Przejdź do zawartości

Nieruchomość Nr 000/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nieruchomość № 000
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom I
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Stróż Józef od pani Klejnowej, miał przyjaciela Mateusza, stróża od Faramuzińskiego. Kochali się ci mężowie jak dwaj bracia, o czem nikt może lepiej nie był poinformowany nad Szmula Glassa, trzymającego skład wódek, araków i likierów krajowych i zagranicznych, na rogu.
Wspólność pochodzenia ludzi łączy, wspólność kieliszka tę łączność umacnia, wspólność zawodu jeszcze bardziej ukrzepia. Chodzili więc sobie do Szmula równo ze świtem, i wypijali tylko po jednej blaszce, ale porządnej, za czternaście, czystego alembiku. W skutek tego węzeł łączącej ich przyjaźni zacieśniał się jeszcze bardziej.
W rozczulającej zgodzie i harmonii powracali przed bramę, i oparci na miotłach, prowadzili zajmujący dyskurs, bądź o sprawach ogólniejszych, bądź o wypadkach i wydarzeniach bieżących. Dziad utrapiony, baba uparta, czyli jaśniej mówiąc, Faramuziński i Klejnowa, najczęściej dostarczali przedmiotu do gawędy.
Pewnego ranka Józef opowiedział przyjacielowi, że w kamienicy № 000, wczorajszego dnia stała się heca. Sklepikarka poszła do gospodyni domagać się wybicia okna w ścianie, co zdawało jej się niezbędnem zewzględu na specyalność przyszłego małżonka.
Gospodyni, jak gospodyni, wiadomo co to za gatunek: gwoździa lokatorowi nie chce swoim kosztem wbić, nie dopiero okno całkiem z nowości sprawiać! Nie i nie; sklepikarka prosi, płacze prawie, powiada, że i męża radaby mieć, i sklepiku nie porzucać; perswaduje, jako i to i to potrzebne do szczęścia, — ale pani śmieje się tylko i ani myśli. Kobieta się rozżaliła i jak rozpuści język! A to, powiada, tak! to pani statecznej kobiecie wymawia, że we wdowieństwie cnotliwem za porządnego rzemieślnika i wdowca wychodzi, a córeczki własnej pani nie pilnuje! Córeczka do kościoła chodzi, żeby się tam z komedyantem spotykać!... Gospodyni w złość wpadła, kazała jejmości iść za drzwi, i zaraz dała do wywieszenia kartę, jako od pierwszego sklepik wolny i kto chce może przyjść do zgody. Zaraz jakiś człowiek się znalazł i oglądał, a baba aż piała ze złości i dogadywała, że ciemno, zimno, wilgoć, że wszystko pleśnieje...
— Po prawdzie i sprawiedliwości — zakonkludował Józef — gospodyni miała racyę. Co komu do naszej panienki? Kto jej zabroni chodzić do kościoła i rozmawiać z kim jej się podoba? Panienka jest panienka dobra, poczciwa i grzeczna, a ja sam powiadam, że na plotki plunąć! bo prawdy w nich nie ma, jeno sam fałsz.
— Jużci pewnie — rzekł Mateusz, kiwając głową — macie wy Józefie dość za swoje z babami, a ja zaś krzyż pański z moim dziadem.
— No?
— Powiadam wam sprawiedliwie, że coś złego do niego przystąpiło. Od tygodnia jest jak odmieniony.
— Co znowu?
— A dyć mówię, czy go kto urzekł, czy mu jakie zadanie zadali, czy się blekotu najadł, dość, że ani go poznać. Pewnikiem zły duch w niego wstąpił, bo wszystko robi opacznie. Tyle lat jestem, a nic takiego nie bywało...
— W czem się odmienił?
— We wszystkiem. Dawniej, bywało, o siódmej rano wstawał; teraz o dziesiątej śpi jak zarznięty, że się dostukać nie można. Spać kładł się wcześnie, przed dziesiątą regularnie przychodził, rzadko kiedy trzeba mu było bramę otwierać, teraz często o świtaniu wraca i pośpiewuje sobie, a jakże! rurę na głowie ma na bakier, a wczoraj taki był rozbrykany, że mi dziesiątkę w garść wcisnął, nie jak gospodarz, ale jakby jaki pan. Powiadam wam, Józefie, że go chyba urzekli.
— Bo i nie co, mało to uroczliwych chodzi!
— Dawniej, bywało, lubił się ustroić, bo i ma w co, taki bogacz! ale stroił się w niedzielę, we święto, do kościoła, czy na spacer, jak ludzie; — teraz ledwie oczy otworzy, ledwie wstanie, zaraz przed lustrem zasiada, goli się, biały proszek na gębę sypie, włosy szuwaksem pachnącym smaruje. Toć patrzę własnemi oczyma, bo przecież sprzątam w pokojach. Zmiarkować nie mogę co w tem za sztuka... czyby?... ale nie! do tej pory był stateczny, nic się po nim złego nie pokazywało.
— Moi kochani — rzekł Józef — bywa rozmaicie: inszy się za młodu wyszumi, a na starość spokojny — inszy znów będzie za młodu mruk, a na starość rozpuści się jak dziadowski bicz.
— Tak, to tak! — rzekł z westchnieniem Mateusz — i w pańskim stanie i w naszym. Pamiętacie Wawrzka Kozła, jaki był za młodu gospodarz, a potem...
— Pamiętam, pamiętam — odpowiedział Józef i spojrzał ku wschodowi, jakby wzrokiem szukając za Wisłą, daleko, daleko, swojej Dziurawej Woli, która się wśród podlaskich piasków rozsiadła.
— Ej, Mateusie — rzekł, — już latoś naród nie może narzekać, żniwa piękne, deszcz rzadko kiedy przeleci... Pewnie w naszych stronach jęczmień teraz zbierają.
— Wiadomo.
— A żyto już chyba w stodołach; widzi mi się, że latoś piękne musi być, choć i na lekkim grunciku.
— Lekki czasem wdzięczniejszy. Ciekawość, jak kartofle pokazują?
— Powiadał wczoraj chłop na targu, że pod Warszawą niezgorzej. Może prawda, a może i łgał.
Rozgadali się ziomkowie o kapuście, o sianie, o Dziurawej Woli. Przypomnieli dawne czasy, braci i siostry, stryjków, pociotów, Ankę Kiełbikównę, która za Jana Biedronka poszła, Wojtka Grzdyka, że z wojska podobno nie powrócił, Onufrego Piętaka sołtysa, który pewnikiem już nie żyje, bo setnie stary chłop był, Barbarkę Kowalczankę... śliczności dziewucha była, ale ją do miasta coś ciągnęło, i podobno skapiała tam i niewiadomo gdzie jest; przypomnieli Michała Raka, co się z nieboszczykiem Muchą o żonine zagony prawował — i te wspomnienia, tak ich rozrzewniły, że poszli znowuż na róg, i wypili po jednej blaszce, ale za czternaście...
Co do Faramuzińskiego, Mateusz miał najzupełniejszą słuszność — zmienił się dziad do niepoznania. Wyświeżony był codzień, surdut przyozdabiał kwiatkiem, wąsiki usiłował podkręcać, nosił cieniutką laseczkę, jasne rękawiczki, modny krawat i udawał, jeżeli nie młodzieńca, co byłoby za trudno, to pełnego sił i życia kapitalistę, który wycofawszy się z interesów, postanowił bawić się i używać zasłużonego wypoczynku, w sposób najprzyjemniejszy.
Zmienił list zastawny, pugilares wypchał pieniędzmi, papierośnicę cygarami, i zrobił się stałym gościem teatrzyku, w którym kuzyn pani Kubikowej występował. Faramuziński nietylko na widowiska chodził — pokazywał się koło godziny dwunastej w południe, jadł śniadanie, przypatrywał się próbom, zostawał na obiad, przed spektaklem znów się zjawiał, a potem siedział do późnej godziny.
Z właścicielem restauracyi zawiązał stosunki przyjacielskie, a pomiędzy stałymi gośćmi od razu zjednał sobie popularność... Założył się z kilku piwoszami o pogodę. On przepowiadał deszcz, piwosze utrzymywali przeciwnie. Zakład stanął o sto kufli piwa. Faramuziński przegrał: trzeba było piwo wypić. Przy pomocy właściciela zakładu sproszono znajomych, przyczem gospodarz rekomendował:
— Pan Faramuziński, obywatel, protektor sztuki, wielbiciel prawdziwych talentów i kapitalista.
Za pięć rubli Faramuziński stał się najpopularniejszym człowiekiem w ogródku. Poznał się z dyrektorem, reżyserem, artystami, otrzymał, jako protektor sztuki, honorowy bilet wejścia, aktorki i chórzystki uśmiechały się do niego.
Zdawałoby się, że papa Faramuziński, bo już tak go familiarnie nazywano, jest w teatrzyku i w ogródku jakby u siebie w domu. Serdeczny był, czuły dla każdego, nie zjadł nigdy sam, kufelka piwa nie wypił, lecz zawsze w towarzystwie. Zapraszał, częstował i płacił. Sam pił niewiele, ale zaproszonych umiał zachęcać, opowiadał przytem różne anegdotki wesołe i towarzystwo pobudzał do śmiechu. Nie obrażał się, gdy z niego żartowano, i w ogóle potrafił być dobrym towarzyszem.
Aktorki darzyły go uśmiechami, aktorowie przyjaźnią. Pomiędzy tymi był Oleś, który przedtem Faramuzińskiego nie znał, i wcale nie wiedział, że go z właścicielką nieruchomości Nr. ООО, a tem samem i z Andzią, łączy stosunek znajomości i przyjaźni.
W wesołem kółku aktorów i stałych ogródkowych piwoszów, wśród których przyjaciel pani Klejnowej tak prędko umiał sobie zjednać popularność i sympatyę, nazwisko jego prawie nigdy wymawiane nie było; natomiast nadawano mu różne pseudonimy: nasz protektor, zacny papa, wesoły passażer; zresztą co znaczy imię w dobrej kompanii?! Skoro kto kupuje śniadania i kolacye, robi zakłady o sto kufli piwa, ma czas i zawsze dobry humor, to czy nazywa się Faramuziński czy inaczej jest absolutnie wszystko jedno.
Wesoły obywatel i dość. Wycofał się z interesów, pragnie odpocząć, zabawić się w sposób przyjemny i — bawi się też. Nie miewa skwaszonej miny, niebardzo liczy się z groszem, nie wyrzeka na ciężkie czasy. Jedną zdaje się mieć troskę, mianowicie: co będzie robił w jesieni, gdy ogródek zamkną, a artyści na prowincyę wyjadą?
— Przyzwyczaiłem się do was — rzekł raz przy kolacyi, — doskonale czas tu przepędzam; gdy was zabraknie, zanudzę się na śmierć.
— Jedź pan z nami — odezwała się jedna aktorka.
— Wiesz pani co? — zawołał stary kawaler, — to jest myśl!... Słowo daję, myśl genialna, szkoda tylko, że już jestem trochę przyciężki, bo gdyby nie to, kto wie, czy nie zaciągnąłbym się pod wasze sztandary i nie spróbował sił swoich na scenie. Jest to zawód piękny i wesoły, ale trzeba mu się poświęcić od młodości.
— Co to znaczy, panie! — odezwał się jeden, niemłody już aktor, który od lat wielu marzył o założeniu dyrekcyi na własną rękę, — nie do każdej roli potrzebna jest młodość. Ja naprzykład jestem od szanownego pana starszy i tuszę mam lepszą, a przecież występuję. Według mego zdania, mógłby pan dobrodziej grywać szlachetnych ojców: jest postawa, tusza, jest głos.
— Bo też niech się pan angażuje — zawołała aktorka, — niech się pan angażuje! Każdy będzie wiedział, że nie dla chleba, ale jedynie przez miłość sztuki.
— Zrobiłbym to — odrzekł Faramuziński, — choćby dla przyjemności grywania z panią; ale już za późno, niestety. Trudno zaczynać karyerę po... czterdziestce.
— Czy tak? już po czterdziestce?! tego bym nie przypuszczała, nie wyglądasz pan na swoje lata.
— A jednak...
— Co tam! — odezwał się znów stary aktor, do ulubionej i jedynej swojej myśli wracając, — nie koniecznie trzeba być aktorem, żeby należeć do towarzystwa.
— Nie rozumiem; na fryzyera, ani na krawca teatralnego nie mam kwalifikacyi.
— A, panie dobrodzieju, któż o tem mówi?!
— Więc?
— Powiadam, że jeżeliby pan chciał, to któż panu zabroni zostać dyrektorem?
— Ja dyrektorem?!
— Dla czego nie? Zorganizować porządne towarzystwo, wynająć teatr w Lublinie, lub w Płocku na zimę, a latem... zbierać tysiące w ogródku warszawskim. Niech pan dobrodziej nie sądzi, że to wielka sztuka! Byle mieć jakie takie wyobrażenie o teatrze i trochę gotówki na początek — to i już. Szanownemu panu przyszłoby to o wiele łatwiej niż komukolwiek, bo pan jesteś prawdziwym znawcą sztuki, i masz pan sympatyę artystów. Jeżeli pan sobie niedowierzasz, to cóż łatwiejszego, niż znaleźć wśród artystów człowieka, któryby chętnie do spółki przystąpił i życzliwą radą na każde zawołanie służył? Rzecz prosta, że wybór wspólnika należy zrobić z ostrożnością. Kandydatów może być dużo, ale nie każdy odpowiedni. O personel kłopot najmniejszy, jak dla pana, i jestem przekonany, że gdyby szanowny pan słówko rzekł, to nie tylko my, ale i z innych towarzystw najlepsze siły poszłyby za panem. Nie prawdaż? — dodał, zwracając to pytanie do aktorów.
— A ma się rozumieć, — odpowiedziano, — a bez wątpienia! Pięciu minut niktby się nie namyślał!
— Pan dobrodziej na tem stanowisku mógłbyś zrobić bardzo wiele, nietylko dla artystów, ale i dla sztuki, dla społeczeństwa, dla kraju...
— W ogóle, dla narodu, dla cywilizacyi... Teatr potrzebuje kierowników śmiałych, energicznych, zdolnych, materyalnie niezależnych, kochających sztukę całem sercem, a pan dobrodziej właśnie te przymioty posiada..
Faramuziński słuchał z takiem zajęciem, jak gdyby istotnie zamierzał poświęcić swe mienie na ołtarzu sztuki i założyć wędrujący teatrzyk. Rozmowa ożywiła się, każdy z jej uczestników dawał przyszłemu kierownikowi teatru odpowiednie rady i wskazówki, i pokazało się, że z obecnego dyrektora nikt nie jest zadowolony, i że wszyscy gotowi go w tej chwili bez namysłu porzucić. Niech zwija budę i niech robi co mu się podoba!
Z wielką uwagą przysłuchiwał się tej dyspucie kuzynek pani Kubikowej. Gdy inni mówili, on zachowywał milczenie, znać jednak po nim było, że jest jakąś ważną myślą zajęty.
Gdy wstano od stołu, poczekał, aż protektor sztuki będzie sam, a upatrzywszy taką chwilę, zbliżył się do niego i rzekł:
— Czyby szanowny pan dobrodziej nie raczył mi poświęcić trochę czasu jutro.
— Służę łaskawemu panu choćby zaraz — odrzekł Faramuziński, — dla tak znakomitego artysty, jak pan, jestem na każde zawołanie. O co panu idzie? w czem mogę być użyteczny?
— Rzecz ważna dla nas obu...
— Tak?
— Tak, panie, możemy po prostu złapać fortunę za uszy.
— Do licha! zaciekawiasz mnie pan; za uszy?
— Jak dwa a dwa cztery.
— Więc na cóż czekamy? Łapmy zaraz, bo gotowa uciec.
— Pan dobrodziej żartuje, a doprawdy rzecz jest poważna.
— Ależ daleki jestem od żartów, słucham z największą uwagą.
— Dziś za dużo tu osób; jutro koło jedenastej jestem wolny, zamówię gabinecik...
— I śniadanko! o tej godzinie najlepiej się jada.
— Więc przyjdzie pan?
— A jakże! O jedenastej punktualnie. Znasz mnie pan, że w takich razach jestem bardzo akuratny.
Podali sobie ręce. Faramuziński powrócił do domu w złotym humorze. Mateuszowi, za otworzenie, już nie dziesiątkę, ale całkowitą złotówkę w garść wcisnął.
Od dnia, w którym Faramuziński zaczął przesiadywać w ogródku i bawić się wesoło, w kamienicy № 000 nie widywano go wcale. Pani Klejnowa była tem cokolwiek zaniepokojona i posyłała po niego, ale Józef w domu go zastać nie mógł.
Chciała napisać kartkę z prośbą, żeby przyszedł, lecz wyszedłszy tego dnia na miasto, wypadkiem spotkała się z nim na ulicy Miodowej.
Szedł wyświeżony, wyelegantowany, z ogromną żółtą różą w butonierce.
Ujrzawszy swoją sąsiadkę i przyjaciółkę, zmieszał się trochę.
— Gdzież się pan podziewa? — zapytała, — że ani pana zobaczyć! Józef mówi, że nawet u siebie w domu rzadkim gościem pan bywasz.
— Pewnie już jakie plotki doszły do pani. Spodziewałem się tego: całe szczęście, że mam pani przyrzeczenie.
— Jakie?
— Że, cokolwiek by o mnie mówiono, pani jednak będziesz wierzyła, żem się nie zmienił i że serce moje pozostanie jednakowe aż do śmierci.
— Któż o sercu mówi? Ja pytam, gdzie pan przepadasz? ale widzę, że nic złego pana nie spotkało. Z kwiatkami pan chodzisz.!
— To dla pani, wszystko dla pani!
— Nie żartuj pan; wiesz, jakie mam ciężkie zmartwienie.
— Boże wielki! — zawołał. — Przecież nie z innej przyczyny, tylko z powodu tego zmartwienia kwiatki noszę i młodzika udaję. Pani smutek jest moim smutkiem, pani troska moją troską; swoich własnych nie mam.
— Wierzę, ale dla czego nie przychodzisz pan do nas?
— Tak trzeba, droga pani, — odrzekł — a dla czego, to mój sekret. Działam dla pani dobra, dyplomatycznie, ostrożnie, i zdaje mi się, że jestem na dobrej drodze. Co robię i jak robię, niech mnie pani nie pyta, bo nie powiem. Nie łapie się ryb przed niewodem. Niech mi pani ufa, i niech pani wie, że Faramuziński nie śpi, i że, pomimo wszystkiego co o nim mogą mówić, serce jego jest zawsze jednakowe, zawsze wierne, stałe w uczuciach, czyste w intencyach, niezmienione. Jakże nasza Andzia?
— Udaje spokój, ale ja widzę, że cierpi...
— Niech pani nadziei nie traci, wszystko będzie dobrze, a teraz do widzenia. Biegnę, bo mam się stawić na oznaczoną godzinę. Gdy będą już rezultaty, doniosę, przyjdę sam i powiem. Dobrej myśli, droga pani, rączki całuję, do widzenia!
— Dziwnie zagadkowy pan jesteś.
— A pani dobrodziejka ciekawa; ale postanowiłem nic nie mówić i nie powiem! Widzi pani, do czego doszło! nie jestem pani rozkazom posłuszny! zbuntowałem się! ja! pierwszy raz w życiu, ale to dla pani dobra...
Gdy wujaszek rozwijał akcyę dyplomatyczną w ogródku, gdy wysilał mózg na to, aby nieprzyjaciela zdemaskować, siostrzeniec coraz częściej przychodził do pani Klejnowej.
Faramuziński dał mu był generalną instrukcyę w tych słowach:
— Jeżeli chcesz być szczęśliwy, mój chłopcze, jeżeli chcesz cel osiągnąć, a przez to i mnie do mego celu zbliżyć, to słuchaj rady wuja, który cię kocha, a ma za sobą długie lata doświadczenia i wie, jak trzeba z kobietami postępować. Ty się nie śmiej, Franek; żem się nie ożenił, to nie dowód. Nie ożeniłem się, bom trafił na wyjątkowy upór, ale w jaki sposób serce kobiety można zdobyć, wiem. Na pamięć to umiem, po kolei i na wyrywki, jak tabliczkę mnożenia, i jeżeli ci radzę, to radzę dobrze. Przedewszystkiem wiedz, że kobiecie imponuje śmiałość, więc bierz się ostro!... Rozgniewa się — ty na to nie zważaj; nie zechce słuchać co mówisz, zatka sobie uszy — poczekaj chwilę i znów swoje zaczynaj, powie, żebyś się jej na oczy nie pokazywał — przyjdź na drugi dzień, albo jeszcze za dwie godziny; powie, że cię nienawidzi — pocałuj ją w rękę i powtórz po raz setny, że bez niej żyć nie możesz. Jeżeli i to jej nie wzruszy, zagroź, że sobie życie odbierzesz, że się utopisz w Wiśle, że się powiesisz na latarni przed jej oknem, albo zastrzelisz na progu jej mieszkania. Gdy powie, że nie ma nic przeciwko temu, bo i takie są na świecie, to zaczynaj znowuż od początku, wzdychaj, jęcz jak potępieniec, przewracaj oczy. Nie zaszkodzi też, gdy będziesz jej dawał codzień dowody pamięci, przyszlij jej ładny bukiet; jeżeli wyrzuci go za okno, przyślij jeszcze piękniejszy; gdy i ten podobnego losu dozna, przysyłaj po dwa bukiety naraz, po trzy, po pięć! W tem bo widzisz jest idea: niech kobieta wie, że mężczyzna jest silniejszy od niej i wytrwalszy. Siła imponuje słabym. Asystuj jej ciągle; gdy da do zrozumienia, że twoje towarzystwo ją nudzi — udaj, że nie słyszysz; gdy ci to powie wyraźnie — powiedz, że jesteś nią zachwycony; gdy się na dobre rozłości, oświadcz, że nic cię tak nie cieszy jak jej gniew. Temi tylko środkami, kochany Franusiu, śmiałością i wytrwałością zdobywa się serce kobiety. Niech cię nie zraża, jeżeli rezultatu nie osiągniesz natychmiast. Nie zważaj na to, metoda jest wyborna, a skutek niezawodny. Nie dziś, to za rok, to za dwa, trzy, dziesięć, ale ostatecznie nadziei nie trać. Wierz mi, że cię w błąd nie wprowadzam. Weź też na uwagę jeszcze jedną okoliczność, a mianowicie, że rywal twój jest aktorem. Starajże się zohydzić ten stan w oczach Andzi; mów z nią wyłącznie tylko o teatrzyku i aktorach. Opowiadaj o nich anegdotki, ośmieszaj, wymyślaj na nich niestworzone rzeczy. Oto są moje rady, siostrzeńcze; posłuchaj kochającego cię wujaszka i idź drogą, którą ci wskazuje jego doświadczenie i rozum. Trzymaj się ostro, nie daj się, walcz, bądź zawzięty.
Młodzieniec perory wysłuchał, za światłą radę podziękował i ani myślał z niej korzystać.
Szczerze do Andzi przywiązany, przykrości robić jej nie chciał, wiedząc, że jest kim innym zajęta, ze swojem uczuciem nie narzucał się wcale, postanowił czekać, aż okoliczności się zmienią, aż Andzia pod wpływem matki, czasu, okoliczności o pierwszem swojem uniesieniu zapomni. Była to polityka podyktowana przez prawdziwe i szczere przywiązanie, przez takt i wrodzone poczucie delikatności. Faramuziński nie pochwaliłby tej metody, ale młodzieniec inaczej postępować nie chciał, czy nie umiał może.
Gdy przyszedł, rozmawiał o przedmiotach ogólnych, więcej się do matki, aniżeli do córki zwracając; humor miał zawsze jednakowy, pogodny; o uczuciach swych Andzi nietylko ani jednem słówkiem nie wspomniał, ale nawet spojrzeniem śmielszem ich nie zdradził; a kiedy pani Klejnowa sprowadziła dyskurs na przedmiot dla Andzi drażliwy, na teatr, na aktorów, kiedy dając folgę rozżaleniu, potępiała cały ten stan bez wyjątku, młodzieniec stawał w obronie artystów i dowodził, że to są przeważnie ludzie talentu, pracy i zasługi, że aczkolwiek mogą się wśród nich, jak wśród każdej klasy ludzi, znaleźć wyjątki ujemnej wartości, jednak ogół zasługuje na sympatyę.
Bronił także teatru w ogóle i sprzeczał się z panią Klejnową, która twierdziła, że świat byłby dopiero wówczas szczęśliwy, gdyby wszystkie gmachy teatralne na kuli ziemskiej rozwalono, i zaorano miejsca, na których stały.
Obrona była szczera i nie wynikająca z chęci zjednania sobie względów Andzi, lecz z przekonania.
Andzia delikatność jego umiała cenić, nie była już tak oziębła i wyniosła jak przedtem, lecz okazywała mu uprzejmość prawie przyjazną.
Gdy przyszedł rada była, bo jego przybycie rozpraszało zły humor matki, odwracało rozmowę od kwestyi drażliwej, dawało możność przepędzenia kilku godzin czasu, jeżeli nie wesoło i swobodnie, to przynajmniej spokojnie, bez łez, bez wymówek ze strony matki, która, gdy były same, nieustannie do przedmiotu troski swojej wracała.
Raz urządził wycieczkę za miasto, popłynęli łódką na Kępę, we troje tylko, gdyż Faramuziński, którego także zapraszano, wymówił się brakiem czasu.
Całe prawie popołudnie, do późnego wieczoru, spędzili na świeżem powietrzu, wśród zieleni. Lato było w całej pełni, pogoda prześliczna. Chodzili dużo i były chwile, że matka zatrzymywała się zmęczona istotnie, czy może też z umysłu zmęczenie udając, aby dać młodym możność swobodniejszej rozmowy; ale Franek z okazyi tej nie korzystał. Śmiał się, mówił o wszystkiem, o najrozmaitszych przedmiotach, lecz ani słóweczka o sobie, ani o swoich uczuciach. Szedł obok ukochanej, patrzył na nią, słyszał jej głos i rozumiał, że jak na teraz to mu wystarczyć musi, i że nad odrobinę przyjaźni żądać więcej nie może.
Powracali łodzią. Już wieczór był późny, prawie noc. Księżyc wzbił się wysoko i rzucał blaski na rzekę, łagodnem światłem oblewał gmachy i budowle długim rzędem ciągnące się nad brzegiem. Z miasta, w którem już tysiące świateł jaśniały, dochodził turkot i gwar przytłumiony.
Łódź szybko sunęła po fali; bystry i wartki prąd wody ją unosił.
Wszyscy troje zamyślili się. Młodzieniec na Andzię ukradkiem spoglądał i marzył o cichem szczęściu przy pracy; Andzia biegła myślą w świat kinkietów scenicznych, wyobrażając sobie, że króluje w nim już przy boku ukochanego, upojona oklaskami tłumów i zasypana kwiatami; a matka znów myślała o tych dwojgu, tuż obok niej siedzących. Zadawała sobie w myśli pytanie: dla czego, mając wszelkie warunki do wspólnego szczęścia, tak są jednak od tego szczęścia dalecy? Z jakąż radością pobłogosławiłaby ich na drogę życia! jak byłaby spokojna o los jedynego dziecka! Czemuż, jak zły duch, stanął na przeszkodzie ktoś obcy i burzy najpiękniejsze nadzieje?
Pomimo woli wstrząsnęła się nerwowo.
— Czy mamie zimno? — zapytała Andzia.
— Tak, zimno.
— Niech mama zarzuci na ramiona chustkę, którą mam z sobą, proszę.
— Co mi chusteczka pomoże! — odrzekła niechętnie.
— Wełniana przecież... Niech mama weźmie.
— Nie, nie trzeba, jesteśmy już blizko.
Niebawem łódź przybiła do brzegu. Franek odprowadził panie do domu; zaproszony przez matkę, aby wstąpił na herbatę, wymówił się porą spóźnioną i odszedł.
— Przyznaj Andziu — rzekła pani Klejnowa na schodach, — że ten Franciszek jest bardzo miły człowiek.
— Przyznaję mamo najchętniej. — Ale kocham tamtego, dodała w myśli.
U pani Kubikowej świeciło się jeszcze, świeciło się w godzinę później, we dwie, do samego rana.
Matka i obie córki zajęte były szyciem. Na fortepianie, na krzesłach porozkładane były pocięte kawały czarnej tkaniny wełnianej, szerokie pasy białego perkalu, krepa... Dziewczyny szyły w milczeniu, matka zachęcała je do pośpiechu.
— Bo możebyście wolały — mówiła, — żebym do magazynu suknie oddała i w magazynie sprawiła kapelusze? Na takie zbytki pozwolić nie mogę, nie mogę. Wydałam dużo pieniędzy, bardzo dużo, z tych które odłożyłam skąpiąc i od ust sobie odejmując, na czarną godzinę, na starość. Na nic się to przydało, ojciec wasz umarł. Umarł w szpitalu, jak nędzarz! Stało się... pochowam go uczciwie i na to wydatków nie pożałuję, bo to ostatnia już przysługa... ale żałobę same szyjcie, nic nie pomoże.
Przecież nie wymawiamy się od tego — rzekła Józia.
— Ale wolałybyście spać. Znam ja was, moje panny, jak złe grosze. Śpiochy jesteście, dobudzić się was trudno.
— Nie! będziemy szyły całą noc i jutro, dopóki nie skończymy. Niech mama będzie spokojna, żadna z nas nie uśnie, a robotę wykonamy na czas.
Nie pomogła kuracya, ani troskliwa opieka żony: atak się powtórzył i zabił Kubika od razu, jakby uderzeniem potężnej maczugi.
Przed wieczorem, z tą wieścią żałobną przybiegł posługacz szpitalny. Pani Kubikowa wybuchnęła głośnym płaczem, blade dziewczyny wzdychały.
Po chwili opamiętała się.
— Chodźmy do miasta — rzekła, — póki sklepy otwarte; żałobę trzeba sprawić. Płaczem nie wiele zwojujemy.
Poszły we trzy za Żelazną Bramę, na Żabią; chodziły od sklepu do sklepu, targowały się, kłóciły z żydówkami ząb za ząb, o każdy grosz na łokciu, nim nabyły potrzebne sprawunki.
Po powrocie do domu natychmiast zabrały się do pracy.
— Jesteście sieroty — rzekła pani Petronela do córek, — a ja zostałam wdową, nie mam męża, a wy nie macie ojca... Rozmaicie bywało; nie postępował on jak należy, nie wiele o nas dbał, musiałam uciekać przed nim, seperacyę wyrabiać, z ciężkiej pracy utrzymywać i was i siebie... wiecie o tem dobrze; ale niech mu Bóg przebaczy, tak jak ja przebaczam! Już nie żyje, nie będzie więc dla nas ani zły, ani dobry, a my powinnyśmy być dobre dla niego. To wasz ojciec. Pochowamy go uczciwie. Będzie stał w kościele, w porządnej trumnie; odprawi się za niego nabożeństwo przed pogrzebem, a w każdą rocznicę śmierci msza żałobna. Nie pożałuję ani na karawan, ani na grób. Pojedziemy jutro na Powązki, wybierzemy miejsce. Musi być pochowany porządnie, jako wasz ojciec, a mój mąż. Obowiązek to...
Emeryt, dowiedziawszy się o wypadku, pomimo że go „sumogrado“ podczas owej awantury ciężko obraził, sam jednak zgłosił się do pani Kubikowej i z całą uczynnością usługi swoje ofiarował.
Załatwił formalności w biurach, i robił co mógł, ażeby sąsiadce trudu i zachodów umniejszyć.
Szwaczki z góry bezinteresownie pomogły bladym dziewczynom suknie i kapelusze na czas wykończyć, a sklepiczarka ofiarowała protekcyę swoją co do nabycia trumny.
— Niech pani nie uważa na to — rzekła, — że jestem sobie kobieta zbiedniała i podupadła na majątku, ale z podłego stanu nie wychodzę. Ludzi znam, i ludzie mnie też znają, wiedzą com za jedna i szanują. Już ja wiem co mówię. Trumny sama pani niech nie kupuje, bo panią obedrą i oszukają szkaradnie, bo to taki naród, a jeszcze jak widzą, że mają z kobietą do czynienia. Ja pchnę mego tokarza, żeby po znajomych majstrach poszedł. On to załatwi dobrze, wytarguje się, jako, że jest pierwszy znawca na drzewo, kupi i co dobrego i tanio!
Prawie wszyscy mieszkańcy kamienicy № 000, o ile mogli, pośpieszyli wdowie z pomocą i na pogrzeb poszli, prócz kawalerów, których nigdy w domu nie było, i Józefa, co się nie mógł od bramy oddalić. Była też i pani Klejnowa z córką.
Andzia myślała, że zobaczy na tym pogrzebie kogoś, co ją tak bardzo obchodził, ale ów ktoś u pani Kubikowej teraz nie bywał i miał zapowiedziane, żeby nie przychodził już nigdy. Pani Petronela rozżalona, że stał się przyczyną nieporozumień pomiędzy nią a gospodynią, wymówiła mu dom raz na zawsze. Pomimo tego byłby może na pogrzeb przyszedł, ale o śmierci kuzyna nie wiedział.
Szczupły orszak pogrzebowy podążył na Powązki; za trumną szła wdowa, krokiem pewnym, wyprostowana, jak zwykle, i sztywna; obok niej blade dziewczyny. Wszystkie trzy w grubej żałobie, a twarze miały zakryte spadającemi od kapeluszów aż do ziemi welonami z krepy...
Kiedy już trumnę spuszczono do grobu, a grabarze usypali nad nią świeżą mogiłę, wdowa położyła na niej wieniec.
Umarłemu przebaczyć należy winy popełnione za życia, a sąd nad nim zostawić Bogu i modlić za duszę grzeszną.
Takie były przekonania pani Petroneli. Od dnia pogrzebu wspominała o mężu bez goryczy, a mówiąc o nim, nie nazywała go nigdy „sumogradem“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.