Nieruchomość Nr 000/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nieruchomość № 000
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom I
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Już zmrok zapadał, latarnie uliczne zapalono, z po za szyb sklepowych jaśniały światła, już cztery kopcące lampki na schodach zaświecił Józef i w kamienicy № 000 uciszyło się całkiem, gdy nagle krzyk przeraźliwy, krzyk rozpaczy zaalarmował wszystkich mieszkańców...
Rozlegał on się na pierwszem piętrze, a był tak doniosły i ostry, że można było mniemać, iż nietylko dom, ale całą dzielnicę miasta poruszy.
Naraz też otworzyły się wszystkie drzwi, ze wszystkich piętr i lokalów śpieszyli mieszkańcy, nie zważając na stroje, jak kto stał, w czem był...
Z dołu nadbiegła sklepikarka, szewcowa, jak wschodzący księżyc na pełni, w białym czepku na bakier, w chustce narzuconej niedbale na pulchne ramiona; szewc, bez surduta, w fartuchu zielonym, z młotkiem w ręku; szewcowa na wpół rozebrana; z góry emeryt w pantoflach, w szlafroku w palmy tureckie, z fajką w ręku, żona jego i służąca; kawaler z trzeciego piętra, który się widocznie na jakąś zabawę wybierał, w białej kamizelce, we fraku i bez krawatu; szwaczki, pani Klejnowa, wreszcie Józef z konewką pełną wody, sądząc, że ogień jest alarmu przyczyną...
Krzyk nie ustawał, przeciwnie wzmagał się, potężniał, rósł. Rozróżnić w nim można było sopran w najwyższych nutach, dyszkanciki dwa i bas profundo, ochrypły, przerywany, gruby jak głos puzonu.
— Co to?!
— Co to jest?!
— Mordują, czy zabijają?!
Takie pytania zadawali jedni drugim, nie wiedząc co robić, jakie środki ratunku przedsięwziąć.
Na ganek wybiegła pani Kubikowa, a za nią obie córki, przerażone i drżące jak w febrze.
— Och! ratunku! ratunku! — jęczała — kto w Boga wierzy niech ratuje!...
— Okropność! straszne rzeczy!
— Pani dobrodziejko — odezwał się poważnie emeryt, — jesteśmy dotychczas jak tabaka w rogu... a co się stało? Niechże pani powie, jak się należy, wyraźnie.
— Ach sumogrado! sumogrado! łotr!... niegodziwiec!... O ja nieszczęśliwa!...
— Jaki sumogrado? Cóż za indywiduum jest sumogrado i w jaki sposób mianowicie panią skrzywdziło?
— Sumogrado i koniec!...
— Pani — wtrąciła sklepikarka, odsuwając emeryta, — niechże pani powie, przecież nas tu tyle ludzi. Damy ratunek.
— Przyjechał niegodziwiec!
— Kto?!
— Mówię przecież wyraźnie sumogrado! przyjechał, zakwaterował się... ach! siedzi w pokoju, rozparł się na kanapie, i powiada, że ani myśli ustąpić.
— Masz racyę moja śliczna Nelciu, — odezwał się ktoś z po za drzwi, potężnym basem — jestem w swojem prawie, i niechno mnie kto poruszy!... Nelciu duszko, tak się gości nie przyjmuje — daj-no co jeść, bom głodny.
— Słyszycie! słyszycie, co ten opój powiada!?
Emeryt głos zabrał:
— Sądząc po głosie, domyślam się, że do mieszkania pani dobrodziejki wtargnął jakiś awanturniczego charakteru mężczyzna. Czy go pani zna?
— Ależ znam, znam jak zły grosz! jakżebym tego sumograda nie znała!
— Czy indywiduum to pozostaje z panią dobrodziejką w stosunkach pokrewieństwa, czy też może jakie interesa majątkowe skłoniły go...?
— Panie, to nieszczęście mego życia, to jest mój mąż!!
— Mąż?!
— To pani mąż! — wtrąciła sklepikarka — ha, jak mąż... to mąż... między małżeństwem sprawa, my tu nie mamy co robić.
— Jest w swojem prawie — zakonkludował szewc. — Skoro się przysięgało na posłuszeństwo, to proszę pani, trzeba posłuch znać, a że przyjechał, to posłać po co dobrego do miasta i przyjąć godnie, jako męża. To trudno, mąż nie pies; prawo za nim stoi jak wół.
— Ratujcie mnie nieszczęśliwą! — jęczała pani Kubikowa — ratujcie!
Zaczęły się narady i szepty.
— Ależ pani dobrodziejko — odezwał się emeryt, który w tem zgromadzeniu reprezentował inteligencyę, doświadczenie i znajomość prawa, — pani dobrodziejko, za pozwoleniem, zrozumiejmy o co chodzi.
— Przepraszam państwa — zawołał kawaler, lokator facyatki — ja wiem o co chodzi. Pan mąż przyjechał z wizytą do pani żony, chcąc wyprawić srebrne wesele. Ofiaruję moje usługi do prowadzenia tańców i rekomenduję się jako znakomity aranżer.
To odezwanie się przyjęte zostało z oburzeniem; baby szczególniej tak się rozgniewały, że wyfraczony kawaler musiał ratować się ucieczką na piętro.
Pani Petronella zupełnie głowę straciła.
Emeryt, słysząc ciągłe jej wołania o ratunek, z pewnym odcieniem drwin, zapytał:
— Dobrze, będziemy ratowali, chciej nas pani tylko nauczyć, co właściwie mamy robić?
— Pomóżcie mi państwo wyrzucić go za drzwi i wypchnąć za bramę. Więcej nic nie żądam.
— Męża wyrzucić? Ależ po raz wtóry powiadam pani łaskawej, że prawo jest za nim.
— Prawo jest za mną! — krzyczała pani Kubikowa — on nic do mnie nie ma, jest seperacya.
— A, to co innego. W takim razie należy go prosić, żeby ustąpił.
— Kiedy on nie chce.
— Ale... więc trzeba się udać pod opiekę władzy, ja sam pani dobrodziejce zreferuję podanie, i mam nadzieję, że słuszna jej skarga odniesie pożądany skutek.
— A on mi tymczasem całe mieszkanie zburzy.
— Jak będziesz niegrzeczna Nelciu, to zburzę — odezwał się z po za drzwi bas potężny. — Wróć do pokoju, przedstaw mi nasze ukochane córeczki, i ponieważ jestem wściekle głodny, daj mi co pić. Ruszże się, droga Nelciu.
Ostanie słowa wymówił otworzywszy drzwi. Na widok ogromnego, barczystego mężczyzny, wszyscy cofnęli się, jakby odepchnięci przez niewidzialną siłę; emeryt przycisnął się do ściany i pobladł.
Rzeczywiście pan Kubik wyglądał imponująco. Ogromnego wzrostu, z karkiem bawolim i dość otyły; opalony od słońca, z ogromnemi rudemi wąsami, miał postać i minę zbójcy. Twarz mu się świeciła, nos miał czerwony, oczy jakby za szkłem. Znać było po nim, że musiał dobrze pociągnąć nim tu przyszedł.
— No, cóż Nelciu? — mówił — nie słuchasz głosu serca, nie ciągnie cię do mnie nic? Podajże mi choć dwa paluszki, dwa patyczki, dwie kostki z kurczęcia... uśmiechnij się, luby aniele!
— Idź pan sobie, mam separacyę, nie potrzebuję znać takich sumogradów jak pan!
— Ślicznie, moja synogarliczko, perełko, brylancie, separacya nie przeszkadza kolacyi. Przyjmij godnie swego ukochanego.
— Ratujcie, ratujcie! — jęczała pani Kubikowa — przemówcież państwo do niego.
Emeryt ulitował się nad nieszczęśliwą kobietą.
— Panie dobrodzieju — rzekł do awanturnika z wielką uprzejmością, — pozwolę sobie, jako człowiek starszy i poniekąd zasłużony, zwrócić światłą uwagę pana dobrodzieja, że...
— Nelciu duszko — rzekł bas wskazując na emeryta, — powiedz mi, co to za zwierzę tu stoi w szlafroku?
Emeryt się żachnął.
— A, panie, to obelga, której nie zniosę...
— Precz ztąd! — ryknął Kubik — precz wszyscy!
W jednej chwili z nadzwyczajną zręcznością starowina znalazł się na drugiem piętrze; szewc zaś, jego żona, sklepikarka i reszta widzów zbiegli na dół i odbyli naradę, na której postanowiono, żeby Józef poszedł zaraz po policyę i po Faramuzińskiego, którego gospodyni zawsze w nadzwyczajnych wypadkach wzywa.
Tymczasem pan Kubik pochwycił żonę za rękę i wciągnął ją do pokoju; córki, nie chcąc matki samej zostawić, wbiegły za nią, i dalszy ciąg małżeńskiej tragedyi miał się odbyć w mieszkaniu.
Pani Klejnowa, z po za oszklonych drzwi swego mieszkania, przypatrywała się całemu zajściu apatycznie. Miała ona tyle własnych zmartwień, że wbrew swojej wrażliwej, energicznej naturze, nie zważała już na nic, przytem i do pani Kubikowej żal czuła. W mieszkaniu tej kobiety Andzia poznała człowieka, który stał się przyczyną tylu przykrości. Wiadomo już było wszystko: Andzia wyznała przed matką co ma na sercu, i oświadczyła zarazem, że uczucia swego nie wyrzeknie się nigdy, że pozostanie mu wierną, i bez względu na wszelkie perswazye, czekać będzie chwili, w której marzenia swoje zdoła urzeczywistnić. Z tego powodu pomiędzy matką a córka wzniosła się jakby niewidzialna ściana, oddzielająca jedną od drugiej, wywiązało się pewne rozgoryczenie i żal obustronny.
Matka opłakiwała nieziszczone nadzieje, córka była smutna jak grób. Nawet na zdrowiu jej odbiły się te przejścia. Blada się zrobiła i mizerna, opuścił ją humor, straciła apetyt, zachowywała się jak automat raczej, niż jak żyjąca istota.
Zdawało się, że wszystko zobojętniało dla niej, że nic nie widzi, nie słyszy, nie wie, co się koło niej dzieje.
I awantury tej, która tuż, prawie przy samych drzwiach mieszkania się zrobiła, Andzia nie słyszała. Przez ten czas siedziała w sypialnym pokoju, przy oknie, patrząc niby na ruch uliczny, a myślami biegła do... teatru i swego bohatera.
Faramuziński, zaalarmowany przez Józefa, nie rozumiejąc dobrze o co chodzi, wziął z sobą stróża swego domu, dwóch robotników, i w asystencyi policyanta oraz Józefa, wkroczył walecznie na schody.
Przybył z pomocą w samą porę, gdyż krzyki się wzmagały, słychać było szamotanie się i brzęk tłuczonego szkła.
Pijany sumogrado już się na dobre rozchodził i byłby pogruchotał na szczątki biedne ruchomości swej połowicy, gdyby nie Faramuziński, który silnem pchnięciem otworzywszy drzwi, wtargnął z ludźmi.
Awanturnik pochwycił krzesło, zamachnął niem silnie... ale wypadło mu z dłoni, a on sam krzyknął, rozkrzyżował ręce i padł na wznak, na sofę... Oczy mu w słup stanęły, oddychał ciężko, chrapliwie.
— Felczera! — krzyknął Faramuziński — żywo!
W tej, najpiękniejszej, według zdania Faramuzińskiego, dzielnicy Warszawy, wszystko, co w rozmaitych okolicznościach życia może być człowiekowi potrzebne, znajduje się prawie pod ręką.
W sąsiednim domu felczer; naprzeciwko, obok, o trzy kamienice dalej, lekarz; o pięćdziesiąt kroków, apteka. Można umierać ze wszystkiemi dogodnościami i z ratunkiem.
Mąż pani Kubikowej wszakże nie umarł — apopleksya powaliła go jak kłodę bezwładną, lecz nie wydarła mu życia. Ratunek szybki, upust krwi, połączone usiłowania dwóch lekarzy, zatrzymały jeszcze duszę w tym człowieku, ale nie mogły przywrócić mu ani mowy, ani władzy. Szalejący jeszcze przed chwilą olbrzym, leżał teraz bezsilny, bezwładny, niemy...
W pani Kubikowej, w obec tej katastrofy niespodzianej, zaszła raptowna zmiana. Nie była to już obrażona i pokrzywdzona małżonka, lecz kobieta pełna współczucia i litości dla chorego. W oczach jej zniknęły błyskawice gniewu, natomiast pojawiły się łzy. Przed chwilą wołała o ratunek dla siebie; teraz błagała o pomoc... dla niego.
— Panie — mówiła, chwytając Faramuzińskiego za rękę — zmiłuj się, radź, ratuj! Ja dam na wszystko co będzie potrzeba, nie pożałuję... ostatni grosz oddam, proszę nie oglądać się na koszta.
Blade dziewczyny, przerażone, stały załamując ręce i płacząc.
— Maniu, Józiu! — wołała matka — czegóż stoicie? Ruszcie się, usłużcie, bo to przecież wasz... ojciec!
Lekarze uprzedzili, że kuracya będzie długa, a rezultat niepewny... Rzecz poważna... Najlepiej byłoby odwieźć chorego do szpitala, bo w mieszkaniu ciasno i duszno.
Pani Kubikowa słychać o tem nie chciała; bądź co bądź, ten sumogrado mężem jej jest, cóżby świat powiedział, gdyby pozwoliła mu umrzeć, jak biedakowi jakiemu w szpitalu!
— Więc cóż! — odezwał się Faramuziński — dla tego, że jakiś tam głupi świat mógłby co powiedzieć, pani chcesz męża poprostu dobić? Do czego to podobne!? Kto rady żąda, słuchać powinien. Szpital, moja pani, nie szlachtuz, ale instytucya, wstydu nie przynosi i nie hańbi. Nie ujmując pani mężowi honoru, powiem, że nie tacy panowie jak on leczyli się w szpitalach i ujmy to im wcale nie czyniło. Słyszysz pani, co mówią doktorowie? Pokoiki nizkie, ciasne, ciemne, on się tu zadusi... Chyba, że pani pilno wdową zostać; w takim razie niech tu leży.
Poparli Faramuzińskiego lekarze, i stanęło na tem, żeby nieszczęsnego sumograda do szpitala, nazajutrz jak najraniej, odesłać. Faramuziński przyrzekł zająć się tem i lektykę kazać sprowadzić. Przez noc chory będzie pod dozorem żony, córek i felczera — doktór obiecał, że nad ranem przyjdzie. Pani Kubikowa przygotowało łóżko, dziewczyny uprzątnęły potłuczone szkło i szczątki rozbitego krzesełka; w mieszkaniu zapanowała cisza, którą przerywał tylko chrapliwy oddech chorego.
Noc ta dla pani Kubikowej i jej córek przejść miała bezsennie, na ciągłem czuwaniu, felczer został z niemi, a Józef oświadczył, że zamiast w sieni położy się na schodach i będzie gotów na każde zawołanie.
Faramuziński, nie słuchając podziękowań, wyszedł.
Drzwi mieszkania pani Klejnowej były uchylone, widocznie czekała na niego.
— Niech pan wstąpi na moment — rzekła, rękę mu podając.
— Droga, kochana pani, feralny chyba dzień dzisiaj. Ta awantura musiała panią przerazić, ale już nie ma krzyków, teraz będzie cicho.
W krótkości opowiedział co zaszło, a mówił stojąc z kapeluszem w ręku, jak gdyby chciał zaraz odejść.
— Usiądź pan — prosiła.
— Późna godzina — odrzekł, na zegarek spojrzawszy — wpół do dwunastej; pani zapewne o spoczynku niebawem pomyśli.
— Ja! — odrzekła z gorzkim uśmiechem — ja o spoczynku! ja już przez kilka nocy nie spałam. Siadaj pan, poświęć chwilę dla biednej matki... Możemy mówić swobodnie.
— A Andzia?
— Jest tam w sypialni, zdaje mi się, że się już położyła. Pan wiesz, że ja nie mam na świecie nikogo.
— No, nie... są przecież ludzie, choćby ja...
— Tak, to prawda, pan jesteś moim jedynym, prawdziwym przyjacielem...
Twarz starego kawalera zajaśniała radością, pochwycił rękę Klejnowej i do ust przycisnął.
— Dziękuję pani — rzekł — serdecznie dziękuję!
— Za co?
— Za to, żeś pani raz nareszcie w moją... przyjaźń uwierzyła. Tak, nie zawiedziesz się pani na Faramuzińskim nigdy, nigdy! Jego czas, siły, zdrowie, życie, są dla pani. W wodę, w ogień, w piekło skoczę, gdy będzie potrzeba; na uczciwość i honor to przysięgam.
Stroskana kobieta oparła głowę na ręku i mówiła jakby sama do siebie:
— O! dla czego nie wprowadziłeś pan tu swego siostrzeńca wcześniej? Taki dobry, sympatyczny człowiek! Andzia byłaby z nim szczęśliwą... a teraz... teraz...
— Ha, któż mógł przewidzieć?
— Masz pan racyę, kto mógł przewidzieć, kiedy ja, matka, ja, nieodstępna prawie jej towarzyszka, nie domyślałam się, nie zauważyłam nic! Znajomość ta zrobiła się za mojemi oczyma, u kochanych sąsiadek. Mówię panu, że nie wiedziałam o niczem, a choćbym wiedziała, że się znają, toby mi nigdy na myśl nie przyszło, że Andzia może się zająć człowiekiem bez jutra... takiem nic...
— To jest prawda — odrzekł z westchnieniem — wszystko można przewidzieć i odgadnąć: spadek kursu listów, podrożenie placów, nawet zaćmienie słońca co do jednej sekundy, ale tego co się w sercu kobiecem dziać może, nie przewidzi żaden mędrzec. Zdaje się oto żeś zgadł, żeś się domyślił, jesteś prawie pewny, że tam dla ciebie błyska zorza szczęścia, pali się słońce, że tak powiem, miłości... akurat! domysł twój nie wart złamanego grosza; zorza błyska... dla innego, albo wcale nie błyska, a dla ciebie zawsze chłód, zawsze mróz... Tak pani...
Może nie słyszała nawet tej przemowy, a może nie chciała jej zrozumieć, bo zamiast odpowiedzi, rzuciła Faramuzińskiemu pytanie:
— Co ja mam zrobić z tą dziewczyną? radź pan, co mam z nią zrobić?
— Albo ja wiem?...
— Kiedy jej ten teatr w głowę zajechał?... Czy pan wie, że ona chce zostać aktorką? Zkąd to się wzięło? przedtem nigdy podobnych chęci nie zdradzała.
— Jużcić musiało się to wziąć zkądś, samo z siebie, bez powodu nic się na świecie nie bierze. Może i pani własna wina w tem.
— Moja?!
— Może, nie wiem, zdaje mi się; ale niech się pani nie gniewa, to tylko moje przypuszczenie.
— Co pan chcesz powiedzieć?
— Kto wie, czy nie za często brałaś ją pani do teatru. W młodej głowie to się pali, pani dobrodziejko, pali... Nam się zdaje, że tam rozum siedzi i rozwaga, kalkulacya, aha!... Tam, proszę pani, nafta, benzyna, ligroina, proch! Lada iskierka padnie i już bziu! wybuch, pożar...
— Do teatru za często ją brałam? może pan masz słuszność, ale dziewczyna młoda potrzebuje czasem i rozrywki; jakąż jej rozrywkę dać miałam?... Zresztą stało się, już nie czas o tem rozprawiać, ale co robić z Andzią? co robić?
— Nie wiem, pani droga, nic nie wiem. Jestem ciemny pod tym względem, obskurant... To mi tylko wiadomo, że Franek jest chłopak zacności, i że Andzię kocha tak zacnie, poczciwie, wiernie, aż do śmierci, ale zważając na czas i brak wzajemności, tak jak, nie wymawiając, ktoś kogoś... Ręczę za niego, że potrafi cierpieć i czekać; familijna to cnota. Żal mi chłopca, serdecznie, obawiam się, żeby tej wiadomości smutnej, którą zakomunikować mu trzeba, zdrowiem nie przypłacił; ale widać takie już nasze familijne szczęście, dola taka.
— Na cóż mu mówić?
— Tak! więc łudzić, obiecywać, nadzieję robić, a później, kiedy komedyant pannę zabierze, figę mu pokazać! Pani dobrodziejko, tak nie idzie, tak nie może być na żaden sposób.
— Ja siostrzeńcowi pańskiemu nic nie obiecywałam, i nie mówiłam z nim nigdy ani o Andzi, ani o jego zamiarach. Gdy przez pańskie pośrednictwo żądał, żebym pozwoliła mu bywać w moim domu, nie miałam powodu odmówić — i dziś też nie mam najmniejszej racyi żądać, żeby nie przychodził. Przeciwnie — ja tego chłopca szanuję, polubiłam go, i dziś, w tem smutnem położeniu, w jakiem się znalazłam najniespodzianiej, on jest dla mnie jedyną nadzieją ratunku. Ja proszę pana, żeby pan Franciszek bywał u nas, żeby przychodził częściej niż dotychczas; ja o to proszę, ja, matka.
Faramuziński oczy szeroko otworzył.
— Jakto? w obec tego co się święci! jakiż cel? nie pojmuję, nie pojmuję.
— Ach! bo pan umiesz tylko wzdychać i narzekać na losy; ale pan Franciszek jest młody, pełen energii, a skoro, jak pan powiadasz, kocha Andzię, to przypuszczam, że nie da łatwo za wygranę. Ja życzę sobie, ja pragnę, niech przychodzi, niech stara się, może przecież Andzia kiedyś przejrzy, może moje perswazye zwrócą ją na drogę rozsądku, może wreszcie sama, przez porównanie, zobaczy, że pański siostrzeniec o całe niebo wyższy jest...
— Aha! teraz rozumiem! słusznie pani powiada, to jest myśl!... Owszem, niech Franek nie traci nadziei, niech walczy. Czytałem w jakiejś książce, że życie to walka; prawda, prawda. Pani jesteś genialna kobieta, pomimo że...
— Ja, panie, jestem matka i chcę dziecko ratować; pan mienisz się moim przyjacielem, a zatem proszę pana, dopomóż mi, o ile to jest w mocy pańskiej.
— Owszem dopomogę, chętnie, z całej duszy. Jutro rano pojadę naumyślnie do fabryki i nabuntuję Franka, podbechtam, w ambicyę go wbiję; powiem mu: „Franek, pamiętaj, że twoja matka Faramuzińska z domu, wstydu wujowi nie zrób, nie daj się! Kochasz Andzię, nie pozwól, żeby jakiś komedyant zabrał ci ją. Nie daj się, walcz, zdobywaj, nie ustąp! Matka jest za tobą, ja jestem za tobą, wszystko za tobą.“ Obaczysz pani, że natchnę chłopca energią... Ale — dodał po chwili z westchnieniem — co będzie, jeżeli nasza energia nie przełamie uporu Andzi... co będzie?
— Panie, ja o tem myśleć nawet nie chcę.
— Ale, jeżeli, przepraszam panią, że to mówię, bo wszystko trzeba przewidywać, Andzia jest rodzona pani córeczka i nietylko kamienicę, ale i temperament po mamie odziedziczy.
— Nie, nie, panie Faramuziński! nie mówmy o tem, to być nie może. Przyjdź mi z pomocą poczciwie, jak zawsze, radź, obmyśl wyjazd, rozrywki, co chcesz, byle ją od niego oddalić, byle zapomniała.
— Pani moja — rzekł stary kawaler z powagą — nieboszczyk ojciec mój, gdy jeszcze byłem bardzo młodziutki, przepowiadał mi świetną przyszłość, mówił, że zostanę wielkim człowiekiem, dyplomatą. Sprawdziło się to w części, gdyż, zamiast politykiem, zostałem właścicielem domu, i jak to pani dobrze wiadomo, nie ożeniłem się aż dotąd; ale przecież zdolności wrodzone zostały. Na usługi pani je ofiaruję całem sercem. Już mam pomysł! Ponieważ mamy walczyć, zbadajmy przedewszystkiem nieprzyjaciela, obaczmy co to za ryba? Ja się tem zajmę, i to nie zwłócząc, od jutra. Tak pani: jutro będę miał dużo pracy. Rano trzeba tego biedaka ulokować w szpitalu — ulokuję; potem pojechać do fabryki i zbuntować Franka — zbuntuję; dalej nieprzyjaciela zbadać — zbadam. W jaki sposób to uczynię, teraz nie powiem, dość, że uczynię; o jedno tylko panią proszę i zaklinam na wszystkie świętości.
— O cóż?
— O to, że gdyby o mnie mówiono źle, gdyby rozpuszczano jakie plotki, gdyby nawet pozory przeciwko mnie świadczyły, niech pani nie wierzy, i niech wie o tem, że Faramuziński ma zawsze serce czyste, intencye jak najlepsze, i że nigdy nie sprzeniewierza się swoim ideałom. To mi pani musisz przyrzec.
— Nie pojmuję o co panu chodzi.
— Niech mi pani przyrzeknie, że nikt, tylko ja, będę u pani miał wiarę.
— Czy nie wierzyłam kiedy?
— Więc pani przyrzekasz?
— Przyrzekam, znam pański charakter nie od dziś.
— Dziękuję! mając takie zapewnienie, zacznę działać; a teraz dobrej myśli, droga pani, spokoju. Późno już jest, odejdę. Wszak wolno ucałować rączkę dwa razy, chciałem powiedzieć trzy, tak; a czwarty niech będzie uważany jako gratyfikacya nadzwyczajna.
— Niepoprawny pan jesteś; zawsze, nawet w najpoważniejszej chwili...
— Pani moja — mówił rozczulony Faramuziński — ta jednakowość, z której pani żartujesz, już mnie nie opuści do śmierci. Możesz pani gniewać się na mnie, możesz ze mnie szydzić, a ja pozostanę zawsze jednakowy, niezmieniony, ten sam... W kawałki mnie pani posiekaj, jak węża, a zrosnę się i jeszcze do pani przypełznę posiekany. Na to już nie ma lekarstwa, pani Michalino... Dobranoc.
Nazajutrz biedny samogrado odwieziony został do szpitala w stanie budzącym poważne obawy. Żona i córki odprowadziły go, i stała się rzecz od czasu otrzymania pamiętnego listu niepraktykowana — pani Kubikowa zapomniała o lekcyach.
Uczennice napróżno oczekiwały przy rozbitych klekotach na przybycie mistrzyni. Nie przyszła; nie przyszła ani tego dnia, w którym męża do szpitala oddano, ani nazajutrz, ani za tydzień. Możnaby myśleć, że po za sumogradem świat istnieć dla niej przestał. Po tygodniu opamiętała się, kazała Mani i Józi chodzić na zastępstwo, sama zaś wyłącznie była na usługi męża oddana.
Wie o tem pewien wekslarz z Placu Bankowego, że list zastawny zmieniła, co jej się jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło; wie służba w szpitalu, że otaczała męża największą troskliwością, że znosiła co mogła, aby mu pobyt w domu jęków i boleści uprzyjemnić.
Dużo jest dziwnych rzeczy na świecie, ale najdziwniejszem dziwem jest podobno serce ludzkie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.