuba, to jest podobne.
Gdy obserwujemy bicie serca, to bicie to ulega zaburzeniom. Impotent dlatego nie może, ponieważ boi się, że nie będzie mógł. Pianista dlatego nie może grać, bo zdaje sobie sprawę, że może nie móc. Ja sam, pamiętam, posądzałem o złośliwość Pana Boga. Gdy ojciec dał mi do zrozumienia, że mama jest w ciąży, prosiłem o siostrę, bo chciałem mieć brata. Idącemu na egzamin życzy się: „złam kark”, bo chce się, żeby mu poszło jak najlepiej. Uciekającego najczęściej goni się. Kto się boi, jest bity. Czy myślisz, że lunatyk potrafiłby chodzić po rynnie, gdyby zdawał sobie sprawę, że chodzi po rynnie? „Wszystko przepadło” — myśli się często na głos, aby oszukać nieznane siły, aby okazało się, że jest jeszcze nadzieja. Cudowna celowość natury... Wszystko pokrzywione, miliony błędnych kół nerwowych u każdego z ludzi. Tysiące turbin nerwowych, gdy ktoś już jest chory. I moja miłość do ciebie wplątana w to także.
Chcieć i nie móc albo nie chcieć i musieć, albo jedno i drugie. Czy ty myślisz, że między „chcieć” a „nie chcieć” jest jakaś różnica? Żadnej. Jedyny demon: świadome chcenie.
Zauważyłaś, że najlepiej wykonujemy rzeczy, o których wykonywaniu nie myślimy? Dzięki brakowi świadomości zwierzęta osiągają taką zręczność. Jednym słowem: świadomość rodzi cierpienie.
Milczał chwilę.
— A jednak nawet za Królestwo Niebieskie nie oddałbym jednej chwili pełnej świadomości. Świadomość może — tak mi się wydaje — wyostrzać się i przedłużać (pomyślał o swoim ojcu i o filozofie Joachimie), aż dojdzie do... do wierzchołka, z którego wszystko widać, nawet własną śmierć, która nie wyda się straszna.
Zawahał się i zamilkł. A potem bardzo powoli:
— Istotom mniej świadomym jest łatwiej umierać, nie zdają sobie sprawy z tego, że umierają. Może więc bardzo wysoki i zupełnie niski stopień świadomości dają tu ten sam wynik? Może...
Ale chcę się cofnąć. Cierpienie i absolutna samotność wobec wielkiego cierpienia, twarzą w twarz z cierpieniem, nie można pomóc, chociażby się było najbliżej, chociażby najbardziej się chciało, „każdy jest zamknięty we własnej nocy, sam”. I błądzenie po nocy, gdzie widać tylko kontury zamazane, czasem światło, jak błyskawicę, potem ciemność — jeszcze większą niż przedtem, uwikłany w snach jest człowiek, w ciemnym pokoju jest człowiek, obija się o meble, przewraca, pełza, aby wiecznie...
Ona usiadła mu na kolanach i całując go z zamkniętymi oczami, z niesłychanie skupionym wyrazem, przechyliła się razem z nim na tapczan (ten, który kupili), i wyglądała jak dziecko, które się boi otworzyć oczy, żeby nie ujrzeć czegoś strasznego, i jej wargi przycisnęły się do jego warg, tak jakby chciała wypić z niego życie, tak jakby prosiła o wybaczenie, tak jakby się chciała opić zapomnieniem o tym, co mówił, jak pijawka, bez ruchu, bez zmiany pozycji warg, jakby mu (nieświadomie) chciała zamknąć usta — dobry kwadrans.
Po kwadransie była wyleczona. Przez ten kwadrans odczuł, że pierwszy raz, odkąd się poznali, jest trochę „na górze”. Ale ta przewaga nad nią wydała mu się nieuczciwie zdobyta.
— Stara historia... Apollo, chcąc objąć Dafne — objął krzew laurowy. Ze mną jest tak samo. Ja, mówiąc o życiu, obejmuję teorię życia.
— Dlaczego ty wszystko psujesz? Obejmujesz samo życie. Obejmujesz mnie.
— Czemu się bałaś?
— Dlatego.
On siedział, jej głowa leżała na jego kolanach. Miała oczy zamknięte już nie tak kurczowo.
— Boisz się siebie samej?
— Tak.
— Ja ci powiem, czego się boisz:
Boisz się stężenia, śmierci — jak wosk tężeje. (Skinięcie głową). Boisz się obłąkania. (Skinięcie głową). Trudno ci jest iść pomiędzy tymi drogami. Jest wieczne napięcie pomiędzy tymi drogami: obłąkanie — normalność. Ja myślę — potrafisz. Boisz się ciemności. Nie takiej fizycznej ciemności. Boisz się, że w pewnym momencie nie będziesz wiedziała, gdzie się znajdujesz.
Zatkała mu usta ręką. Uśmiechnęła się.
— Oto jest twoja myśl o śmierci.
Pozornego rozwiązania nastroju (rozwiązanie akordu) niepodobna odróżnić od prawdziwego. Zresztą — czy wiadomo, które jest prawdziwe? Tak on pokazał jej, jak na tacy rozłożone, jej obawę, jej strach. Czy to było prawdziwe? Może, ale uśmiechnęła się.

Ona prowadziła go w miejsca swojego niepokoju, gdzie chodziła zwykle sama, nad morze, pod zwisającą skałę, nad rzekę, nad opuszczony kanał, nad rzekę, gdzie spotkali się po raz pierwszy, pod most kolejowy (czekała zawsze, aż pociąg przejedzie im ponad głowami), oprowadzała go tak, jak się oprowadza po kryptach średniowiecznych. Oprowadzała go po miejscach, które były stosunkowo zwykłe, a on próbował na to patrzeć jej oczami. Ona pytała: — Skąd się tu bierzesz? — i nie mogła tego zrozumieć.
Wydawało jej się dziwne to, co z innego punktu widzenia było zwykłe: była wielopostaciowa, wielokolorowa jak kameleon.
Miejsca te miały swoją historię, której nie było z początku widać, która wyłaniała się stopniowo, jak skały w czasie odpływu.
Wychodzili na ulicę, przy której mieszkała, i ta ulica była ulicą, przy której mieszka Ewa, ze swoimi brudami i tajemnicami. Ale co się stawało stopniowo z ulicą? Z początku widziana jak gdyby z boku, tak że musiała się dziwić i szukać domu, w którym mieszka. Potem rozwierały jej się chrapy, jak psu, co wietrzy: idzie powoli, powoli, rozglądając się po nieznanej okolicy, chociaż wczoraj była jej jeszcze dobrze znana, domy są obce (przypominają budy z filmu Ludzie za mgłą) i czuje, czuje (na szczęście jest Emil), że za chwilę nie potrafi sama wrócić do domu, zgubiona w nieznanym mieście, że w ogóle nie ma domu, że jedynym znanym jej miejscem jest skała zwisająca nad morzem, z której wydobywa się, jak opar, historia jej dzieciństwa, parują jej lata małej dziewczynki, z mchu wciśniętego...
I pytała:
— Skąd się tu wziąłeś? Co mamy wspólnego?
I pytała:
— Czego chcesz ode mnie?
A gdy on próbował coś odpowiedzieć żartem:
— Jakim prawem pan mnie zaczepia?
Tak głęboko weszła w swój trans. I czym on bardziej próbował ją ściągnąć na inną płaszczyznę, tym ona się bardziej robiła obca, prawie nawiedzona, tak że on musiał się bardzo opanowywać, żeby nie zacząć krzyczeć.
A potem całowała go na ulicy, mówiła:
— Nigdy bym sobie nie pozwoliła zajść tak daleko, gdybym nie wiedziała, że ty tu jesteś.

A potem, gdy był mróz i zimno, czekał na nią i czekał, gdzie tylko mógł, i ona mu raz powiedziała, że jej ojcu wydają się podejrzane gwizdki, którymi ją wołał, że wobec tego musi przestać gwizdać (początek Sonaty b-moll). Czekał i czekał fantastycznie długo, na mrozie, dwie i trzy godziny, aby ją złapać (gdy nie byli umówieni).
Czasem, gdy czekał, wieczorem, wychodził z niego praczłowiek, wychodził grzać się do światła i był zdziwiony, że tak mało ciepła na niego spływa.
Zostawał tylko jeden środek, telefon, którego należało używać nieczęsto (telefon był w sklepie jej ojca). Prosił wszystkie koleżanki, jakie miał, aby telefonowały, przejeżdżał na drugi koniec miasta, aby je prosić.
Gdy pewnego razu przyszedł ze spotkania, ze skurczem płaczu w gardle, i tak niesłychanie wydawało mu się, że jeszcze jej coś musi powiedzieć, „wytłumaczyć”, zdecydował się w rozpaczy poprosić o to matkę. Matka była chora i wkrótce miała być operowana, i poza tym ignorowała Ewę, bo słyszała coś o jej rodzinie, bo twierdziła, że jest bezczelna (nie kłaniała jej się nigdy na ulicy), jednym słowem — dość powodów. I mama miała dzwonić jako koleżanka.
Mama powiedziała: — Dobrze — ani jednego słowa uwagi, i zatelefonowała. To mu zaimponowało.
Niesłychanie męczące jego i ją dyskusje w zimnie, na mrozie, podczas których ona się potrafiła zawsze jakoś obrazić, pogniewać, a on nie mógł odejść, kiedy się ona gniewała.
Więc:
— Przeproś się, przeproś, proszę cię — i grzązł coraz głębiej, bo ona coraz bardziej marzła. — Dlaczego ziewasz, gdy ja się męczę?
— Ja męczę się też i nie mogę już ustać na nogach.
— To proszę cię, powiedz mi, że się przeprosiłaś.
— Nie mogę tak powiedzieć, bo to nie jest prawda.
I tak w kółko.
I ona zacinała się coraz więcej (nieświadomie), on był coraz bardziej zrozpaczony, ona zaczynała płakać: ani jednej łzy, twarz rzeźbiona w kamieniu i nieuchwytna.
— Daj mi odejść, daj mi odejść — prosiła go. — Jeszcze mam zrobić cztery zadania matematyczne. Kręci mi się w głowie, już nic nie wiem, co chciałam, a czego nie, nic już nie wiem.
On nie spał pół nocy, a ona uspokajała się przy matematyce. On przemawiał do siebie:
— Emil, uspokój się, głaskam cię po włosach.
Gdy ryczał odjeżdżający okręt, Ewa myślała, robiąc matematykę:
— Ktoś odjeżdża.


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.