Niebezpieczne związki/List IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Pierre Choderlos de Laclos
Tytuł Niebezpieczne związki
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Les Liaisons dangereuses
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST IV.

Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil w Paryżu.

Rozkazy twoje, markizo, są czarujące; sposób, w jaki je wydajesz, jeszcze bardziej uroczy: przy tobie, pani, byłoby się zdolnym pokochać despotyzm. Nie pierwszy to raz, jak ci wiadomo, ubolewam, iż nie jestem już twoim niewolnikiem i, mimo nazwy potwora, jaką mnie obdarzasz, najmilej zawsze wspominam czasy, kiedy zaszczycałaś mnie bardziej słodkiemi imionami. Często nawet marzę o tem, aby zasłużyć je na nowo i aby już do końca dni moich wytrwać u twoich stóp, pani, dając całemu światu przykład budującej stałości. Ale ważniejsze przeznaczenia wołają nas w tem życiu; losem naszym jest zdobywać; trzeba iść tedy drogą, jaką nam pisano. Być może, iż kiedyś, na schyłku naszego zawodu, spotkamy się jeszcze; bowiem, niech mi to wolno będzie powiedzieć bez urazy, pani, moja śliczna markizo, postępujesz ze mną conajmniej równym krokiem, i od czasu, jak rozłączywszy się ku pożytkowi świata, niesiemy naszą ewangelię każde na swoją rękę, zdaje mi się, że w tem posłannictwie miłości, ty więcej odemnie zdobyłaś już wyznawców. Znam twoje poświęcenie, twoją płomienną żarliwość i zaprawdę, gdyby to bóstwo miało nas sądzić po naszych dziełach, ty byłabyś kiedyś patronką jakiegoś dużego miasta, podczas gdy twój przyjaciel i sługa zostałby zaledwie jakimś pokątnym świętym mizernej wioseczki. Ten budujący styl musi cię nieco dziwić, markizo, nieprawdaż? Ale, od całego tygodnia, nie słyszę innego, nie mówię innym; i, co więcej, aby się w nim doskonalić, zmuszony jestem być ci pani nieposłusznym.
Nie gniewaj się, markizo i wysłuchaj mnie. Tobie, skarbniczce wszystkich tajemnic mojego serca, powierzę największy zamiar, jaki kiedykolwiek urodził się w mej głowie. Do czegóż ty mnie, markizo, chcesz użyć? bym uwiódł młodą dziewczynę, która nic nie widziała, o niczem nie ma pojęcia; która byłaby mi niejako wydana na łup bez żadnej obrony; którą wprawiłby w upojenie pierwszy hołd spotkany w życiu, a ciekawość poprowadziłaby szybciej jeszcze niż miłość. Dwudziestu innych mogłoby tutaj dojść do celu niegorzej odemnie. Zupełnie inaczej mają się rzeczy w przedsięwzięciu, które mnie zaprząta w tej chwili: tutaj, powodzenie zapewnia mi tyleż chwały, co rozkoszy! Miłość, która gotuje się wieńcem przystroić mą głowę, waha się sama pomiędzy mirtem a laurem, lub raczej połączy je oba, aby godnie uczcić moje zwycięstwo. Ty sama, moja piękna przyjaciółko, staniesz przejęta świętym podziwem i z zapałem wykrzykniesz: „Oto, zaprawdę, mąż wedle serca mojego“.
Znasz, markizo, panią prezydentową de Tourvel, jej pobożność, jej miłość małżeńską, jej surowe zasady. Oto forteca, do której szturm przypuszczam: oto godny mnie nieprzyjaciel, oto cel, który pragnę osiągnąć.

A jeśli chlubnej ceny nie sięgnę zwycięztwa,
Zdobędę bodaj zaszczyt daremnego męstwa.

Można cytować liche wiersze, gdy pochodzą z pod pióra wielkiego poety[1]
Dowiedz się zatem, że prezydent bawi w Burgundyi, dokąd udał się w sprawie ważnego procesu (mam nadzieję, że przyprawię go o przegranie jeszcze ważniejszego). Jego niepocieszona połowica ma pozostać tutaj przez cały czas tego żałosnego wdowieństwa. Codzienna msza, odwiedziny u biednych naszej okolicy, modlitwa poranna i wieczorna, samotne przechadzki, nabożne rozmowy z moją starą ciotką, i, od czasu do czasu, nudna partya wiska, miały stanowić jedyne jej rozrywki. Tuszę sobie, że uda mi się zgotować jej inne, nieco bardziej ożywione. Jakiś dobry anioł przywiódł mnie tutaj, dla jej i mojego szczęścia. Szalony! żałowałem tych dwudziestu czterech godzin, które musiałem poświęcić względom powinności rodzinnej. Jakżeż czułbym się ukarany, gdyby mnie kto dziś zmusił do powrotu do Paryża! Na szczęście potrzeba jest czterech osób, aby módz grać w wiska; że zaś tutaj znajduje się pod ręką jedynie miejscowy proboszcz, moja nieśmiertelna ciotka nalegała na mnie bardzo, abym jej choć kilka dni poświęcił. Zgadujesz markizo, że nie dałem się prosić. Nie wyobrażasz sobie, jak poczciwina rozpływa się nademną od tego czasu, a zwłaszcza, jak jest zbudowana tem, iż regularnie zjawiam się na jej modlitwach i na mszy. Ani podejrzewa, jakiemu bóstwu ja niosę hołdy.
Oto więc, od czterech dni, pochłonięty jestem silną namiętnością. Znasz mnie; wiesz zatem, czy umiem żywo pragnąć, czy umiem dawać sobie rady z przeszkodami: ale czego nie wiesz, to tego, jak bardzo osamotnienie wzmaga gorącość pragnienia. Żyję wyłącznie tem jednem: myślę o niej we dnie, śnię w nocy. Muszę mieć tę kobietę, aby się ocalić od śmieszności zakochania się w niej: dokąd nie zdoła bowiem zaprowadzić niezaspokojone pragnienie? O słodka sytości! Przyzywam ciebie dla mojego szczęścia, a zwłaszcza dla mojego spokoju. Jakież to szczęście dla nas, że kobiety tak słabo się bronią! inaczej bylibyśmy wobec nich jedynie stadem kornych niewolników. W tej chwili ogarnęło mnie uczucie głębokiej wdzięczności dla kobiet łatwych, które to uczucie najprostszą drogą zawiodło mnie do twoich stóp, markizo. Pochylam się do nich, aby uzyskać moje przebaczenie i kończę ten zbyt długi list: do widzenia, moja urocza przyjaciółko, i bez urazy.

Z Zamku  ***, 5 sierpnia 17**.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Pierre Ambroise François Choderlos de Laclos.