Niespodzianka (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paulina Krakowowa
Tytuł Niespodzianka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk St. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NIESPODZIANKA.

ZBIÓR POWIASTEK
DLA
PILNYCH DZIECI
PRZEZ
AUTORKĘ PAMIĘTNIKÓW MŁODEJ SIEROTY.

WYDANIE 9-te

Z CZTEREMA RYCINAMI KOLOROWANEMI.



WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.

1890.


Дозволено Цензурою.

Варшава 11 Іюня 1890 года.


Druk St. Niemiery,

Plac Warecki Nr. 4 w Warszawie.





1.

NIESPODZIANKA.

— Dziwna rzecz! — mówiła Salusia — że ja się też czytać nauczyć nie mogę!
— Ani ja! — dodał Wicuś. — Ile razy się wezmę do książki, to mi się tak śmiesznie plączą litery, że ani słowa złożyć nie można.
— O! to składanie, żeby już przynajmniej czytać odrazu, to jeszczeby było pół biedy; ale literę z literą składać, co za nudy! Wiesz, Wicusiu, jak po dwie, po trzy, to jeszcze jako tako, ale jak naprzykład zacznę czytać p-r-z-e-z, to zamiast jakiegoś tam słowa, staje mi w myśli moja laleczka w nowéj sukience albo kuchenka i zaraz gdzie b to widzę beczułkę, gdzie p patelnię! g zdaje mi się podobném do garnuszka, i już po czytaniu.
— I mnie tak samo idzie; a jednak, siostrzyczko, ty masz sześć, a ja pięć lat, to jakoś trochę wstyd, jeszcze czytać nie umieć. Gdyby téżto można nauczyć się tego przed powrotem tatunia, toby dla niego dopiéro była miła niespodzianka!
— Dobrze mówisz braciszku, poprośmy tylko mamy o pomoc, uważajmy pilnie codzień, nie myślmy przy książce o zabawkach, to wszystko dobrze pójdzie.
Jak umyśliły, tak wykonały dzieci.
W trzy tygodnie od owéj rozmowy, ojciec ich przyjechał z dalekiéj podróży. Po przywitaniu i kiedy ojciec zasiadł w swojém krześle wypytując matkę o wszystko co zaszło w domu w czasie jego niebytności, Wicuś i Salusia stanęli z książką przy stole, i pomału, wyraźnie, bez żadnéj omyłki, zaczęli po trzy wiersze czytać na przemiany.
— A to mi niespodzianka! — zawołał wesoło ojciec, i powstawszy, uściskał pilne dzieci; a potem jakby przypominając coś sobie, sięgnął do podróżnego tłómoczka, wyjął z niego niewielką książeczkę w różowy papier oprawną, w któréj było wiele powiastek i cztery ładne obrazki, i oddając ją dzieciom, rzekł:
— Wet za wet dzieci ukochane; myślałem że ta książeczka długo jeszcze w szafce leżąc, czekać na was będzie, ale widzę, że już mogę dać ją wam do ręki: czytajcież ją, a co się z niéj dowiecie, zachowajcie w pamięci: w każdéj z tych powiastek jest prawda, a w waszym wieku tyle prawd wiedzieć, to rzecz nie mała.





2.

KOMINIARCZYK.

Adaś stał przy oknie w jadalnym pokoju, a przed nim szklanka dobrego i ciepłego mleka, i na talerzu przedziwna z anyżkiem strucelka; ale Adaś nie jadł smacznego śniadania, tylko ciągle patrzył w okno, wychodzące na dziedziniec.
— Czemu nie jesz Adasiu? — spytała matka.
— Ach! mamo! jak tu jeść! Patrz, tam na dachu od oficyny, jak się ten biédny kominiarczyk uwija. Dachówka śniegiem przykryta, ślizgą być musi, a on tak po niéj chodzi od komina do komina, schyla się, zwija sznury: o mój Boże! żeby przynajmniéj nie spadł.
— Nie bój się, Adasiu, on pewnie zręcznym jest i ostrożnym.
— Ależ jemu i zimno być musi! Mnie w watowéj sukience nie nadto ciepło, a on ma tylko taki lekki spencerek.
— Nie wszystkich Bóg równo obdzielił — rzekła matka.
— Wiem, wiem, mamuniu; mówiłaś mi nieraz, że na to Bóg dał więcej bogatszym, żeby się z uboższymi dzielili.
I nic więcej nie mówiąc, patrzył Adaś na małego kominiarza, dopóki ten nie zszedł na podwórze; Adaś zapukał na niego w szybę, a gdy chłopczyna wszedł do pokoju, posadził go przy piecu, dał mu swoje śniadanko, i patrzał radośnie, jak smacznie biedny kominiarczyk zajadał niezwykłe dla siebie łakocie; potem dał mu jeszcze kilka groszy, i prosił go, żeby, ile razy przyjdzie do tego domu wycierać kominy, wstąpił do niego na śniadanie.
Matka z radością patrząc na dobry czyn syna, uścisnęła go czule po wyjściu kominiarczyka, i rzekła:
— Tak zawsze czyń, synu; bo co dasz ubogiemu, to ci u Boga nie zginie.





3.

POCZCIWOŚĆ.

— Co to szukasz dzieweczko? — zapytał kupiec stojący w sklepie, dziewczynki ubogiej, która schyliwszy się, ze łzami w oczach patrzyła do koła siebie po bruku.
— Trzy grosze zgubiłam, panie! — rzekło dziewczę — trzy grosze, co mi matka na mleko dała.
— No! to masz drugiego trojaka, a nie smuć się.
Uszczęśliwiona dziewczynka skoczyła do mleczarki siedzącej niedaleko, i wnet z garnuszkiem mleka biegła do domu; ale przed sklepem dobroczynnego kupca, pod samym progiem spostrzegła zgubione trzy grosze: podnosi je, i wszedłszy do sklepu, oddaje pieniądz mówiąc:
— Dziękuję panu, żeś mię w stracie pocieszył; lecz znalazłam mojego trojaka, oddaję z wdzięcznością co mi pan dałeś: przyda się to znów może dla kogo, co w takim jak ja będzie kłopocie.
Prawdaż, moje dzieci, żeście polubiły tę ubogą a poczciwą dziewczynkę?





4.

WRÓBELEK.

— Patrz, mamo! patrz! — wolały dzieci — Jan nam złapał wróbelka: będzie się z nami bawił.
— Puśćcie go, dzieci kochane; on przyzwyczajony żyć na powietrzu, latać gdzie mu się podoba: będzie mu w pokoju tęskno.
— O! my mu będziemy śpiewali, damy mu jeść, pić; zobaczysz mateczko: on będzie wesoły.
Uwijają się dzieci: jedno kruszy wróbelkowi bułeczkę, drugie sypie konopne siemię, trzecie wodę w miseczce stawia; ale wróbelek lata trwożliwie po pokoju, dziobkiem w okno bije, i od dzieci ucieka: nakoniec wsunął się pod piec.
— Zostawmyż go pod piecem, przysuńmy mu jedzenie: on tam będzie miał swój pokoik.
I dobre dzieci odeszły w drugi kącik, bawiły się długo, coraz to się na piec oglądały. Niedługo też wróbelek wystawił dziobek, napił się wody, nałapał siemienia, i znów się pod piec schował. Dzieci czekały cierpliwie, czy się z niemi bawić nie przyjdzie; na wieczór podsunęły mu waty troszeczkę, żeby miał gdzie spać; ale próżno wyglądały; próżno dzień cały spokojnie spędziły: wróbelek nie wyszedł. Na drugi dzień dopiero podjadłszy dobrze, ptaszek ukazał się na środku pokoju, skakał po krzesłach, po stole, a najczęściej wzlatywał do okna i złudzony przezroczystością szkła, kilka razy zapędził się, jakby chciał na dwór wylecieć.
— Widzisz, mamuniu — mówiły dzieci — on się już do nas przyzwyczajać zaczyna.
— A mnie się zdaje — odrzekła matka — że największą zrobilibyście mu łaskę, puszczając go na dwór: patrzcież jak on się tuli do szyby, chciałby ją przebić, a do swoich uciekać.
Nie słuchały dzieci, biegały za wróbelkiem, chwytały dla niego muszki, które ptaszek wdzięcznie przyjmował, ale bawić się nie śmiał jeszcze, czy też nie miał ochoty.
— On jutro śmielszym będzie — mówiły — i w tej nadziei spać się pokładły.
Ale nazajutrz jakże się zdziwiły i zasmuciły zarazem! wróbelek siedział na oknie, oparty dziobkiem o szybę, ale zimny, sztywny, nieżywy! Biedna ptaszyna, umarła.
O! jakże żal dzieciom było, że nie usłuchały rad matki; że ptaszka, którego Bóg stworzył, by bujał w powietrzu, zamknęły w ciasnym pokoju, i zgon mu przyspieszyły.





5.

SĘDZIA POKOJU.

Kazio z Luciem stali raz pod drzewem w ogrodzie, i sprzeczali się zacięcie, a o co? zgadnijcie! — Oto Kazio dowodził, że na drzewie rosły śliwki, a Lucio, że węgierki.
Wtem nadbiegła Zosia, a widząc braci w sporze, spytała o przyczynę.
— Ja mówię że to śliwki — rzekł Kazio.
— A ja, że węgierki, bo słyszałem, że tak wczoraj mówił tatunio — powiedział Lucio.
— Obadwa macie słuszność — rzekła Zosia.
— To być nie może!
— Tak jest jednak, bo widzicie: wszystkie takie owoce zowią się śliwkami, ale każdy gatunek ma osobne nazwisko.
— Jakto gatunek? — zapytał Lucio.
— Oto naprzykład renkloda, czy to śliwka?
— No! śliwka, ale nie taka jak zwyczajna.
— A mirabela?
— Też śliwka.
— Więc widzisz, i węgierka też śliwka, choć jeszcze inne ma nazwisko.
— Niech i tak będzie — rzekł uporny Kazio — ale któż z nas ma słuszność?
— Obadwa, powiadam wam — rzekła Zosia — i zaraz cię przekonam: wszak wy obadwa jesteście chłopczyki, a przecież ty się nazywasz Kazio a drugi z was Lucio. Otóż tak jak się sprzeczacie o śliwki, posprzeczajcież się o siebie; ty mówisz, żeś chłopczyk, a Lucio powie że Kazio: któryż prawdę powie?
— Jużciż my oba.
— Widzicie więc, że oba macie słuszność — rzekła maleńka i wziąwszy za ręce pogodzonych braci, poszła z nimi do domu.





6.

ZAWSZE PRAWDA SIĘ WYDA.

Przy parkanie w ogrodzie rosły śliczne morele i nawet już dojrzewać zaczynały, kiedy ojciec ciesząc się ich pięknością, przez ciekawość policzył, wiele ich być mogło. Nazajutrz przechodząc tąż samą ścieżką, spostrzegł że na jednej gałązce przerzedziły się owoce; przeliczył wszystkie morele: brakowało trzech.
Ojciec potrząsnął głową, wiedział już kogo mógł posądzać, bo nieraz synek jego Antoś zrywał owoce kryjomo. Jednak przyszedłszy do domu odmienił zdanie; Antoś siedział przy matce, a na zapytanie: którędy chodził do szkoły, ulicą czy ogrodem, odpowiedział że ulicą.
— Nie zerwałeś też czasem trzech moreli? — spytał ojciec.
— Jużem ich od dwóch dni nie widział — odrzekł śmiało chłopczyk — bo nie miałem czasu wyjść do ogrodu.
Skończyła się na tem rozmowa, obiad szedł spokojnie, a po obiedzie ponieważ było bardzo gorąco, Antoś idąc do szkoły, zdjął sukienny surducik i włożył lżejszy.
Matka wiedząc, że kieszenie studenta częstej potrzebują naprawy, zaraz po odejściu syna, wzięła surducik chcąc się przekonać, czy gdzie niema dziury, a przepatrując go bacznie, w bocznej kieszeni znalazła trzy świeżo wyjęte morelowe pestki.
Za powrotem Antosia, ojciec spytał go surowo:
— Dlaczego kłamałeś? dlaczego dopuściwszy się kłamstwa nie przyznałeś się do winy?
Chłopczyk chciał się zapierać, lecz ojciec i matka rzekli:
— Mamy świadków.
— Świadków?
— Tak, sięgnij ręką do tej kieszeni.
Antoś zapuścił rękę w surducik, i zapłoniony wydobył nieszczęsne pestki, które w zapomnieniu sam schował w kieszeń.
— Niech cię to nauczy — rzekli rodzice — nietylko przed Bogiem, lecz nawet i przed ludźmi nigdy się prawda nie ukryje, lecz prędzej czy później, zawsze się wyda. Staraj się zawsze dobrze czynić, a nigdy nie kłamać.





7.

ŻÓŁTY NOSEK.

Ludka ładniuchna dziewczynka, wiedziała o tem, że jej Bóg piękną dał twarzyczkę; lecz zamiast Mu za to dziękować i wywdzięczać się, nadymała się z tego, i sobą tylko była zajęta. Największą jej uciechą było przeglądanie się w zwierciadle, a kiedy bracia i siostry czytali lub słuchali uważnie mamy opowiadającej o różnych zwierzętach, kwiatach, robaczkach żyjących na Bożym świecie, Ludka myślała nad tem, jakimby paskiem białą przewiązać sukienkę, jak jasne włoski zaczesać.
Pewnego razu biegła do ogrodu, a nabiegawszy się napróżno za motylami, siadła zmęczona pod drzewem; spojrzy na pień jego, aż tu wśród mchu ukryty śliczny świecący siedzi robaczek.
— O! ten mi już nie ucieknie! — rzekła Ludka do siebie i chwyciła rączkami ładnego sąsiada.
— Nie, nie puszczę — mówiła figlarnie, patrząc, jak drobna istotka siliła się wymknąć z pomiędzy jej paluszków; i w rzeczy samej, choć Ludka była ostrożną, jednak zręczny robaczek przecisnął się maleńką szparką, a w ręku Ludki pozostała woń brzydka i odrażająca. Dziewczynka bowiem nie wiedziała jeszcze o tem, że kantarydy, tak ładne na pozór, tak niemiłą woń wydają.
Markotna Ludka poszła do stawu, co przytykał do końca ogrodu, chcąc się obmyć; lecz próżno pluskała się w przejrzystej wodzie, nie mogła się pozbyć przykrego zapachu.
Wtem nad brzegiem wody spostrzega białe lilie, podbiega ku nim, chwyta śliczny biały kwiat rączkami, i nosek zrażony wonią kantarydy, w pachnący kielich zatapia z radością.
Nasyciwszy się wonnym lilii wyziewem, wsunęła rączki w kieszenie fartuszka, i poszła żwawo ku domowi, bo też już była obiadowa godzina. Ale wśród ogrodu spotyka ją młodsza siostrzyczka, i popatrzywszy na nią przez chwilę, głośnym śmiechem wybucha.
— Cóż tam tak śmiesznego? — zapytała Ludka.
— Nic, nic — odrzekła śmiejąc się siostrzyczka, i pobiegła ulicą, gdzie się bracia bawili. Niedługo wróciła z nimi, i wszyscy troje spojrzawszy na twarz Ludki, wesoło śmiać się zaczęli.
Zasępiła się dziewczynka i rzekła niemile:
— Bardzo proszę, zaprzestańcie tych śmiechów, bo doprawdy, powiem przed mamą.
— O! o! — rzekł z udaną pokorą starszy braciszek — daruj nam księżniczko ze złotym nosem, że się widokiem twego oblicza tak cieszymy.
Ludka poglądała niespokojnie na małych figlarzy, lecz oni pamiętni, jak się nieraz z pięknością swoją nad nich wynosiła, nie przestawali żartować.
— Widzisz — mówił brat drugi — nieraz ci mama mówiła, że to źle kochać się w swojéj twarzy; nie słuchałaś, otóż ci nos ozłociał dla większej ozdoby.
Przelękniona Ludka schwyciła się za nosek, lecz brzydki zapach kantarydy zaleciał ją, a na paluszkach pozostał żółty proszek, którego śladów zetrzeć nie było można.
Z płaczem pobiegła do domu, a przejrzawszy się w zwierciadle, zakryła twarz rękami i głośno wyrzekać zaczęła.
— Biednaż ja, biedna! nikt na mnie patrzeć, nikt ze mną bawić się nie będzie; takam brzydka i tak szkaradny zapach bije odemnie.
Pocieszyła ją matka, zapewniając, że za kilka godzin i rączki wywietrzeją i nosek się oczyści; lecz dodała:
— Gdybyś była słuchała, com braciom i siostrze twojej opowiadała: nie chwytałabyś ładnego robaczka, nie dotykałabyś się liliowych pręcików, i nie byłabyś się tyle nabawiła przykrości. Wiedz przytem, moja Ludko, że z samej tylko piękności chlubić się nie trzeba, bo ta prędko zniknąć może.





8.

FELUŚ.

Zimno było, śnieg padał płatami, koła u powozu skrzypiały od mrozu; mały Feluś otulony płaszczykiem biegł do szkoły, trzymając pod jedną ręką książki, a w drugiéj ściskając trojaka, którego mu matka na bułeczkę montową dała: wtem na rogu ulicy zobaczył staruszkę drżącą od zimna. Biedna babka prosiła o wsparcie jakiejś porządnie ubranej kobiety, ale ta ofuknęła ją ostro, i nic nie dawszy poszła daléj. Żal się Felusiowi zrobiło: przystąpił do staruszki i dał jej swego trojaka, a potém szybko do szkoły pośpieszył.
Tymczasem jakiś pan, idący naprzeciw niego, widział postępek chłopczyka; zatrzymał go więc i spytał, co robił przy staruszce? Feluś zarumienił się i spuścił skromnie oczy, bo wiedział że najlepiej tak wspierać ubogich, żeby nas nikt nie widział.
— Nie rumień się — rzekł pan — dałeś jéj pieniędze, to dobrze; ale wiele?
— Trzy grosze tylko — odpowiedział Feluś — bo nie miałem więcej.
— Oto je masz z procentem — rzekł pan dając chłopczykowi złotówkę.
Feluś nie chciał przyjąć tego daru, ale gdy pan nalegał koniecznie, wziął złotówkę, podziękował za nią i poskoczył ku staruszce siedzącej jeszcze na rogu ulicy, a oddając jej pieniądze i wskazując na nieznajomego, rzekł:
— To od tego pana.
Poczem spokojnie poszedł do szkoły; pewnie dobrze się uczył: bo kto dzień zacznie od dobrego czynu, temu wszystko dobrze i łatwo idzie.





9.

CIEKAWOŚĆ.

Matka Florusi zaprosiła gości na obiad: już uprzątnięto pokoje, poubierano dzieci; Florusia w ślicznej różowej sukience z muślinowym fartuszkiem, chodziła po pokojach, a że bardzo była ciekawą, zaglądała na okna, chcąc wiedzieć, jakie kwiaty poustawiano w jadalnym pokoju; przeliczyła na ile osób nakryto, zajrzała do kredensu, jakich ciast kupiono: nakoniec wyszła do kuchni, by się dowiedzieć, co będzie na obiad. Kucharka zajęta przyrządzaniem potraw, nie była w dobrym humorze, i na zapytanie Florusi odpowiedziała: «Jak będzie na stole, to się panna dowiesz.» Odeszła Florusia, ale korciło ją, żeby się koniecznie o obiedzie dowiedzieć: upatrzyła zatem, jak kucharka zeszła na podwórze po wodę, przystawiwszy sobie stołeczek do komina, poczęła w garnki zaglądać.
Na samym brzegu stała zupa rakowa, dalej potrawa z kaczek, w rondlu rumieniła się legumina, i tłusty indyk piekł się na rożnie. Florusia połknąwszy ślinkę pomyślała sobie: «Doskonały dziś będzie obiadek!» Tymczasem usłyszała wracającą kucharkę, chciała żwawo zejść ze stołeczka; lecz nieszczęściem, zaczepiła rękawkiem o trzonek od rondelka, w który jeszcze nie była zajrzała, i szara podlewa do indyka z rozenkami i migdałami, spłynęła na fartuszek i różową sukienkę.
Szczęściem to jeszcze było, że się Florusia nie sparzyła; ale całe ubranie zniszczyła: innego nie było na pogotowiu, w codziennej sukience nie można się było pokazać; tak więc mała ciekawska, lubo się dowiedziała, co będzie na obiad, nie jadła go przy stole; w dziecinnym pokoju czekać musiała aż jéj podano potrawy, a co gorsza: po obiedzie, kiedy jej bracia i siostry z matką i gośćmi poszli do ogrodu, ona sama jedna w domu zostać się musiała.





10.

SUMIENIE.

Uważna Kostusia słyszała raz, jak mówiono o grzechu, i jak to go się wystrzegać należy; przyszedłszy do matki spytała:
— Co to jest grzech, mamuniu? jabym go nie chciała nigdy popełnić, ale jak go poznać?
— Grzechem jest to wszystko, czegobyś nie śmiała zrobić przy mnie ani przy nikim starszym.
— Ale jeżeli jestem sama?
— Spytaj się sumienia.
— Gdzież jest sumienie?
— U ciebie w serduszku. Pomyślno tylko, czy, kiedy zrobisz co bardzo dobrego, nie czujesz, że coś ci szepcze do uszka: — Tak Pan Bóg każe, tak mama lubi: dobrze że tak zrobiłam!
— O, prawda, mamo! to tak jakby mię kto chwalił pocichu.
— A kiedy sobie źle postąpisz, czy wtenczas nic nie słyszysz?
— Ach! wtenczas, mamuniu, to mi tak serce bije, tak się czegoś lękam i wstydzę, choć się nikt na mnie nie patrzy.
— Uważaj więc zawsze na to: kiedy chcesz co uczynić, a nie masz się kogo poradzić, połóż rączkę na sercu i spytaj: — Czyby się mama o to nie gniewała? sumienie ci zaraz odpowie.
Nazajutrz po tej rozmowie, Kostusia poszła do ogrodu; kilka dojrzałych gruszek spadłszy z drzewa, leżało na trawie. Kostusia podniosła jednę z nich i zbliżyła do ust; miły zapach uderzył jej nosek, przez cienką rumianą skóreczkę znać było, jaka soczysta, jaka smaczna ta gruszka być musiała; ale kiedy dziewczynka już w nią ząbki zatopić miała, przyszło jej na myśl poradzić się sumienia. Czyby się też mama o to nie gniewała? spytała kładąc rączkę na sercu. A sumienie odpowiedziało jej:
— Mama ci sama dość wszystkiego daje: nie jedz bez pozwolenia.
Kostusia zebrała gruszki w fartuszek i poniosła je matce, a ta pochwaliwszy córkę, oddała jej wszystkie i pozwoliła niemi rozrządzać.
Dziewczynka rozdała po jednéj gruszce braciszkom, i jednę sama zjadła! Jak jej też smakowała! Bo ją zjeść mogła z spokojnem sumieniem.





11.

BABUNIA.

Józio, Tercia i Olesia, nietylko że kochali rodziców swoich i byli im posłuszni, ale dla staréj babuni swojej wielkie uszanowanie i względy okazywali; zawsze przy niéj zachowywali się grzecznie, i starali się, żeby jej w czem dogodzić.
Raz po obiedzie babunia usiadła pod drzewem w ogrodzie i zaczęła robić pończoszkę, dzieci zaś tymczasem bawiły się na trawniku, spoglądając często na staruszkę, czy jej czego nie potrzeba; niedługo jednak poszły sobie do domu, czem zdziwiona babunia podniosła się, by spojrzeć za niemi; ale biedna, słabowita babunia poczuła nagle, że trzymając długo nogi na wilgotnéj ziemi, dostała w nich jakiegoś odrętwienia; w ramionach także od opierania się o twardy pień drzewa, doznała trochę bólu, zwróciwszy zaś oczy ku ulicy, którą dzieci odeszły, spostrzegła, że słońce w samą twarz jej świeciło. Ale to, co babunia teraz dopiero poznała, oddawna dobre wnuczki przewidziały; bo w tejże chwili przybiegł Józio, niosąc wygodny stołeczek pod nogi, za nim Tercia maleńka dźwigała haftowaną poduszkę, by się babcia wygodnie oprzeć mogła, a Olesia podała wielki słomiany kapelusz, by ją od słonecznych promieni zasłonić. Babunia mile przyjęła dobrych wnucząt przysługę, a wzniosłszy ręce nad ich główkami, prosiła Boga, by ich w całem życiu strzegł i błogosławił.





12.

ŁAKOMY STASIO.

Mały Staś, jak wszystkie dzieci, lubił przysmaczki, ale też nie zawsze uważał, jakimby je dostać sposobem; jużto, choć wiedział, że mama tego nie lubi, prosił ją i uprzykrzał się, żeby mu koniecznie co do zjedzenia dała; to przypochlebiał się służącej, często nawet zamieniał z innemi dziećmi zabawki, a nawet książeczki swoje na łakotki.
Raz mama dała mu koszyczek ślicznych winogron, mówiąc:
— Mój Stasieczku, idźże przez ogród aż do dworeczka, w którym ciocia mieszka, oddaj jej ten koszyk odemnie; ale idź grzecznie, prędko i ostrożnie, a zobaczysz że tego żałować nie będziesz.
Staś wziął koszyczek i poszedł ogrodem, ale ogród był długi, a po obu stronach ulicy gięły się śliwkowe drzewa pod ślicznemi węgierkami, renklodami i mirabelami. Stasiowi aż ślinka do ust podchodziła na widok owoców, ale pamiętny przestrogi matki, szedł grzecznie i prędko. Wkrótce jednak zdało mu się, że się zmęczył nieco, szedł więc wolniej, przypatrując się śliwkom i myśląc: przecież patrzeć, to nic nie szkodzi. W połowie ulicy zwiesiła się gałązka, i jakby na pokusę Stasiowi, na samym jej końcu błysnęła dojrzała renkloda. Staś stanął, i nie myśląc wiele, wyciągnął rączkę, zerwał renklodę, i wnet tylko pestka upadła na ziemię. Renkloda była smaczna, Staś zapragnął drugiej, ale druga rosła wyżej; trzeba było podskoczyć, a z koszyczkiem to trudno: postawił zatem koszyk na ziemi, i uczepiwszy się gałęzi, chciał zerwać soczysty owoc; ale i cóż ztąd?... lubo na gałązce renklody bezpiecznie bujały, dla Stasia za słaba to była podpora; gałąź się urwała, i mały łakotniś padł na wilgotną ziemię. Nie stłukł się, bo miękko było, ale niebieska sukienka całkiem się zabłociła: ani sposób iść tak do cioci.
Stasio żałując, że nie usłuchał mamy, poszedł smutnie w boczną ulicę, i usiadł sobie w altanie, myśląc: Poczekam trochę, a jak sukienka wyschnie, wykruszę błoto i pójdę dalej.
Siedzi, czeka, a tymczasem pogląda na winogrona, które sobie z koszyczkiem na stole postawił. Jak też ciocia kontenta z nich będzie! myśli sobie: bo też muszą być przedziwne... Ach, gdyby je skosztować? ale nie, już i tak z tą renklodą źle zrobiłem.
To myśląc, Stasio schwycił koszyczek i wybiegł z altany, żeby czemprędzej odnieść; ale sukienka jeszcze nie wyschła, Staś szedł pomału, a łakomstwo tymczasem szeptało mu do uszka: «Skosztuj tylko jednę jagódkę, przecież nikt nie pozna.» Stasio po jednym przypadku powinien się był strzedz łakomstwa i nieposłuszeństwa, ale zapomniał o wszystkiem: sięgnął do koszyczka a wyjąwszy najmniejsze gronko, poniósł je do ust.
— Ach, mój Boże! — krzyknął nagle. Okropny ból uczuł w języku, wypuścił grono, przelękniony biegł już co sił do cioci, otworzywszy usta, bo mu język puchł i bolał go ciągle:... i nic dziwnego, w winnem gronie, którego Staś chciał skosztować, ukryła się osa, i siedziała właśnie w tem ziarnku, które biedny chłopczyna wziął w buzię.
Przybiegłszy do cioci, Staś z bólu i przelęknienia nic mówić nie mógł, ale ciocia zobaczywszy spuchnięty język i koszyk owoców, domyśliła się wszystkiego; wyjęła mu żądło, które złośliwa osa wypuściła, dała mleka z miodem: ale nie tak prędko ból ustał. Staś ani mówić, ani jeść nie mógł, a tymczasem do cioci zbiegła się gromadka dzieci z sąsiedztwa; zastawiono stoły ciastem, śmietaną, owocami, bo dobra ciocia chciała Stasiowi miłą sprawić niespodziankę, zapraszając na ten dzień pokryjomu małych jego przyjaciół. Każdy pożałowawszy trochę małego łakomca, wziął się do jedzenia i zabawy, on tylko jeden siedział smutnie w kąciku, patrząc na wesołość drugich, i przyrzekał sobie, że nigdy więcej łakomym nie będzie. I dotrzymał też słowa, bo ile razy chciał skosztować czego kryjomo, przypominał sobie osę i czemprędzej zamykał usta, by go nowe nie spotkało nieszczęście.





13.

PRACOWITA DZIEWCZYNKA.
(Z ryciną).

Grzeczna Frania pokończywszy nauki; lubiła siąść przy mamie i zająć się jaką robótką; mama pokazywała jej chętnie, jakim sposobem co robić należy, i w krótkim czasie Frania nauczyła się szyć, znaczyć bieliznę, robić pończoszki a nawet wydziergała sobie falbankę do kołnierzyka. Raz kiedy Frania dokończyła zadanej przez mamę roboty, mama jej rzekła:
— Dość już na dziś, kochanie: idź sobie teraz, pobiegaj po ogrodzie.
— Pozwól mi jeszcze posiedzieć przy sobie, mamo kochana — odpowie Frania — bobym chciała obrąbić tę chusteczkę dla starej Janowej; ona już sama nie dowidzi, a to brzydko żeby co z strzępami nosić na sobie.
— I owszem, Franiu, cieszę się nawet że cię widzę uprzejmą i usłużną dla drugich.
Frania obrąbiła chusteczkę; mama znów jej mówi:
— Idźże się pobaw teraz.
— Dobrze, mamuniu — rzekła dziewczynka — ale ja się tu przy tobie pobawię.
— A czemże?
— Uszyję fartuszek dla mojej laleczki.
— A kiedyż pójdziesz do ogrodu?
— Jak się ściemni, mateczko, i jak już szyć nie będzie można.
Uważajcie dziatki, jak pracowitą była Frania i jak pięknie rozłożyła sobie robotę: najprzód powinność, potem przysługa, dopiero naostatku własna zabawa.





14.

BAJECZKA.

Dzieci uczą się wierszyków i bajeczek, ale na co? czy na to, żeby je gościom gładko wypowiedzieć? — Oj! nie na to tylko: zobaczycie. Maleńka Zosia nauczyła się bajeczki o Tadeuszku, co to muszki do flaszki wsadzał. Znacie ją, dziateczki? Zosia powtarzała ją nieraz mamie, tatkowi, gościom, ale nikt nie wiedział, jak Zosia dobrze zrozumiała tę bajeczkę. Jednego dnia, ciocia skarżyła się na głowę, i położyła się na kanapie: dzieci bawiły się w tym samym pokoju, a malutki Kazio popychał krzesła przed sobą, i wołał «wio!» jak na koniki. Zosia mówiła wprawdzie kilka razy: «cicho, Kaziu!» ale swawolny chłopczyk nie zważał na tę przestrogę i hałasował coraz lepiej. Rozsądna siostrzyczka idzie więc do brata, bierze go za rączkę, i zmuszając tym sposobem chłopczyka do uwagi, pyta:
— Powiedz mi, Kaziu, czybyś ty lubił, gdyby ci kto spać nie dawał?
— Nie lubiłbym!
— A widzisz, to nie czyńże drugiemu co tobie nie miło: ciocię główka boli, ciocia chce spać, a ty jej nie dajesz!
Kazio zrozumiał, przestał suwać krzesłami, i odtąd ile razy chce się głośniej bawić przy starszych, pyta czy kogo głowa nie boli.
Widzicie więc dziateczki, na co się bajki przydadzą? — żeby pamiętać nauczkę, którą każda z nich zawiera i żeby ją w potrzebie zastosować.





15.

DOTRZYMUJ SŁOWA.

Kto chce żeby mu wierzono i żeby go poważano, powinien jak najściślej dotrzymywać danego słowa: dla tego też nie należy nic bez namysłu przyrzekać, bo lepiej nie obiecywać, niż nie dotrzymać.
Znałem jednego chłopczyka, którego chciałbym żeby wszystkie dzieci naśladowały. Sewerynek tak był słowny, że choćby przyrzekł komu najniepodobniejsze rzeczy, zawsze mu wierzono; jeżeliby naprzykład obiecał któremu z towarzyszy swoich, że przyjdzie do niego, by się wspólnie uczyć zadania na dzień następny, to pewnie przyszedł choćby była słota, choćby go gdzieindziej na zabawę lub przechadzkę proszono.
Raz Sewerynek dostał od ojca książkę z ślicznemi powieściami i obrazkami; czytał ją pilnie i ciekawie i nadzwyczaj się nią cieszył: przyjaciel jego Tomcio, zobaczywszy tę książkę, prosił o jej pożyczenie.
— Dobrze — rzekł Sewerynek — nie wiele mam już doczytać, przyjdź do mnie we czwartek, to ci jej pozwolę.
Tymczasem przed czwartkiem, jednego dnia goście byli w domu, drugiego dnia matka wzięła Sewerynka do miasta; chłopczyk nie mógł doczytać książki, a nawet stanął w połowie bardzo zajmującej powieści: jednak kiedy we czwartek Tomcio przybiegł po książkę, Sewerynek pożyczył mu jej natychmiast, nie mówiąc nawet że jej sam jeszcze nie skończył.
Niedługo potem Tomcio dowiedziawszy się, jaką przyjaciel dla niego zrobił ofiarę, chciał mu się za to odwdzięczyć, i przyrzekł mu, że jak tylko podrosną dwa małe kanarki, które mu matka darowała, zaraz mu je przyniesie.
— Ciesz się, Kaziu! — rzekł Sewerynek do siostry — dostanę dwa kanarki, i podzielę się niemi z tobą: tobie dam jednego, drugiego sobie zostawię.
Lecz Tomcio nie mógł ściśle dotrzymać swego przyrzeczenia, gdyż jeden z młodych kanarków zadławił się ziarneczkiem siemienia, i Sewerynek jednego tylko dostał ptaszka. Wierny danemu słowu poniósł go zaraz do siostry i oddał go jej, prosząc tylko, by mu się czasem z nim pobawić pozwoliła.
Moje dzieci! komużby z was nie podobał się postępek małego Sewerynka? Naśladujcież go więc we wszystkich przyrzeczeniach, i wtedy, gdy obiecujecie być pilnemi, grzecznemi, porządniejszemi; jednem słowem: dobremi dziećmi.





16.

KUPNO NA JARMARKU.

W pewnem miasteczku odbywał się jarmark. Cesia i Józio prosili rodziców, by im pozwolili jechać tam z ciocią, bo sobie za uzbierane pieniądze chcieli zabawek nakupić, i przypatrzeć się zawsze dla dzieci zabawnemu zgromadzeniu tylu ludzi. Otrzymawszy pozwolenie, przeliczywszy pieniądze swoje, wyjechały uszczęśliwione dzieci. Cóżto za radość, gdy stanęli w miasteczku: ludzi pełno, kramów mnóstwo, a w nich takie śliczne rzeczy.
Józio prędki, żywy, co tylko zobaczył, to chciał kupować: tu mu się podobał konik skórzany, tu blaszany pałaszyk, tu trąbka w ślimaka skręcona; kupował jedno po drugiem, póki mu pieniędzy starczyło, a gdy już nic nie było w woreczku, niechcąc dalej patrzeć na to, czego mieć nie mógł, rzekł do siostry:
— No! śpiesz się, Cesiu, ze swemi sprawunkami, bo to już czas do domu. — Zaraz, zaraz — odrzekła Cesia — widzisz, kupiłam już grzebień dla naszej Marysi, wstążkę do czepka dla Tomaszowej, i grzechotkę dla jej chłopczyka; boć i im trzeba przywieźć gościniec z jarmarku, ale jeszcze nic nie mam dla siebie. Poradź mi Józieczku, co mam kupić, czy laleczkę, czy gospodarstwo, czy jeszcze co innego?
— Kup lalkę, zrobisz jej amazonkę: ja jej czasem pożyczę konika: zobaczysz jak ślicznie jeździć będzie.
Kiedy tak rozmawiali, mały chłopczyna, ubogo ubrany, przeciskał się przez natłok; aż tu wieśniak jakiś, obracając się nagle, wytrącił mu łokciem flaszeczkę, którą niósł w ręku. Głośno i rzewnie zapłakał chłopczyna, a załamując ręce wyrzekał gorzko.
Obstąpili go ludzie wypytując ciekawie, coby za szkodę poniósł.
— O! wielką, wielką! niosłem flaszkę z lekarstwem dla biednej matki mojej, i ta mi się stłukła.
— No! cóż robić — mówili ludzie — to idź do aptekarza, niech ci da drugą.
— A za cóż? pieniędzy nie mam.
— Wróć po nie do domu.
— Milę drogi, mój Boże! kiedyżto będzie! a doktór tak się spieszyć kazał, i... — dodał ciszej — któż wie czy tam w domu są jeszcze pieniądze na drugą flaszkę!...
Cesia słuchała wszystkiego w milczeniu, teraz zbliżyła się do chłopczyka i spytała:
— Wieleż to lekarstwo kosztowało?
— Trzy złote i groszy dwadzieścia, panienko — odpowiedział chłopiec.
Cesia sięgnęła do woreczka, odliczyła pieniądze, i wsunąwszy je w rękę biedaka, zawróciła się ku kramom, by nie słyszeć jak jej dziękował. Za resztę pieniędzy kupiła sobie igieł i paczkę pierników, i wesoła, szczęśliwa, wróciła do ciotki.
Za przybyciem do domu, Józio porozstawiał swoje zabawki na stole, a matka oglądając każdą, pytała o cenę, i w końcu rzekła:
— Znać żeś prędki, o połowę poprzepłacałeś wszystko. A Cesia?
Dziewczynka pokazała swoje małe sprawunki, a matka dziwiła się że tak tanio kupić je umiała.
— Ale — rzekła — cóż kupiłaś dla siebie? czy nic więcej jak te pierniczki?
Cesia spuściła oczy i zarumieniła się, ale Józio zawołał:
— O! kupiła jeszcze flaszkę lekarstwa.
— Cóż to znaczy?
Tu Józio opowiedział wszystko, a matka z rozczuleniem całując dziewczynkę, rzekła:
— Tak czyń zawsze Celino, bo zabawa przeminie, ale błogosławieństwo ludzkie i Boskie na całe życie zostanie, a to tylko dobremi czynami kupić sobie można.





17.

KWIATY JABŁONI.

Wiosną, Marynia z matką poszła do ogrodu; nachodziwszy się do woli, poczęła z pozwoleniem matki zrywać kwiaty do bukietu. Już miała kilka wonnych narcyzów, świeżej rezedy kilka gałązek, fiołków skromnych parę, i ładny bratek i świetny tulipan, nawet pyszna czerwona piwonia w spory się pączek wmieszała, gdy nagle podnosząc oczy, ujrzała drzewko, które choć mało listeczków miało, jednakże gęsto było pokryte drobnem bladoróżowem kwieciem.
— Zerwij mi, mamuniu, taką gałązkę do mego bukietu! — prosiła Marynia.
— Chętnie, dziecię moje — odrzekła matka — ale wiedz, że to jest kwiat jabłoni; z każdego takiego kwiatka wyrośnie piękne, rumiane jabłuszko: o ile więc teraz zerwiemy kwiatu, o tyle w jesieni mniej owocu będzie.
— O! to nie rwij mamuniu! wolę ja na jabłuszka poczekać, — zawołała Marynia.
Jakby to dobrze było, gdyby wszystkie dzieci tak jak ona, rozsądnemi i cierpliwemi były.





18.

CHCIAŁBYM BYĆ STANGRETEM.

Marcinek dobry chłopaczek miał przecież swoję wadę: nie chciało mu się uczyć. Wprawdzie, lubo z wielkim mozołem, nauczył się trochę czytać i pisać, ale też dalej ani na krok nie szła nauka. Kiedy mu ojciec wymawiał lenistwo, kiedy go nakłaniał, by się tego lub owego uczył, Marcinek niedbale pytał:
— Na cóż mi się to przyda? czyżto i bez nauki żyć na świecie nie można?
— Zapewne że można — odpowiedział ojciec — ale wiedz przecie, że każdego Bóg stworzył do pracy, że grzechem jest żyć sobie wygodnie na świecie i nic nie robić.
— Prawda — odpowiedział Marcinek — ależ ja wolę pracować niż się uczyć.
— Nauka także jest pracą — rzekł ojciec — ale kiedy jej tak nie lubisz, powiedzże, czem ty będziesz jak dorośniesz?
— Czem? o! wiem ja dobrze! gdyby tylko tatunio pozwolił.
— No, przecież?
— Oto chciałbym być stangretem.
Uśmiechnął się ojciec, a Marcinek chcąc go przekonać, że żądanie to śmiesznem nie było, mówił dalej:
— Bo co to za miłe życie! cały dzień siedzieć na koźle, trzaskać z bicza i kierować końmi, a ja tak konie lubię! Przytem można sobie i spocząć; ja już nieraz uważałem na tego woźnicę, co tu do sąsiedniego domu, lekarza przywozi: on nieraz przez pół godziny czekając na pana, siedzi z założonemi rękami.
Ojciec nic już na to nie mówił, ale w kilka dni potem, kiedy zasępiło się niebo i deszcz strumieniami lać począł, nieznacznie zwabił Marcinka do okna. Właśnie znany im lekarz zajechał przed dom, w którym bywał codziennie, a woźnica nasunąwszy czapkę na uszy, podniósł kołnierz od płaszcza, ręce schował w rękawy, i czekał na pana, tylko się czasem z ulewy otrząsał.
— Nieprawdaż, Marcinku — spytał ojciec — że to wygodnie być stangretem?
— O! w słotę i zimno — odrzekł chłopczyna — to nie bardzo, ależ przecie nie zawsze deszcz pada!
Ojciec zamilkł jeszcze, ale w kilka dni znowu rzekł do syna:
— Prosił mnie doktór B. dziś na obiad: wezmę cię z sobą.
Łatwo sobie wystawić, że się Marcinek prosić o to nie dał. Wybrali się więc wcześnie, żeby na nich zmęczony pracą gospodarz nie czekał, i przybyli wprzód jeszcze, nim on wrócił do domu. Ale nie długo czekali na niego, po przywitaniu, nim podano do stołu, ojciec Marcinka rzekł do lekarza:
— Mój przyjacielu! nie wiesz zapewne, jak mój syn lubi konie, a niema sposobności widzenia ich często zbliska; pozwól mu też zejść do stajni i napatrzeć im się do woli.
Służący sprowadził chłopczyka do stajni, a ten napatrzywszy się koniom, pogłaskawszy z nich jednego, wszedł w rozmowę z woźnicą, który zdjąwszy płaszcz przemokły, krzątał się koło uporządkowania wszystkiego.
— Czemu sobie nie spoczniesz, mój przyjacielu? — zapytał.
— A toć koniom trzeba dać jeść i pić.
— Ale już dałeś?
— To ich trzeba z błota oczyścić, boby im nie było na zdrowie tak stać w błocie i wilgoci.
— A jak to zrobisz, to już i skończona robota?
— Ba i bardzo! trzeba stajnię uprzątnąć, i powóz umyć i zatoczyć do wozowni, zaprząg oczyścić; ho! ho! nieraz to się ta robota i do nocy zwlecze, ledwie jest czas, by się posilić.
Marcinek wrócił do pokoju, ale ani w czasie obiadu, ani przez drogę do domu nie unosił się nad szczęściem woźnicy, a gdy go ojciec zapytał, czy chciałby być stangretem, potrząsnął głową i rzekł z cicha:
— Nie!
— Widzisz, synu! — powiedział mu ojciec — każdy stan ma miłą i przykrą stronę; tak i z nauką: trudno ją nabyć, ale miło, nabywszy, używać jej na dobro swoje i innych ludzi; a wierz mi, im więcej wiadomości kto posiada, tem użyteczniejszym może być na świecie, tem więcej szczęścia doznaje.





19.

ZBYTNI PORZĄDEK.



Kasia za grzeczność i pilność dostała od mamy prześliczną laleczkę, która miała zgrabne rączki z palcami, nóżki w prawdziwych trzewiczkach, sukienki wytworne, a nadewszystko tak piękną twarzyczkę, jaką trudno znaleźć u lalek; bo też cała maseczka z wosku była zrobiona, a takie zawsze od tekturowych piękniejsze.
Matka, oddając lalkę córeczce, ostrzegła ją, że się z nią bardzo ostrożnie bawić należało, że gdyby upadła lub mocno trąconą została, jużby po niej było.
Kasia porządna, uważna, przez długi czas bawiła się swoją Malcią (tak nazwała laleczkę), ubierała i rozbierała ją co dzień, kładła ją spać, uczyła ją lekcyj, słowem tak z nią postępowała, jak widziała, że matka z nią sama postępuje, a dotąd nie było żadnego przypadku; ale raz przyszła do Kasi znajoma dziewczynka, imieniem Andzia, i poczęły się bawić obiedwie.
Gdy przyszło do ubierania, Andzia rzekła:
— A to ślicznie, Kasiuniu, swoję córeczkę prowadzisz! czyż ona się przed ubraniem nie myje?
— Ach! to prawda! — odpowiedziała Kasia — przez tak długi czas musiała się zabrudzić, a ja jej jeszcze nie myłam! ależ bo ona taka delikatna.
— O! nie bój się — rzekła Andzia — umyjemy ją lekko, a zimna woda jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
I dalejże obie porządnickie zaczęły cienką chusteczką obmywać woskową buzię. Ślicznych się rzeczy doczekały! z owej pięknej buzi znikały rumieńce, przyćmiły się oczki niebieskie, zbladły różane usteczka: biedna Malcia okropnie wyglądała.
— Ach! mój Boże! — krzyknęła na ten widok przestraszona Kasia — cóżeśmy zrobiły?
— Nic to, nic — rzekła przytomna Andzia — ona taka delikatna, przeziębła pewnie od zimnej wody; ugrzejmy ją przed piecem, to przyjdzie do siebie.
Dobra rada! Kasia doświadczała nieraz, że kiedy jej z zimna zbladła i zsiniała twarzyczka, to przy ciepłym piecu lub kominku, wkrótce żywość i kolory wracały; posadziła więc Malcię przed piecem, w którym właśnie jasny ogień świecił, i zawróciła się po cieplejsze dla niej ubranie; ale jakiż żal i smutek ścisnął jej serduszko, gdy wróciwszy zamiast polepszenia, znalazła Malcię bez głowy, tylko na jej sukience struga stopniałego wosku pozostała.
Nie pomogły wyrzekania i gorzkie łzy Kasi, nie wróciła już śliczna woskowa maseczka, a choć matka Kasi kupiła inną główkę dla Malci, dziewczynka ze smutkiem poglądała na nią, i nieraz sobie mówiła:
— Oj! źle to, źle słuchać każdej rady, nie zastanowiwszy się nad nią.
Prawdę mawia babunia:

Kto wprzódy działa, a potem rozważa,
Ten się na smutki i żale naraża.





20.

KŁADKA.

Gromadka dzieci bawiła się na dziedzińcu przy drodze, to w ślepą babkę, to w cztery kąty, to w gotowalnią; nakoniec chłopcy wyciągnęli z kąta długą i szeroką deskę, położyli ją na pieńku od rąbania drzewa, i zrobili doskonałą huśtawkę, na której bujając się po kolei, wszystkie dzieci radośnie wychwalały szczęśliwy pomysł tak miłej zabawy.
Gdy się tak cieszą, Krysia spojrzała przez sztachety na drogę, i spostrzegła bladego, zmęczonego starca, który stojąc na drugiej stronie, smutnie poglądał na rów szeroki, pełen wody z niedawnego deszczu, który go od bitej drogi oddzielał. Starzec był biedny, łatana sukmana, kij w ręku i sakwy na plecach świadczyły że to żebrak; stał nad rowem i namyślał się czy przejść i zamoczyć się, czy obejść polem aż do końca wioski, gdzie dla wygody wszystkich urządzono drewniany mostek; ale droga była daleka, a on tak się czuł zmęczonym! a co przez rów, to pominąwszy zamaczanie, przy słabych siłach swoich nie przebrnąłby go bez cudzej pomocy.
Krysia zrozumiała to wszystko, bo dobre dzieci domyślne mają serca, kiedy idzie o pomoc biednemu; odwróciła się żwawo do młodych przyjaciół mówiąc:
— Teraz na mnie kolej huśtawki!
— Prawda: siadaj Krysiu!
— Ale ja się huśtać nie będę, tylko was proszę, pozwólcie mi tej deski na krótką chwileczkę.
— Cóż z nią zrobisz?
— Zobaczycie!
I rącza dziewczynka schwyciła deskę z pieńka, a wlokąc ją całemi siłami, przyszła aż nad rów przy którym żebrak stał jeszcze i chciała ją jednem końcem na drugą przełożyć stronę, ale sił tyle nie miała.
Myślicie może, że się nie udał dobry zamiar Krysi? — owszem! cała gromadka dzieci posunęła się do niej, i położono na rowie kładkę. Młodzi robotnicy przeszli na drugą stronę, dwoje z nich prosiło żebraka, by im sakwy swoje przenieść pozwolił, jedno wzięło kij sękaty, a Krysia wziąwszy starca za rękę, przeprowadziła go na drogę.
Wzruszony żebrak ukląkł na gościńcu i ze łzami w oczach błagał Boga o błogosławieństwo dla dobrych dzieci, a bardziej jeszcze wzruszony ich ojciec, który z okienka patrzył na wszystko, co zaszło, w tem samem miejscu kazał postawić mostek z poręczami dla dogodności biednych wędrowców, i mostek ten po dziś dzień zowie się kładką Krystynki.





21.

SCYZORYK.

Antoś, jak wiele dzieci, to najlepiej lubił czynić, co mu zakazywano; nieraz ojciec mawiał:
— Antosiu! nie baw się scyzorykiem, bo się nim skaleczyć można.
Antoś nic nie odpowiedział, ale myślał sobie w duszy:
— Już mnie też tatko za wielkiego ma niezgrabiasza, kiedy mi nawet scyzoryka dotknąć nie pozwala!
Pewnego razu, kiedy ojciec wyszedł z domu, swawolny synek wsunął się do jego pokoju, siadł na krześle przed stolikiem, rozparł się wygodnie i rzekł:
— Co mi za wielka rzecz taki mały nożyk wziąć w rękę: otóż ja się przekonam, i tatce pokażę, że nawet pióro zatemperować potrafię.
Wyjął pióro z paczki, otworzył scyzoryk; dla lepszego naśladowania ojca wsadził na nos jego okulary, i zaczął rżnąć pióro. Zrzyna, ścina; to mu się zdaje za długie, to za krótkie, to za cienkie, to za grube: nareszcie przyciął w samą porę. Macza pióro w kałamarzu, otrząsa, próbuje na papierze: pióro ani kreski zrobić nie chce. A dla czego? zgadnijcie; — bo Antoś nie wiedział jeszcze, że należy wprzód pióro rozszczepić.
— O! ja cię tu zaraz poprawię! — rzekł Antoś.
I w samej rzeczy poprawiło się pióro, polało się atramentem — ale był to atrament czerwony, była to krew z rozciętego palca, na którym uparty chłopczyk chciał przyciąć nosek od pióra.
Przez całe dwa tygodnie Antoś chodził z zawiązanym palcem, a choć go już potem ojciec nie przestrzegał, zdaleka tylko spoglądał na scyzoryk.





22.

WARTOŚĆ PIENIĘDZY.

Jaś i Felunia, mając dość wszystkiego u rodziców, nie dostawali nigdy pieniędzy, i nie znali też ich wartości; wiedzieli tylko, że za pieniądze różne rzeczy kupić można.
Raz przyjechał dobry wujaszek, a na pożegnanie dał każdemu z dzieci ślicznego nowego talara, mówiąc:
— Kupcie sobie co za to.
Jak tylko wuj odjechał, dzieci siadły w kąciku i zaczęły radzić:
— Co ty kupisz Jasieczku? — zapytała Felunia.
— Kupię sobie konika, ale nie drewnianego, oho! już się dość na takim wyjeździłem; takiego chcę mieć jak ma pan Jakób, żywego, dużego, a musi być czarny, z białemi nóżkami i białą strzałką na czole.
— A ty?
— Ja — rzekła Felcia — kupię taki zegarek jak mamunia nosi na szyi, z łańcuszkiem i kluczykiem; bo jak to dobrze wiedzieć zawsze, która jest godzina, nie tak łatwo można się spóźnić z nauką.
Przez resztę dnia dzieci marzyły o rzeczach, które za swoje talary nabyć umyśliły; lecz kiedy im ojciec powiedział, że na takie sprawunki nie po jednej, lecz przynajmniej po sto takich sztuk miećby trzeba, pochowały je smutnie do szufladek.
Nad wieczorem Jaś i Felcia siedzieli w oknie i patrzyli na przechodzących, wtem pod murem siadła dla odpoczynku blada, wychudła kobieta.
Siedziała czas jakiś, a potem spuściwszy głowę na ręce, głośno płakać zaczęła.
— Co ci to, biedna kobieto? — spytał Jaś.
Biedaczka odwróciła się do okna, a widząc dzieci z litością na nią spoglądające, rzekła:
— Oh! bieda mi, ciężka bieda! i sama nic od rana nie jadłam, i w domu dwoje takich jak wy dziatek czeka o głodzie, póki im co nie przyniosę. A ja nic nie mam, nic; nawet chleba kawałka!
Jaś z Felunią spojrzeli na siebie, i jakby się umówili, razem skoczyli po swoje talary; potem Felcia pokazując swój pieniądz kobiecie, spytała:
— Powiedz mi dobra kobieto, czy też za taki grosz dostaniesz bułkę chleba?
— Ach, panienko! przez dwa tygodnie żyłabym za to spokojnie z dziećmi mojemi!
— No, to weź go sobie — rzekła Felcia — i tak ja za to zegarka kupić nie mogę.
— Ani ja konika — dodał Jaś — weź i mój.
I przez okno podali pieniądze kobiecie, która ze łzami w oczach ucałowała ich rączki, i odeszła szczęśliwa i wesoła.
Potem dzieci uradowane rzekły do siebie:
— Dziwna rzecz te pieniądze, tak ich wiele potrzeba na strój lub zabawę, a tak mało na uszczęśliwienie biednych.





23.

SZLACHETNA ZEMSTA.

Karol, syn dziedzica, poszedł ze strzelcem do lasu; chciał się przypatrzyć jak on strzela do ptaszków, i zarazem nazbierać poziomek, bo wiedział że w miejscu gdzie tylko dworskim ludziom chodzić było wolno, rosło tego nie mało; ale jakże się zdziwił i rozgniewał razem, kiedy przyszedłszy w znaną gęstwinę, zastał Grzesia, chłopaka ze wsi, który sobie w najlepsze zbierał poziomki w garnuszek.
— Ach! ty zuchwalcze! — krzyknął Karol — jak ty śmiesz zbierać dworskie poziomki? czyż to wam całego lasu za mało, że aż tu zachodzicie?
— Przepraszam panicza — rzekł Grzesio kłaniając się pokornie do nóg Karola — ale moja matka chora, na długo od niej odejść nie mogę, a chciałem jej choć trochę poziomek zebrać na ochłodę.
— Mogłeś iść tam, gdzie wszyscy zbierają.
— To też tam już wyzbierali, paniczu!
— A cóż mnie do tego! Poczekaj, powiem ja gajowemu, to zapłacisz karę.
— Ach, paniczu! na miłość Boską nie czyń tego: moja matka i tak biedna zkądżeby pieniędzy wzięła.
— No, to przynajmniej oddaj mi poziomki.
Grzesio ze łzami w oczach oddał Karolowi garnuszek z jagodami, i poszedł smutnie do domu, ale w myśli mówił sobie:
Poczekaj ty paniczyku, może i ty mnie kiedy potrzebować będziesz.
Karol tymczasem zajadał smacznie poziomki i natrząsał się z Grzesia:
— No, proszę! te chłopy! chciałoby się temu przysmaczków.
Bo Karol nieraz słyszał, jak z pogardą służący mówili o wieśniakach, a nie zastanowił się nigdy, że oni choć biedni, ale warci są poważania, bo nietylko dla siebie, ale dla nas na chleb pracują. Nie pomyślał, że gdyby chłopek nie zaorał ziemi, nie zasiał ziarna, nie zebrał zboża z pola i nie wymłócił go w stodole, toby nie było mączki na chleb, bułki i ciasteczka.
Minęło kilka miesięcy, już się jesień zbliżała, u dziedzica miało być wiele gości na polowaniu, Karolek też wyprosił sobie u ojca, że mu sprawił myśliwskie ubranie, i kupił torbę i małą fuzyjkę.
Szczęśliwy Karolek, wystrojony w to wszystko, poszedł znów ze strzelcem do lasu, ale nachodziwszy się dużo, rzekł:
— Idź ty sobie Janie jeszcze za ptaszkami, a ja tu pod drzewem posiedzę i na ciebie poczekam.
Jan usłuchał, a panicz zmęczony schylił głowę i zasnął.
Właśnie tą samą drogą przechodził Grzesio, chcąc suchych gałęzi uzbierać na ogień do chaty; spostrzegłszy Karolka, pomyślał sobie:
— Aha! odebrałeś ty mnie poziomki, com je dla chorej matki nazbierał, otóż ja tobie odbiorę to cacko.
I brał już ładną fuzyjkę, chcąc ją rzucić w zarośla, gdy nagle spostrzegł o parę kroków ogromną żmiję, która podniosłszy głowę już się w kłąb zwijała, by skoczyć na Karola.
Dobry Grześ zapomniał o zemście, zamierzył się suchą gałęzią, którą trzymał w ręku, i tak szczęśliwie trafił w gadzinę, że na miejscu padła nieżywa.
Na trzask gałęzi zbudził się Karolek, a poznawszy niebezpieczeństwo swoje i szlachetność Grzesia, rzucił się mu na szyję i przyrzekł wdzięczność do śmierci.
I dotrzymał przyrzeczenia. Na prośbę syna, dziedzic wyporządził chatę dla Grzesiowej matki, i zaopatrzył ją we wszystko, czego potrzebowała. Karolek polubił też młodego wieśniaczka, widywał go często i rozmawiał z nim, uczył go nawet czytać, i wszystkiem się z nim dzielił.
Kiedy zaś usłyszał czasem, że kto z pogardą mówił o chłopkach, zawsze temi słowy przerywał rozmowę:
— Kocham chłopków naszych, bo oni dobre, szlachetne mają serca.





24.

ZAGADKA.

Zosia, Kazio i Ludwiś nabawiwszy się przez cały ranek, nie wiedzieli już co robić, gdy przyjaciółka ich Anielcia, siedząc z pończoszką w ręku pod oknem, rzekła:
— Powiem wam zagadkę.
— Powiedz! powiedz! — krzyknęły uradowane dzieci.
— Kto ją zgadnie — mówiła dalej Anielcia — ten odemnie dostanie rozwiniętą różę, a kto nie zgadnie, ten mi jaki kwiatek dać musi.
— Dobrze, dobrze! tylko powiedz.
— Słuchajcież!

Wszystkie dzieci znają ptaka,
Wielkiego zawadyaka;
Otóż ja mu zdobię głowę,
Jak w koronę purpurowę.

Oprócz tego, ja co rano
Grabię trawkę poplątaną,
Trawkę czarną, płową, ciemną;
No! zmiłujcież się nademną,
I powiedzcie me nazwisko!
Wszak ta trawka tak was blizko!


— Co to jest? Co to być może? — szeptały dzieci — korona u ptaka i grabie.
I zamyśliły się wszystkie, a Anielcia patrzyła z uśmiechem jak sobie smażyły główki, gdy Kazio przyłożywszy ręce do buzi, zawołał: «Kukuryku!»
— Kogut! kogut! grzebień u koguta.
— Prawda — rzekła Anielcia — no a grabie?
— O! — rzekła Zosia — to też grzebień, którym się codzień czeszemy.
— Ale gdzież tam! — przerwał Ludwiś — a gdzież czarna trawka?
— U Kazia na głowie — odpowie Zosia — a płowa, to moje włosy, a ciemna, to u Anielci.
— Zgadłyście zagadkę — rzekła Anielcia — ale komuż dać różę?
— Zostaw ją sobie, Anielciu, a my ci do niej uzbieramy kwiateczków i będzie wet za wet, bukiecik za zabawę.





25.
BUKIECIK.
(Z ryciną).

Stefuś był raz u swego wuja w ogrodzie, i zerwawszy pęk kwiatów, wracał z niemi do domu, myśląc sobie, czy je ma siostrzyczce darować, czy w salonie mamy postawić, czy też swoją niemi ustroić izdebkę? bo bardzo lubił kwiaty.

Wtem nieznany pan jakiś przechodząc ulicą spojrzał na ładny
w Lit. W. Główczewskiego

Bukiet.

bukiecik, zatrzymał się i zapytał Stefusia:

— Czy to twój bukiet chłopczyku?
— Tak jest!
— Nie odstąpiłbyś mi go też dla córeczki, która bardzo kwiaty lubi.
— Bardzo chętnie! — rzekł grzeczny chłopczyk i podał bukiet nieznajomemu; lecz ten dziękując mu za uprzejmość, wyjął z kieszeni parę sztuk monety i chciał je wcisnąć w rękę Stefusia.
Stefuś cofnął rękę z bukietem i rzekł:
— Daruj pan! ja nie sprzedaję kwiatów, chciałem tylko panu przysługę zrobić, ale za pieniądze to ich nie oddam.
— A więc bez pieniędzy, mały przyjacielu — zawołał nieznajomy — ale pójdź ze mną do domu, aby i moje dzieci poznały tak uprzejmego i szlachetnego chłopczyka.
Stefuś zgodził się na to, a zapoznawszy się z dziećmi nieznanego dotąd pana, często bardzo na wesołej z niemi zabawie przepędzał wolne chwile, i cieszył się, że ofiarą kwiatków zjednał sobie przyjaciół.





26.
MUCHARY.

Frania lubiła bardzo pomagać swej matce w gospodarstwie, i o tyle się już znała na wszystkiem, że ją matka nieraz wysyłała z kluczykami do spiżarni, a ona się nigdy przy wydawaniu różnych rzeczy nie pomyliła. W lecie kiedy matka smażyła konfitury, nikt tak zręcznie z wisien, agrestu i porzeczek nie umiał wyjmować pestek jak Frania; przy pieczeniu ciasta, ona zawsze przebierała rodzenki i łuskała z łupinek migdały, a do suszenia śliwek nikt tak równo nie przyrządzał trzcinowych rożenków.
W początku jesieni nadeszła pora przechowywania grzybów na zimę. Frania uważała jak matka smażyła pieczarki w maśle, trufle w oliwie, jak suszyła grzyby prawdziwe i potem nawłóczyła je na sznureczki, jak nakoniec soliła rumiane rydze i układała je w faseczki.
W kilka dni po ukończeniu tej roboty, słońce pięknie zaświeciło, i Frania wybiegła do gaiku, co był tuż za ogrodem rodziców; tam w zaroślach, w miejscu wilgotnem zobaczyła kupkę prześlicznych grzybów: na białych korzonkach wyrastały purpurowe grzybki, a po nich rzucone białe centki puszyły się jak aksamit na czerwonym atłasie.
— Cóżto za przedziwne muszą być grzyby! — pomyślała Frania — takich jeszcze mama nie ma na zimę.
I zaczęła je zbierać, a napełniwszy niemi fartuszek, pobiegła żywo do matki, pokazując jej co znalazła.
— Nieprawdaż, — mamuniu? — rzekła — z takiemi grzybami to dopiero doskonała musi być potrawka?
— Nie, dziecię moje, te grzyby są trucizną; ktoby je jadł, umarłby niezawodnie, a przynajmniej bardzoby chorował.
— Czy to być może!
— Przekonasz się zaraz.
To mówiąc matka wzięła przyniesione grzybki, rozłożyła je na deseczce, polała wrzącą wodą i posypała cukrem, potem postawiła je na oknie w pokoju, gdzie ożywione słońcem muchy uwijały się rojami, i wyszła.
Niedługo potem wróciła z Franią, która z wielkiem zadziwieniem ujrzała pełno much nieżywych na podłodze.
— Widzisz, Franeczko — rzekła jej matka — te muszki tylko pokosztowały twoich pięknych grzybków i już nie żyją; takby się i z człowiekiem stało, któryby ich zjadł nieco.
— Ktoby to był pomyślał! — zawołała Frania — takie były ładne.
— Przekonaj się z tego, kochanko, że nie wszystko jest dobrem co piękne na oko, i że zawsze bardziej na pożytek niż na powierzchowność uważać potrzeba; a pamiętaj nadal nie zbierać już takich grzybów, bo one się tylko do wygubienia much w mieszkaniu przydać mogą i dlatego też mucharami je zowią.





27.
ŻABKI MOKOTOWSKIE.

Zosia przyjechała z rodzicami do Mokotowa, bo tam mieszkała dobra pani, znajoma jej mamy. Oglądali wszyscy pokoje w pałacu; Zosi podobały się bardzo okna z maleńkich kolorowych szybek, obrazy, posadzka w kwiaty układana, krzesła haftowane ręką tej pani, która ten pałac stawiać kazała; ale najlepiej podobał się dziewczynce ogród: ogromne drzewa, kręte uliczki, woda sitowiem zarosła, i zielona murawa posiana drobnemi kwiatkami, między któremi młode żabki skakały.
— Jakbym ja chciała złapać taką żabkę! — zawoła Zosia i schyliła się w trawkę; ale żabki zwinne, żwawe, skakały prędzej od dziewczynki. Pomógł jej dobry ojciec, i wkrótce Zosia śliczną, zieloną żabkę w ręku trzymała.
— Zawiozę ją do domu — mówiła — pokażę braciszkom i będziemy się z nią bawili.
Niedługo jednakże namyśliła się:
— Biedna żabka! — rzekła — sama jedna będzie pomiędzy nami, może jej będzie smutno? Trzebaby złapać drugą.
Złapano drugą; Zosia zdjęła ażurową rękawiczkę, wsadziła w nią żabki i leciuchno trzymając, szczęśliwie przywiozła do domu.
Był to już wieczór; jak tylko przyniesiono światło i braciszkowie zobaczyli żabki, chcieli je wziąć do rąk, ale im Zosia nie pozwoliła, bo nieuważne chłopczyki mogliby podusić maleńkie stworzenia; poprosiła o miseczkę, nalała trochę wody (bo żabki lubią wilgoć), nakruszyła chleba, posadziła żabki, i dopiero nakrywszy je obszernym szklanym słoikiem, patrzyła z braćmi jak żwawo i zręcznie skakały, jak się pluskały w wodzie.
Nazajutrz służąca chciała żabki wyrzucić na podwórze: dzieci oburzyły się na nią.
— A! nie można, one po kamieniach skakać nie umieją: kotek je pozjada.
I wzięły żabki ze słoikiem, zaniosły je do ogródka, i puściły w świeżą zieloną trawkę; bo nie należy niszczyć tego, co nas bawiło przed chwilą, i dla naszej igraszki najmniejsze nawet stworzenie cierpieć a tembardziej życia tracić nie powinno.





28.
Z MAŁYCH RZECZY WIELKIE.

Po obiedzie podano przednie sztetyńskie jabłka, dzieci zjadły po jednem, potem powybierały pestki i figlarna Helenka to sobie czarne ziarneczka jak muszki przylepiała na twarzy, to obierając je z łupinki wołała:
— Hej! serki świeże! sprzedam niedrogo!
Tadzio tymczasem zebrał swoje ziarnka, zawinął je w papierek i schował do kieszeni.
— Co to z tego będzie? — spytała Helenka.
— Z tego będzie drzewo.
— Doprawdy! a jakież?
— Jabłoń.
— Pozwólże mi, Tadziu, usiąść pod twoją jabłonią! — rzekła żartobliwie dziewczynka; ale Tadzio niezrażony jej żartami, poszedł do ogrodu, i wskazując na altanę rzekł:
— Jeżeli Bóg pozwoli, to za kilka lat będziemy tu przed altanką mieli śliczne sztetyny.
Przeszła smutna zima, już i po niej stopniały śniegi i lody, a skoro wiosenne słoneczko dobrze ziemię ogrzało, Tadzio poszedł przed altanę, i skopawszy ziemię łopatką, powsadzał w nią ziarneczka od jabłka, w jesieni jeszcze schowane.
Odtąd codzień chodził w to miejsce, polewał ziemię gdy zbyt było gorąco, i z wielką radością doczekał się przecie, że z wszystkich ośmiu ziarneczek zeszły maleńkie wypustki.
— Co za pyszne drzewa! — mówiła śmiejąc się Helenka.
A Tadzio z uśmiechem polewał roślinki, osłaniał je przed upałem, zakrywał od zimnego wiatru, ogradzał patyczkami przed drobiem, i cieszył się pracą i nadzieją.
Na drugi rok jabłonki podrosły nad ziemię, na trzeci już je do palika przywiązywać było potrzeba; na czwarty rok, ojciec ucieszony wytrwałością syna, zaszczepił na młodych płonkach najlepszy gatunek jabłek: już się i Helenka śmiać przestała.
Niestety! w zimie, pomimo starań Tadzia, ostre mrozy zniszczyły mu cztery jabłonki, ale na wiosnę cztery pozostałe pokryły się mnóstwem kwiatów, a w jesieni śliczne rumiane jabłuszka wyglądały z pod zielonych liści.
Niemało lat minęło odtąd, już Helenka dorosła, już ma swój dom, Bóg jej dał dzieci; a nieraz siedząc w altanie i patrząc na śliczne cztery jabłonie, przypomina sobie i opowiada córce i synowi swemu, jakto z maleńkich ziarneczek, takie drzewa wyrosły, i uczy ich, że we wszystkiem z małych rzeczy będą wielkie, tylko potrzeba pracy i cierpliwości.





29.
MAMA NIE POZNA.

Ignaś nieraz uważał, że panowie pomadują włosy, i zlewają się pachnącą wodą; a choć mu matka mawiała, że chłopczyk wprzód o nauce niż o stroju myśleć powinien, Ignaś gdzie tylko dopadł pomady albo pachnidła, zaraz sobie tłuścił głowę i polewał suknie. Mama poznała zawsze, ile razy zrobił co podobnego, i nigdy mu to bez nagany nie uszło; raz nawet, kiedy miał pozwolenie wyjścia do znajomego chłopczyka, upomadował się tak, że mu aż tłustość po czole spływała; rozgniewana matka zagroziła mu, że za karę w domu zostanie. Ale później widząc, że ten wyrok przyjął pokornie, i najuroczyściej przyrzekł poprawę; zlitowała się więc nad nim, i rzekła:
— Gdybym wiedziała, że się poprawisz szczerze, tobym ci jeszcze ten raz darowała winę.
— O! mamuniu kochana! — zawołał Ignaś — bądź pewną że tego nigdy więcej nie zrobię; nie zapomnę coś mi mówiła, że zbytnie zapachy szkodzą zdrowiu i że brzydko, żeby mężczyzna pachnidła za ważną rzecz uważał.
— No, Ignasiu, jeżeli prawdę mówisz, to skończ pisanie, a potem idź do swego przyjaciela, i ja też tymczasem wyjdę w sąsiedztwo.
Ignaś został sam w pokoju: siedzi, pisze, a chcąc prędzej skończyć pracę, zadaje sobie po dwa wiersze co pięć minut, i częściej jeszcze spogląda na zegar: na nieszczęście, czy też doświadczenie Ignasia, mama zapomniała schować do szafy flaszeczkę z kolońską wodą, a postawiła ją w kryształowym kubku na komodzie, tuż obok zegara.
Ledwie Ignaś spostrzegł flaszkę, wzięła go zaraz chętka skropienia kolońską wodą świeżej swojej kamizelki.
— Ależ przyrzekłem mamie, że już tego więcej nie zrobię — mówił sobie — tak... przyrzekłem, to prawda, ależ ta kamizelka tak w praniu mydłem przeszła, że nie można w niej iść do kogo. Tylko może mama znów poczuje zapach odemnie i będzie wstyd.
— O! ale gdzieżtam! zaczem wrócę do domu, to wywietrzeje. A moja obietnica? To już ostatni raz, a potem już nigdy, nigdy nie uczynię tego.
Tak rozmawiając i targując się sam z sobą, Ignaś złożył swój zeszyt i zbliżył się do komody; sumienie szeptało mu jeszcze: «A przyrzeczenie?» ale chłopczyk go nie słuchał: schwycił flaszeczkę, otworzył ją, i kilku kroplami kolońskiej wody skropił swoje odzienie. Postawił flaszeczkę, ale z kamizelki nie czuć jakoś zapachu.
— No, jeszcze troszkę — rzekł do siebie — mama nie pozna!
I raz jeszcze wziąwszy w ręce flaszeczkę przechylił ją na siebie, ale niestety! tak mocno, że połowa kolońskiej wody wytrysnęła i zmoczyła go aż do bielizny.
Przeląkł się Ignaś, załamał ręce na myśl co matka powie, i zadumał się smutnie; ale niedługo skoczył po koncept do głowy.
— O! i tą razą jeszcze się ukryje! — pomyślał — ale już to niezawodnie będzie raz ostatni; kolońska woda taka czysta, nasza źródlana także jak kryształ, doleję nią flaszeczkę, i mama nie pozna.
Jak pomyślał, tak uczynił; ale cóż się stało? czysta kolońska i czysta źródlana woda nie chciały się zgodzić w flaszeczce, a zamiast przezroczystego spirytusu, przerażony Ignaś ujrzał w niej coś podobnego do mleka.
Blady, drżący, stał jeszcze na środku pokoju, kiedy matka z miasta wróciła. Osądźcie same, dziateczki miłe, czy mogła się cieszyć z postępku syna, i czy mu pozwoliła dnia tego wyjść z domu?
A przytem ostrzegam was, że to nietylko Ignasiowi tak się przytrafiło; każde z was niech zawsze słucha napomnień starszych: bo jak z wodą kolońską prawda się wykryła, tak podobnież ona się wyda we wszystkich czynnościach, a nieposłuszeństwo wasze, wstyd i kara czeka.





30.
WSPANIAŁOMYŚLNY WŁADZIO.

Władzio chodził do szkoły, uczył się dobrze, grzecznym był dla wszystkich, i wszyscy go też kochali; ale jeden z uczniów, młodszy i nie tak pilny jak Władzio, zazdrościł mu pochwał nauczycieli i miłości współuczniów, i starał się zawsze dokuczać mu różnemi sposobami.
Władzio upominał go często, nieraz mu rękę do zgody podawał, ale Krzysio zawsze znalazł jakąś przyczynę do gniewu i psoty: to Władziowi chował potrzebną książkę, to mu rozdarł rysunek, to kiedy się wszyscy bawili razem, trącił go w rękę, by nie mógł piłki do muru dorzucić, lub przeciął sznurek od latawca, kiedy się ten w górę podnosić zaczynał: Władzio gniewał się zrazu, łajał Krzysia, ale niedługo zapominał i przebaczał urazę.
Ale raz kiedy po skończonej nauce Władzio siadł sobie przy stole i zaczął pisać powinszowanie na imieniny ojca, kiedy już napisał więcej niż połowę i cieszył się, że wszystkie litery tak pięknie i równo mu się udały, złośliwy Krzyś przybiegł do niego i niby nie chcąc, kałamarz pełen atramentu wywrócił na pismo Władzia, a biały welinowy papier, i rysowany dokoła wieniec, i śliczne pisanie, wszystko zniszczone czarnym atramentem zostało.
— Ach! — krzyknął Władzio, odskakując od stołu — gdybyś nie był mniejszym odemnie, tobym ja cię oduczył takich niedorzecznych figlów.
— Nic nie szkodzi — odparł Krzyś — nie boję się ciebie, choć wyższym jesteś odemnie; i dawno już mam chętkę spróbować się z tobą.
— Ja się z młodszemi nie próbuję! — odrzekł Władzio.
— Proszę! co mi za bohater! bo się mnie boisz.
W czasie tej kłótni zbiegło się kilku uczni, i patrzyli w milczeniu, co z tego będzie.
— Otóż — krzyczał Krzyś dalej, — biorę was wszystkich na świadków, że to tchórz, trwożliwiec, bo się nie chce bić ze mną.
— A ja — rzekł Władzio — dowiodę wam, że tchórzem nie jestem... Ale wyjdźmy na dziedziniec.
Wyszli wszyscy, a Władzio stanąwszy na środku dziedzińca, tak mówić zaczął:
— Bijatyki nie lubię, ale kiedy Krzysiowi chce się koniecznie moich sił doświadczyć, to przystanę na pojedynek.
— Dobrze! dobrze! — krzyknęli chłopcy dokoła — pojedynek! ale jaką bronią?
— Rękami — rzekł Władzio; — kto drugiego na ziemię obali, ten zwycięży.
Zgodził się Krzyś na to i zaczął się pojedynek: złośliwy malec rzucał się jak kot na starszego Władzia, bił go rękami, nogi mu podstawiał, ale nie mógł go ani z miejsca poruszyć; po długiej bitwie, gdy się już zmęczył i stanął, Władzio rzekł:
— Teraz na mnie kolej!
Przystąpił do przeciwnika, objął go wpół, tak, że Krzyś ani ruszyć nie mógł rękami, drugą ręką wziął go pod kolana, i przyciskając go do siebie, jak niańka dziecię, obszedł po całem podwórzu, a potem stawiając go w pośrodku, rzekł do zawstydzonego:
— Przekonałem cię, żem od ciebie mocniejszy, i że się ciebie nie boję, nie jestem więc tchórzem; a jeżeli się nie biję, to dla tego, że nam Bóg dał ręce i siły do pracy i na pożytek bliźniego, a nie na szkodę i pokrzywdzenie jego.





31.
SZKODA NAGRODZONA.

Magdzia wyszła w pole z młodszym od siebie bratem Romankiem; nim doszli do miejsca, gdzie w zbożu bławatki rwać mieli, przechodzili około sąsiedzkich ogrodów, a mały Romanek zaczął siostry prosić:
— Moja Magdeczko, ułam mi jaką gałązkę, ja na nią siądę jak na konika, to się nie tak zmęczę.
Magdzia chcąc bratu dogodzić, wyjęła z kieszonki od fartuszka nożyk ogrodniczy, i upatrzywszy tuż przy drodze wysmukłą płoneczkę, urżnęła ją, oberwała nieliczne listki, i podała gotowego konika szczęśliwemu Romankowi.
Nad wieczorem wracając tąż samą drogą do domu, Magdzia ujrzała w miejscu gdzie zerżnęła ów prątek, młodą dziewczynkę, która siedząc na trawie gorzko płakała.
— Czego tak płaczesz, dziewczynko? — spytała Magdzia.
— Jakże nie mam płakać, panienko, kiedy mi ktoś umyślnie taką zrobił szkodę.
— Jakąż?
— Oto przed rokiem, w dniu moich imienin, zasadził tu dla mnie kochany ojciec wiśniowe drzewko, mówiąc: «Daję ci je na własność, pielęgnujże to drzewko, rośnijcie razem, a jak ono liści i owoców nabywać będzie, tak ty nabywaj cnoty i nauki.» Ja też codzień przychodziłam do mojej wisienki, podlewałam ją w upały, w wielkie deszcze kopałam rowki dokoła, żeby woda ściekała, w zimie okręciłam ją słomą przed zimnem, na wiosnę zbierałam drobne liszki, żeby listeczków nie zjadły, i dziś przed mojemi imieninami przyszłam tu, chcąc kochane drzewko do słupka przywiązać, a ono zerżnięte!
Dziewczynka znowu płakać zaczęła, i Magdzi żal się zrobiło, że mimowolnie taką zrządziła szkodę; poszła więc smutnie do domu, ale przez drogę umyśliła już sobie, jak naprawić złe, które zrobiła.
Przybywszy do mieszkania, opowiedziała ojcu rzecz całą i zwierzyła mu się ze swego zamiaru; na co otrzymawszy pozwolenie jego, jak się tylko ściemniło, zabrała się do dzieła.
Magdzia od dwóch już lat miała w ogródku swoim morelowe drzewko, które chociaż nie wielkie, śliczne już wydawało owoce; kazała więc je wykopać razem z drewnianą skrzynią, w której rosło, potem dwóch ludzi postawiło ją na noszach, przenieśli drogą do sąsiedzkiego ogrodu, czyli sadu (bo ogrodzenia nie było), i w miejscu zerżniętej wisienki wkopali w ziemię.
Nazajutrz było świętej Anny. Biedna dziewczynka ze smutkiem przypomniała sobie przeszłoroczny dar ojca, i przy imieninach wyszła już smutna, i zapłakać nad swoją stratą musiała; wystawcież sobie, dzieci, jak się ucieszyła, gdy w miejscu zniszczonej płonki, ujrzała śliczną morelkę, z gęstym liściem i dojrzałym owocem.
— To mi chyba święta Anna zesłała! — zawołała radośnie.
— Nie — rzekła Magdzia wychodząc z za krzaków — tylko żałująca szkodnica chciała choć w części zrządzoną szkodę nagrodzić.
Opowiedziała Anusi wczorajsze zdarzenie; odtąd między dwiema dziewczynkami zawiązała się szczera przyjaźń, którą nawet dorosłszy, zachowały dla siebie; a morelowe drzewko, ów początek ich znajomości, dotąd jeszcze wydaje owoce, któremi Anusia wiernie się dzieli z Magdzią i jej rodziną.





32.
LIST Z KRAKOWA.

Marynia, chociaż już ośm lat miała, wolała przecież bawić się, niż uczyć; biegała po ogrodzie, chwytała motyle, plotła wieńce z kwiatów, nieraz nawet (ale to wam dziateczki pod wielkim powiadam sekretem) jeździła z bratem na drewnianym koniku. Ale jak też za to szła nauka! Przy czytaniu, czyli prawdziwiej składaniu liter, nieraz mówiła: ba, be; gdzie było d-o-m, to Marynia czyta dym, i tym podobnie, a co do pisania, to się jeszcze gorzej wiodło.
Już to nie wiem dlaczego, ale jej się nigdy nie udawały litery; zamiast nich, Marynia stawiła zawsze jakieś zabawne zygzaki, a przy każdym, to okrągła, to podłużna, to z kilku kropek złożona plama, bo już co atramentu, to nie żałowała wcale, i nietylko że palce zawsze się nim umazały, jakby u najpilniejszego pisarza, ale się nieraz i sukience, i pelerynce dostało.
Matka ze smutkiem patrzyła na to i często mawiała:
— Już widzę, że się moja Mania nigdy czytać ani pisać nie nauczy!
Raz nadszedł do Mamy list z Krakowa, był on od dobrej, ukochanej cioci, która donosząc o różnych rzeczach, tak list kończyła:
«Przy tym liście odbierzesz kochana siostro dwa pudełka: niebieskie, w którem są cukierki, rozdasz je obojgu swoim dzieciom; zielone zaś to otrzyma, które przeczyta gładko przylepioną na niem karteczkę.»
Oczywiście, pudełko to nie było przeznaczone dla Michasia, bo on się jeszcze czytać nie uczył. Marynia zatem wzięła się do roboty, i zaczęła składać litery.
— N-a-y... Nie-u-k.
— A czy to na mnie tak ciocia napisała ?
— Cóż takiego? — spytała matka.
— Tu na pierwszem miejscu stoi Nieuk.
— Nie wiem i nie chcę wiedzieć co tam napisano — rzekła matka chowając pudełko do szafy — ale bądź pewną, że tak zrobię jak ciocia chciała, i temu oddam pudło, kto kartkę bez omyłki przeczyta.
Zamyśliła się Marynia. Wstyd i ciekawość dodały jej ochoty do nauki; przestała nieprzyzwoitych zabawek, stała się pilną, uważną, i nie wyszły dwa tygodnie, kiedy poprosiwszy mamy o pokazanie pudełka, Marynia przeczytała bez omyłki:
— «Najukochańszej siostrzenicy mojej Maryni, w nagrodę za jej pilność.»
Matka rozwiązała sznureczek i zdjęła nakrywkę, a w pudełku obok prześlicznej krakowskiej lalki, była książka z 200 obrazkami z historyi naturalnej. Cóżto dopiero była za uciecha! Michaś oglądał obrazki, Marynia czytała ich objaśnienie, a niedługo, choć niezupełnie równemi literami, napisała do cioci z podziękowaniem list, w którym ani jednego kleksa nie było, i zapewniam was, że przy pisaniu go, małe tylko plameczki wystąpiły na dwa paluszki Maryni.
Przekonajcież się, dzieci lube, jak to przy szczerej chęci, wszystko łatwo idzie.





33.
OBWARZANKI PIWNE.
Przez warszawskie aleje szły dzieci z służącą, było ich czworo, a każdemu dała matka po trzy grosze na pierniczek lub ciasteczko; kiedy już dochodziły do obszernej łąki, ocienionej kasztanami, zobaczyły chłopczyka niosącego na plecach kosz z obwarzankami, w ręku na kiju niósł także ich kilkanaście, i wyśpiewywał wesoło:

Obwarzanki piwne,
O, jakież przedziwne!
Nie drogo je przedam, za dwa, cztery grosze
Smaczne, słone,
Wypieczone,
Kupcież u mnie, proszę!


— Czy to doprawdy z piwem te obwarzanki? — zapytała Józia.
— A tak, tak Małgorzata powiada — rzekł Ksawerek.
— Nie, panienko — poprawiła służąca — dlatego je piwnemi nazywają, że ich ludzie najwięcej jedzą popijając piwem.
— Kupmy sobie tych obwarzanków — rzekł Gucio.
— Kupmy, kupmy! — i dzieci otoczyły piekarczyka, wybierając rumiane obwarzanki.
Wtem z drugiej strony nadszedł inny chłopczyna, ubogo był ubrany, i niósł w ręku klatkę drewnianą.
— Hej! czyżyki, wróbelki, makolągwy młode! kto kupi!
Dzieciaczki odstąpiły obwarzanki, a pobiegłszy ku młodemu ptasznikowi, zaczęły się przyglądać ptaszkom i pytać co za nie żąda?
Cztery było ptaszki, i chłopczyk chciał za nie dwadzieścia groszy, ale po długich targach przestał na czterech trojakach.
Józia chwyciła szczygiełka z czerwonym gardziołkiem, Gucio wziął znajomego wróbelka, Ksawerek czyżyka z żółtemi piórkami, a maleńkiej Brońci dostała się makolągwa.
— Trzeba je teraz zanieść do domu — rzekł Gucio — powsadzamy je w klatki: będą nam śpiewały.
— O, nie! — zawołała Józia, — żeby tak pomarły jak ten wróbelek przeszłego roku? Ja mego nie na to kupiłam. No! leć wesół, mój szczygiełku, a zaśpiewaj mi na pożegnanie.
To mówiąc pocałowała ptaszynę i podrzuciła ją w powietrze.
Niedługo trzy całuski dały się słyszeć po kolei, pootwierały się rączki, i wszystkie ptaszki swobodne, szczęśliwe, poleciały w górę, a siadłszy na kasztanie, wesoło świergotać poczęły.
Potrząsnął głową, patrząc na to ptasznik, a zdziwiony piekarczyk rzekł:
— Nie lepiejto było zjeść sześć obwarzanków?
Jakże wy dziateczki myślicie?





34.
ZEGAREK.

Leon dostał od ojca zegarek, zegarek prawdziwy, z kółkami, sprężynami, wskazówką, słowem zupełnie taki, jak noszą dorosłe osoby, tylko mniejszy. Leonek szczęśliwy z kosztownego podarunku, pokazywał go każdemu, pysznił się nim, dobywał go co chwila z kieszeni, i radby go był na sukniach sobie powiesić, żeby go wszyscy widzieli. Raz idąc przez most z ojcem, spotkali znajomego pana, który jeszcze nie wiedział że Leonek ma zegarek; kiedy więc ojciec ze znajomym swoim rozmawiał, chłopczyk chcąc koniecznie pochwalić się swoim klejnotem, zapytał:
— Za pozwoleniem, która też godzina u pana?
— Dziesiąta, mój Leonku — odrzekł znajomy patrząc na zegarek.
— No, proszę! — zawołał Leonek dobywając swojego — to jednak stare zegarki lepiej chodzą niż nowe, bo u mnie jeszcze pięciu minut do dziesiątej brakuje.
— A! — rzekł znajomy — to ty masz własny zegarek, winszuję ci, i ładny, zdaje mi się.
Leonkowi nie trzeba było więcej, kontent że się będzie mógł pokazać, czemprędzej zdejmuje z szyi sznureczek, i podaje z nim razem zegarek znajomemu panu; ależ co za nieszczęście! w tym samym czasie przechodzi obok niego wieśniak, niosący na plecach pęk chrustu, zawadza za sznureczek i wytrąca go wraz z zegarkiem z rąk biednego Leonka, i gdzież? na most? o nie, nie! prosto w Wisłę?
Cóżto było płaczu i zmartwienia! i któż winien Leonkowi? Można się cieszyć własnością swoją, ale się nią pysznić przed wszystkimi nie należy.





35.
KOLENDA.

Marcinkowi umarł ojciec; wielki to był smutek w domu, tembardziej, że biednej matce nie zostało tyle majątku, by troje dzieci i siebie wyżywić. Miała ona bogatą i bezdzietną siostrę, ta dowiedziawszy się o jej nieszczęściu, chcąc jej dopomódz, wzięła do siebie Marcinka, przyrzekając że mu u niej dobrze będzie. Tak było w samej rzeczy; Marcinek miał u ciotki wszystkiego dostatkiem, mieszkał w pięknych pokojach, chodził w ładnych sukienkach, miał książeczki z obrazkami i zabawek tyle, ile tylko zażądał; jednakże nieraz z żalem myślał o biednej izdebce, w której dawniej mieszkał z matką i siostrami, i nieraz westchnął smutnie, pomyślawszy: Co też one tam robią?
Nadeszła wigilija Bożego Narodzenia, ten dzień tak dzieciom miły, i tak przez nie upragniony; u ciotki nakryto stół na kilka osób, bo mieli być goście na wieczerzy, a skoro tylko gwiazdki zeszły na niebie i zapalono świece, ciotka wziąwszy Marcinka za rękę, poprowadziła go do swego pokoju, mówiąc przez drogę:
— Moje dziecię, przez cały czas jak ze mną mieszkasz, byłeś dobrym, posłusznym, nie zmartwiłeś mnie ani razu, za to też wyprawiłam ci małą niespodziankę.
— To wszystko twoje! — dodała ciotka otwierając drzwi przymknięte, a zdziwiony Marcinek zobaczył na środku pokoju stojące zielone drzewko, ubrane w złocone jabłka i orzechy, pierniki, cukierki, figi, i oświecone mnóstwem kolorowych świeczek; pod drzewkiem dopiero poustawiane były zabawki, koniki, wózki, zwierzęta, gospodarstwo, nawet lalki i kuchenka.
Dobry Marcinek patrzył na to wszystko, ale niezadługo łzy mu się z oczu puściły. Zdziwiona tem ciotka, zapytała go:
— Co ci to Marcinku? czyś nie kontent z tego?
— Ach! ciociu! — zawołał chłopczyk całując jej ręce — tyś taka dobra! jam taki szczęśliwy, ale patrząc na to wszystko, pomyślałem sobie: Czy też tam moje biedne siostrzyczki mają jaką kolendę? O, droga! kochana ciociu: pozwól mi się temi ślicznemi rzeczami podzielić z Franią i Kostusią!
— Pozwalam chętnie — odpowiedziała rozrzewniona ciotka, — i przyrzekam ci, że twoje podarunki bardzo prędko do nich dojdą.
Teraz dopiero szczęśliwy Marcinek, ucałowawszy ręce ciotki, począł dzielić swoją kolendę, a kiedy już wszystkie porozstawiał zabawki, przeznaczając je to dla jednej, to dla drugiej siostry, i sobie tylko konika i biczyk zostawił, otworzyły się drzwi do sali, i dobre dziecię ujrzało matkę i siostry, które zaproszone przez ciotkę, przyjechały do niej na święta Bożego Narodzenia.
Niepotrzeba wam pewno powiadać, że wszystkim doskonale smakowała wieczerza, i że Marcinkowi święta zeszły wesoło, bo kto w szczęściu o innych pamięta, temu Bóg nietylko w pracy, lecz i w zabawie błogosławi.





36.
ŚPIOSZEK.

Wandzia, dobra i miła dziewczynka, niezmiernie lubiła długo sypiać; codzień prawie siostry jej i bracia ubrali się, zmówili pacierz, a czasem i śniadanie zjedli, kiedy Wandzia jeszcze się przeciągała w łóżeczku.
Często Mama napominała Wandzię, nieraz się siostrzyczki z niej śmiały, ale to wszystko nic nie pomagało.
Raz w lecie, kiedy się już wszyscy spać rozchodzili, mama rzekła:
— Dziateczki! jutro o ósmej rano pojedziemy do Królikarni, wstańcież i ubierzcie się rano, bo jedziemy powozem, który na nikogo nie czeka. Osobliwie ty Wandeczko nie zaśpij, bobyś w domu została.
Nazajutrz rano służąca zbudziła dzieci, wszystkie powstawały odrazu, tylko Wandzia swoim zwyczajem rzekła:
— Zaraz, zaraz — i odwróciła się do ściany.
Ubrali się bracia i siostry, budzą Wandzię:
— Wstańże prędzej, myśmy już gotowi!
Zadziwiona Wandzia zrywa się z łóżeczka, kładzie śpiesznie pończoszki, myje się jak może najprędzej, ale zaledwie jej służąca jeden zaplotła warkoczyk, głos ojca słyszeć się daje:
— Prędzej, dzieci! prędzej! omnibus nadjeżdża!
Wybiegły ubrane dzieci, a biedny śpioszek Wandzia ze łzami w oczach, oknem tylko patrzyła jak wszyscy wesoło siadali do dziwnie długiego powozu, gdzie już wiele nieznanych osób siedziało.
Matka spojrzała smutnie na Wandzię, i pożegnała ją ręką; woźnica trzasnął z bicza: wszystko potoczyło się ku Królikarni, tylko Wandzia wpół ubrana została sama w domu.
Jak jej też nudno i smutno było przez cały dzień samej: jak żałowała swego ospalstwa, myśląc, że się w Królikarni cała jej rodzina tak ochoczo bawi!
Ale na dobre wyszła ta jej nauka: odtąd rano wstaje, nikt na nią nie woła, nikt jej nie budzi, bo Wandzia wie, że jak wówczas omnibus, tak codzień czas nie czeka na nikogo, i kto chce korzystać z niego, zasypiać nie powinien.





37.
FAJERWERK.

Kilka familij z dziećmi zjechało się na wieś: było to już na jesieni; kiedy zatem rodzice obsiadłszy ciepły kominek, rozmawiali o różnych rzeczach, kiedy dziewczynki bawiły się lalkami: wtedy kilku chłopczyków pobiegło w pole patrzeć na ostatnią siejbę i na wykopanie kartofli. Na polu robotnicy chcąc się ogrzać i posilić po pracy, rozpalili ogień, a gdy się sporo węgli upaliło, nasypali kartofli, obłożyli je żarzewiem i czekali spokojnie aż się upieką.
Chłopczykom było zimno, zbliżyli się trochę do ognia, co widząc jeden z robotników, rzekł:
— Może panicze siądą przy nas i skosztują pieczonych ziemniaków?
Panicze nie dali się długo prosić, lecz nie chcąc próżnować, poczęli dokładać gałęzi do ognia, lepiej ogarniać kartofle, a psotny Julek wydobył nieznacznie z kieszeni kilkanaście kasztanów, które był po drodze pozbierał, i wsunął je w ogień ciesząc się myślą, jak się towarzysze jego zadziwią, jeśli zamiast smacznego kartofla, który z nich gorzki kasztan pod zębami uczuje. Ale niedługo zadziwił się i Julek: kasztany zagrzawszy się w ogniu, poczęły pęcznieć, rozsadzać twardą skórkę, i z hukiem wyskakiwać w powietrze. Przestraszeni robotnicy powstawali żwawo, ale nie jedno przykre słowo usłyszał od nich Julek, bo kasztany rozskakując w różne strony, poparzyły twarze i ręce dokoła siedzących; każdy prawie chłopczyk miał na twarzy znak Julkowej psoty, a on sam z pięcioma czerwonemi plamami powrócił do domu, gdzie od rodziców połajanie otrzymał! Ale co najgorsza! to nietylko że nie kosztował kartofli na polu pieczonych, ale nie śmiał się długo pokazać robotnikom, którzy spostrzegłszy go, pytali zawsze ze śmiechem:
— A co, panie Juljanie? jak się tam udają kasztanowe placki?

Grzeczność, spokojność nigdy nie zawadzi,
A psota często i psotnika zdradzi.





38.
UPRZEJMA DZIEWCZYNKA.
(Z ryciną).

Dorotka, jedynaczka córka zacnego fabrykanta sukna, pana Welmana, jest bardzo miłe i kochane dziecię. Osądźcie sami.

Rano jak tylko wstaje, modli się do Boga, ubiera się porządnie i prędko biegnie do ojca i matki. Wchodząc do ich pokoju, pocałuje im ręce i mówi uprzejmie: «Dzień dobry, tatko, dzień dobry mameczko! Czy
w Lit. W. Główczewskiego.

Uprzejma Dziewczynka.

kochani rodzice dobrze spali?» Spokojnie czeka aż podadzą śniadanie. Sama ojcu fajkę podaje, który uradowany z tej grzeczności, ściska ją i nazywa najukochańszą swoją córeczką.

Jeśli gość wchodzi do pokoju, ona usiłuje zaraz podać krzesło, i rzeknie z uprzejmością: «Niech pan usiądzie.» Przy gościach skromnie się zachowuje i wtedy tylko przemówi, gdy się jej o co zapytają. Nigdy nie patrzy z dumą na służących lub ubogich. Kiedy dostanie łakotek i są tam inne jeszcze dzieci, to każdemu udziela i mówi z dobrocią: «proszę wziąć, proszę wziąć.» Lubo chętnie się bawi, nie trzeba jej jednak powtarzać, ażeby się wzięła do książki; często nawet bierze ją z własnej chęci, bo wie, że to sprawia przyjemność rodzicom. Kiedy matka czego szuka, Dorotka póty się po wszystkich kącikach uwija, póki nie wynajdzie; jeżeli miarkuje że ojciec chce wyjść, to bieży po jego rękawiczki i kapelusz.
Dorotka zawsze jest wesoła, nikomu się nie naprzykrza, owszem wszystkich sobie obowiązuje, i słusznie w całym domu nazywają ją uprzejmą dziewczynką.

Nic tak miłego nie ma w całym świecie,
Jak dobre, grzeczne i uprzejme dziecię.





39.
PUSTE ORZESZKI.

Dwie były córeczki u matki: starsza Justynka, a młodsza Joasia. Matka uczyła obiedwie jak się kochać, jak o sobie pamiętać powinny, a nadewszystko upominała Justynkę, ażeby jako starsza, dbała o młodszą siostrę, i dogadzała jej życzeniom. Justynka niby słuchała matki, ale udając że się zajmuje siostrzyczką, o sobie więcej, niż o niej myślała; osobliwie też, kiedy matka dała jej jaki przysmaczek do podziału, to już pewnie Joasia mniejszą daleko cząstkę dostała.
Pewnego razu, matka stawiając miseczkę orzeszków na stole, rzekła:
— Masz, Justysiu, — podziel się z siostrą.
— O! dobrze mamo: jej dam więcej, bo ona mniejsza.
I po jednemu zaczęła Justynka odkładać orzeszki na dwie gromadki, ale matka patrząc na to zdaleka, poznała, że na jednę kupkę Justynka odkładała takie, po których łupinie można było wnosić, że są zdrowe i pełne, na drugą zaś puste i dziurawe. Po skończonym podziale rzekła Justynka:
— Pójdź, Joasiu! widzisz jak ci dużo orzeszków odłożyłam.
— Nie, moje dziecię — przerwała matka — weź sobie większą cząstkę, boś ty starsza, a oprócz tego za tak piękny podział należy ci się nagroda.
Zawstydzona Justynka zgarnęła puste orzeszki, z których ani jednego zjeść nie mogła; ale odtąd dzieliła się z siostrą sprawiedliwie, bo długo pamiętała o pustych orzeszkach.





40.
GRZECZNE DZIECI.
(Z ryciną).
Edzio i Amelcia, grzecznemi byli przez cały tydzień, gładko i chętnie składali w książce literki, za to też mama poszedłszy do miasta, kupiła dla Edzia duży bębenek z pałeczkami i wstążką do przewieszania przez ramię, a Amelci laleczkę w zielonej sukience, białym fartuszku i z prawdziwemi włosami.
w Lit. W. Główczewskiego.

Grzeczne dzieci.

Cieszyły się tem dzieci i postanawiały sobie, że długo, bardzo długo bawić się będą tak ładnemi zabawkami; gdy nagle wbiegła służąca od znajomej im pani, pomieszana, zapłakana prawie, mówiąc:

— Panno Amelio! panie Edwardzie! macie nowe zabawki: pożyczcie ich na godzinę dla naszej Klemuni.
— Ależ, moja Brygido — rzekł Edzio — myśmy te zabawki dopiero dostali, jeszcześmy się niemi nie nabawili, a Klemunia ma i tak swoich nie mało.
— To prawda — odpowiedziała Brygida — ale Klemunia po chorobie taką się stała dziwaczną, że jej się co chwila czego nowego zachciewa, a doktorzy powiedzieli, że znowu zachoruje, jeżeli często płakać będzie. Dogadzamy jej jak możemy, ale teraz oto zobaczyła oknem jak niesiono wasze zabawki; napiera ich się koniecznie, płacze, i może znowu zachorować.
— Weź, weź moją laleczkę! — zawołała Amelcia; — tylko kochana Brygido, jeżeli się to da zrobić bez rozgniewania Klemuni, to pilnuj też żeby się nie popsuła.
— Jeżeli mój bębenek także koniecznie potrzebny — rzekł ciszej Edzio — to można go wziąć także.
Brygida podziękowała dzieciom za uczynność, i niezadługo odniosła im zabawki niezepsute, bo Klemunia nie była złą ani psotną, tylko słabą i bardzo rozpieszczoną; pobawiła się więc przez chwilkę lalką, uderzyła parę razy w bębenek, i zwróciła wszystko, kazawszy jak najpiękniej podziękować Edziowi i Amelci. A oni? więcej jeszcze przyjemności mieli potem w zabawie, myśląc że uczynnością swoją zapobiegli zmartwieniu, a może i chorobie Klemuni.





41.
KIEDY DZIECIĘ UPADA, BÓG MU RĘKĘ PODKŁADA.

Emcia swobodna i wesoła, jak ptaszek bujała sobie po ogrodzie, po polu, po łące, a wszędzie dobrze i bezpiecznie jej było, bo dobrą, uprzejmą dziewczynkę kochali wszyscy; czy to w ogrodzie pełły kobiety, czy na łące siano zbierano, czy w polu żeńcy zrzynali dojrzałe kłosy, z każdych ust miłe słyszała powitanie. Najlepiej lubiła Emcia łąkę nad strumieniem, bo też nigdzie tak miękkiej i świeżej trawki i tyle kwiatów nie było. Samym brzegiem strumienia ciągnęła się wązka, wydeptana ścieżka i po niej rankiem i wieczorem, kiedy rosa całą łąkę pokryła, Emcia sucha nogą biegała; ale w środku tej ścieżki stała stara wierzba, i giętkie swoje gałęzie aż do samej wody spuszczała; dziewczynka nieraz gniewała się na to drzewo, bo obchodząc koło niego, zdarzyło się jej czasem zamaczać trzewiczki. Raz nawet rzekła do ojca:
— Mój tatuniu, każ ściąć albo wykopać to drzewo; jak mi też dobrze będzie wtenczas biegać od jednego do drugiego końca łąki po nad samą wodą.
Nie wiedziała, że stara wierzba ważną jej kiedyś miała uczynić przysługę.
Pewnego razu Emcia biegając spostrzegła ślicznego motylka; — błękitne miał skrzydełka, a na nich czerwone centki i złote kropki jaśniały. Lekka i płocha dziewczynka zaczęła go gonić po łące, motylek w różne uciekał strony, nakoniec zwrócił się ku strumieniowi.
— O! dobrze, dobrze — zawołała dziewczynka — nad wodą pewnie cię schwycę!
I biegła do swojej ulubionej ścieżki; ale motylek widząc groźną pogoń za sobą, nad brzegiem strumienia silniej skrzydełka rozwinął, by na drugą przelecieć stronę; biedaczek długą ucieczką strudzony nie dokazał tego, lecz kiedy już uczuł, że go siły opuszczają, nadpłynął listek wierzbowy i motylek spoczął na nim. Zobaczywszy to Emcia, chciała go z listkiem przyciągnąć do siebie, machnęła chusteczką w wodę; ale cóż się stało? nad samym stojąc brzegiem, przechyliła się zanadto i wpadła w wodę.
Biedna dziewczynka nie umiała pływać, przelękniona robiła jak mogła rączkami, wołając pomocy; lecz była to niedziela, wszyscy modlitwą lub zabawą zajęci, nikt jej głosu nie słyszał, a Emcia płynie i płynie: już ją siły opuszczają. Nagle nad głową swoją spostrzega gałązkę, chwyta się za nią obiema rękami, i poznaje że to gałęź starej wierzby, na którą tyle razy się gniewała; trzymając się jej jedną ręką, drugą chwyciła za brzeg i wydostała się na ziemię. Niedługo, spocząwszy trochę, poszła do domu, a kiedy przelękniona matka przebrała ją w suche odzienie, kiedy opowiedziała całą swoją przygodę, uklękły obie, i podziękowały Bogu; i słusznie, bo On nad każdym czuwa człowiekiem, a dziećmi, które sobie jeszcze same w niczem poradzić nie mogą, najbardziej się opiekuje.





42.
PIES PRZYJACIEL.

W jednym domu chowano pieska; nie był on ładny, bo czarny, kosmaty, nie duży; nie podobał się nikomu obcemu, ale wierny, czujny, pilnował domu w dzień i w nocy; niełakomy, choć wszedł do kuchni, to żadnej szkody nie zrobił. Pies ten nazywał się Kruczek. Jasio, synek państwa, bardzo Kruczka lubił, dzielił się z nim śniadaniem, chował dla niego kostki z obiadu; głaskał go, pieścił, a wdzięczny Kruczek lizał go za to po ręku, i bawił się z Jasiem po całych dniach na dziedzińcu. Jednego dnia, służące wybrały się od rana na poziomki do poblizkiego lasu; Jasio tak usilnie prosił matki, że dała mu dzbanuszek, i poleciwszy jak najmocniej baczność i ostrożność, pozwoliła mu iść z niemi. Kruczek odprowadził panicza kawałek drogi, i wrócił pilnować domu.
Cóżto za radość była dla Jasia, kiedy przyszedł do lasu, usłyszał śpiewy ptaków, i zobaczył mnóstwo poziomek rumieniących się w trawie.
Z początku wszyscy zbierali w jednem miejscu poziomki; ale pomału Jasio pragnąc najpiękniejszych nazbierać, oddalał się coraz bardziej, i niedługo zaszedł tak głęboko w zarośla, że ani drogi żadnej nie widać, ani głosu nie słychać było. Próżno strwożony Jasio wołał służących: one, w mniemaniu że poszedł w przeciwną stronę, oddalały się coraz bardziej, a w końcu widząc że go znaleźć nie można, pomyślały, że wrócił sam do domu. Napełniły wzięte naczynia poziomkami i poszły do państwa, a tymczasem biedny Jasio błądząc coraz bardziej w gęstwinie, zmęczony, spłakany, siadł pod drzewem i usnął.
Matka Jasia z przestrachem zobaczyła, że służące bez niego wracały do domu, i dowiedziała się że im zginął w lesie. Kazała czemprędzej zwołać ludzi, rozesłała ich w różne strony lasu, i sama z dziewczętami, z któremi Jaś wyszedł, poszła go także szukać: za nią ze spuszczonemi uszami, smutny i niespokojny szedł wierny Kruczek.
Gdy doszli do miejsca, gdzie Jasio oddalił się od służących, Kruczek poskoczył naprzód; przez jakiś czas schylony w trawie szukał tropu, nakoniec zawył radośnie, bo węchem doszedł, w której stronie znajduje się Jasio i puścił się w zarośla. Matka Jasia nie spostrzegła, że Kruczek za niemi poszedł; długo daremnie szukała syna, i już prawie rozpaczała, gdy wiem słyszy radosne szczekanie Kruczka. Znając jego przywiązanie do syna, pobiegła w tą stronę, i jakaż była jej radość, gdy ujrzała Jasia śpiącego mocno a przy nim wiernego Kruczka, który lizaniem starał się go przebudzić.
Osądźcie same, dziatki kochane, jak to dobrze być dobrym nawet dla zwierząt, i jak czasem nawet przywiązanie biednego psa przydać się człowiekowi może.





43.
PLAMA NA KROŚNACH.

Wandzia siedziała w pokoju i robiła pilnie pończoszkę, bo słyszała jak matka gniewała się na niezręczną pokojówkę, mówiąc:
— Moja kochana! już tyle mi szkody narobiłaś, że skoro nie staniesz się baczniejszą, to będę musiała oddalić cię z domu.
Niedługo taż sama służąca weszła do pokoju, gdzie Wandzia pracowała i zaczęła uprzątać. Zapłakana i smutna po otrzymanej naganie, chciała się pośpieszyć ze sprzątaniem, i tym sposobem przeprosić panią; w zbytnim pośpiechu, ścierając ze stołu, zagarnęła ściereczką maleńki kałamarzyk, i strąciła go na stojące obok niego krośna, na których pani poduszkę do kanapy haftowała.
Zlękniona dziewczyna zbladła i załamała ręce, zobaczywszy na środku białej kanwy ogromną plamę z atramentu. W tej chwili pani weszła do pokoju, spostrzegła zepsutą robotę, i rzekła z gniewem:
— To pewnie ty znów zrobiłaś, Małgorzato?
Wandzia pamiętna, że za pierwszą szkodę Małgorzata oddaloną być miała, powstała szybko i z rumieńcem na twarzy, ze spuszczonemi oczami rzekła:
— Daruj, mamuniu! to... to ja zrobiłam.
Matka napomniała łagodnie Wandzię, bo uważnej dziewczynce rzadko się podobne wypadki zdarzały, a kiedy później Wandzia wyznała jej prawdę, uścisnęła serdecznie córkę, mówiąc:
— Pięknie jest przyznać się do popełnionej winy, ale piękniej jeszcze bliźniego od kary lub nagany uwolnić.
Małgorzata zaś wdzięczna panience za jej dobroć, długo ten czyn pamiętała, i przy każdej sposobności starała się jej za to wywdzięczać.





44.
SKORUPKI.

Przez Krakowskie-Przedmieście szedł chłopiec garncarski, niosąc ponawłóczone na sznurze garnki, garnuszki, ryneczki, i dążył ku Staremu-Miastu, bo tam, jako w piątek, czekała na niego majstrowa, przedająca wyrobione przez cały tydzień naczynia. Tą samą ulicą szło kilku chłopczyków do szkoły, a idąc igrali i potrącali się wzajemnie; aż nakoniec jeden z nich potoczył się na garncarza, i stłukł mu cały sznur garnków. Biedny chłopiec głośno płakać i wyrzekać począł, a mali figlarze tymczasem rozpierzchli się na wszystkie strony. Lecz nagle jeden z nich powraca, i mówi do garncarza:
— Przepraszam cię, mój kochany, za twój przestrach i zmartwienie, szkodę ci nagrodzę, tylko porachuj wiele się garnków potłukło.
— Ja nie wiem, paniczu, po czemu je majstrowa przedaje.
— To pozbierajże skorupki i pójdziemy z niemi do majstrowej.
Poszli na Stare-Miasto, opowiedzieli całe zdarzenie garncarce, ona potrząsając głową obliczyła zbite garnki i wyrachowała na trzy złote szkodę. Ale kiedy chłopczyk dobywał z woreczka trzy nowe złotówki, chciał jej płacić, dobra kobieta poglądając na niego spytała:
— A dużo jeszcze masz pieniędzy, paniczu?
— Mam jeszcze kilka groszy — odpowiedział.
— No, to chowajże do nich i te złotówki; widać że z ciebie poczciwe dziecko, kiedy chcesz nieumyślną szkodę wynagrodzić. Niech cię Bóg błogosławi.
Chłopczyk nie chciał przyjąć pieniędzy, garncarka toż samo.
— Ja przez to nie zginę — mówiła — co tydzień przynajmniej ponoszę taką szkodę, a nikt mi jej nie nagradza.
— A ja nie chce być przyczyną niczyjej straty.
Kiedy się tak sprzeczają, nadchodzi siwy, o kiju, staruszek, blady, wynędzniały, w starej połatanej sukmanie; przed sobą miał torbę, a w niej chleba i sera kawałki, kilka kartofli, kaszy troszeczkę, soli gruzołek: znać że na wspomożenie go, wszystkie się przekupki złożyły.
Chłopczyk spojrzał na staruszka, a potem rzekł do garncarki:
— Więc pani żadnym sposobem nie chcesz przyjąć tych trzech złotych?
— Żadnym sposobem, jagódko! — odpowiedziała z uśmiechem.
— To weźże dziaduniu, a módl się za tę panią!
I to mówiąc chłopczyk, rzucił w torbę złotówki, a sam odszedł coprędzej.
— Módl się, dziadku, i za to dziecko — dodała rozczulona kobieta — żeby mu Bóg pozwolił wyrosnąć na zacnego człowieka.
Siwy staruszek długo się modlił za dobrego chłopczyka, a Bóg wysłuchał pewnie prośb jego, bo On sprawiedliwych i dobroczynnych od wszelkiego złego strzeże.





45.
IMIENINY BASI.

Czwartego Grudnia w dzień świętej Barbary, większy był ruch w domu, bo to były imieniny najstarszej córeczki: dobrej, pilnej, posłusznej Basi. Zaledwie otworzyła oczy i wzniosła je do nieba, by Bogu podziękować, że ją przez noc od przypadku uchronił, ujrzała na ścianie złoty krzyżyk z takimże łańcuszkiem: był to dar ojca. Od matki dostała salopkę z futerkiem i pudełko rozmaitych zabawek. Siostrzyczka za swoje pieniądze kupiła dla Basi laleczkę, braciszek podarował jej kanarka w klatce. Nawet służące winszując Basi imienin, złożyły jej bukiet z białych, żółtych i liliowych nieśmiertelników, wśród których umieściły śliczną miesięczną różę, starannie w doniczce wypielęgnowaną. Po śniadaniu Basia poszła z matką do kościoła, pomodliła się i wróciwszy do domu, zastała kilka powinszowań od maleńkich swoich przyjaciółek.
Rodzice Basi pozwolili jej zaprosić kilkoro dzieci na wieczór: kupiono ciast, gruszek, jabłek; wujaszek przywiózł ogromną pakę cukierków, a stryjaszek, który zapomniał był o imieninach Basi, dał jej pięć złotych, mówiąc:
— Każże za to kupić hiszpańskich winogron: będziesz miała na wety dla twoich gości.
Przyjęła je Basia, lecz nie posłała po winogrona, tylko po obiedzie spytała matki:
— Wszak te pięć złotych już są moją własnością?
— Tak, moje dziecię.
— Mogę z niemi zrobić, co mi się podoba?
— Możesz.
— Pozwól mi więc mamuniu, wyprawić za nie podwieczorek dla biednych dziatek z ochrony.
Matka chętnie zezwoliła na żądanie Basi, a dziewczynka zajęła się szczerze wykonaniem pięknego zamiaru: kazała kupić mleka i kosz białych bułeczek. Ubrała się ciepło i poszła do ochrony małych dziatek ze starą służącą. Dziateczki siedziały jeszcze na ławkach, lecz że się już wieczór zbliżał, dziewczynki składały swoje robótki, chłopczyki zawieszali na ścianie tablice, a nauczyciel stojąc na środku sali, patrzył na nich z zajęciem, i obmyślał nowe zatrudnienie; bo w ochronie dzieci ani na chwilkę nie są bez zajęcia.
Gdy Basia weszła, powitały ją wszystkie uprzejmie; kilkoro z nich powiedziało ładne bajeczki, a kiedy Basia własną ręką rozdzieliła mleko i bułeczki, dzieci smacznie je zajadały, bez łakomstwa i pośpiechu, a nawet niejedno połowę swojej bułki dla matki lub ojca w kieszonkę schowało.
Po podwieczorku podziękowały Basi i odmówiły wieczorną modlitwę, a dziewczynka szczęśliwa i wesoła wróciła do domu, bawiła się ochoczo przez cały wieczór z zaproszonemi gośćmi; ale idąc spać i dziękując matce za przyjemności, których z jej łaski w ciągu całego dnia doznała, rzekła:
— Najmilszą jednak była mi godzina w ochronie spędzona, i tę najdłużej pamiętać będę.





46.
DOBREM ZA ZŁE ODDAWAJ.

Michaś i Wicuś chowali się razem, jednego mieli nauczyciela, jednakowego doznawali obejścia, ale nie jednakie były ich serduszka.
Michaś uprzejmy, usłużny, przemyślał nad tem, jakby komu co przyjemnego uczynić; dowcipny i figlarny Wicuś, upatrywał wszędzie sposobności do wypłatania jakiego figla. Najwięcej od niego cierpiał biedny Michałek: to mu książkę gdzie rzucił, to zepsuł pióro, to schował scyzoryk, a biedny chłopczyk oprócz przykrości i straty czasu, nieraz jeszcze naganę usłyszał.
Ależ za to, przy końcu każdego miesiąca, Michaś odbierał nagrodę lub pochwałę za dobre sprawowanie i pilność w nauce. Wicuś prawie zawsze miał napisane:
Roztargniony, albo: nie dość pilny.
I nie mogło być inaczej, bo mu figle i psoty zabierały czas na naukę przeznaczony.
Sprzykrzyły się w końcu Wicusiowi tak ciągłe nagany. Jednego miesiąca postanowił sobie, że równo z Michałkiem uczyć się będzie; dotrzymał postanowienia, i chociaż tu i owdzie jeszcze jaką psotę wyrządził, choć potajemnie znalazł czas na sprzeciwianie się Michasiowi, przy końcu miesiąca otrzymał od nauczyciela niezwykły napis:
Uczył się wzorowo.
Uszczęśliwiony położył papier na stole pod otwartem oknem, i przystąpił do Michasia, który przed drugim stolikiem układał mozolnie dom z drewnianych cegiełek; już wzniósł całą budowę, już ostatnią kładł dachówkę, gdy Wicuś, niby nie chcąc, trącił stolikiem, i gmach cały w drobne szczątki się rozsypał.
Smutny i rozgniewany Michaś wyszedł przed dom, i za pierwszym spojrzeniem zobaczył na kamieniach świadectwo Wicusia, które wiatr za okno wydmuchnął. Podniósł je i schował żwawo, myśląc sobie:
— I ja też tobie figla wypłatam.
Ale niedługo widząc, jak Wicuś szukał, i szukał straconej pochwały, jak się smucił że nazajutrz nie odbierze uściśnienia ojca, który mu za cały miesiąc pilności nagrodą być miało, wyjął pochwałę z kieszeni i oddając ją bratu, rzekł:
— Chciałem to schować na długo, a może na zawsze, bo i ty mi nieraz taką przykrość zrobiłeś; ale ci jednak oddaję ten papier, bom sobie przypomniał, że mnie uczono: bym złe dobrem odpłacał.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paulina Krakowowa.