Jeszcze lękliwie liście zwisają, ledwo kołysane podmuchem, na powietrzu świegoce wniebogłosy, a lila glicynje mury pożółkłe przyozdabiają zakłopotanym uśmiechem, — nie wspominaj! za kratą nie wystawaj! wypatrujący dawnych jabłonek: i te bieleją minionemi laty, bezpowrotnem szczęściem — jakże gorzkiej! — młodości, która teraz przesuwa się zwolna na płaskiej płycie słonecznego zegara (kolumnę zmurszałą oplata bluszcz) i miodem aż nadto słodkim roztapia się na wargach wiedzących — przymknij je! w pocałunkach wyziębły, ze studni pijące chciwie, nienasycenie, a przecie dotykały jeno własnego odbicia w mrocznej i zielonej głębi: muśnięcie złudy w pół-żywy
zamieniło cię posąg, a w płasko-spękanych piersiach klekoce pustka. Przeto, jeżeliś dzisiaj patrzeć zmuszony, zbyt słaby, by odwrócić źrenice od piękna zabójczego i uciszyć palce chropowate, co nie śmią dotknąć fałszywych strun, dłonie okropnie męskie, co już tylko zdołają pieścić lub zabijać — spójrz! tam nieczekane zakwitły z wieczora zroszone gęste bzy.