Nieśmiertelni. Fotografie literatów lwowskich/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Chołoniewski
Tytuł Nieśmiertelni
Podtytuł Fotografie literatów lwowskich
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

ANTONI CHOŁONIEWSKI




NIEŚMIERTELNI

FOTOGRAFIE LITERATÓW LWOWSKICH




LWÓW
1898.







Lwów nie jest miastem literackiem. Nie był niem wogóle nigdy. Podczas, gdy Wilno dało piśmienictwu polskiemu romantyzm, Kraków nowy kierunek historyozoficzny, a Warszawa całą falangę pozywitystów, Lwów nietylko, że nie stworzył sam żadnych oryginalnych prądów umysłowych, ale nawet pożyczonych nigdy w sobie silnie nie skoncentrował. Jestto zresztą właściwością wszystkich miast kresowych. Niejednolita ludność lwowska, pomięszana z najróżnorodniejszych pierwiastków wschodnich, kryjąca pod wspólną etykietą konglomerat polski, ruski, żydowski, ormiański i tatarski, zajmowała się zawsze tylko handlem i obroną przed najazdami, tak, iż na życie umysłowe samodzielne, pełne, energiczne, nie było czasu. Anemia ta przeszła drogą spadku na dzisiejszą rzeszę literacką. Oddycha ona leniwym, letargicznym, kamiennym oddechem, rozprysnięta na luźne ogniki, które nie mają w sobie dość sił żywotnych, aby wyjść po za mdłe koło naśladownictwa i zaświecić oryginalnem, własnem światłem. Jedyna wybitniejsza cecha, jaka kiedykolwiek pojawiła się w tutejszym świecie literackim, nadając mu pewien charakter, przypada na okres t. zw. „cyganeryi“ (Lam, Dzierzkowski, Stebelski, Zagórski, Sabowski, Czerwieński) — ale po pierwsze tłem, na którem ona wybujała, było raczej rozpolitykowane dziennikarstwo, aniżeli literatura i sztuka, powtóre zaś był to objaw czysto zewnętrzny, dekoracyjny, rodzaj ram, jednoczących w sobie nietyle głowy, ile — gardła literackie. Dziś nawet ten powierzchowny rys zatarł się i literaci lwowscy stanowią szarą, nic nie mówiącą klasę ludzi, których jedyną wspólną nić stanowi papier i czernidło drukarskie. Z powyższych przyczyn niepodobna było w jakikolwiek sposób, nieszematyczny i nieszkolarski, ugrupować tej pół setki głów, które zamknąłem w niniejszym tomiku.



Karol Brzozowski.

Wśród modnej literackiej drużyny, której twórczość wymaga koniecznie spokojnych i wykwintnych ramek, robi wrażenie obozowego barda, piszącego wiersze z pistoletami w zanadrzu, w atmosferze krwi i prochu. W każdym razie nie czerpał natchnienia w magnetycznym blasku miesiąca, ani w smutnym nastroju zakochanego serca. Jego poezya brzmi, jak orgia wojenna, dzika, męska i żywiołowa… W jej rytmie słychać huk wystrzałów, w dźwięku błysk stali, a w treści zmaganie się olbrzymów. Niegdyś spiskowiec polityczny, którego rok 1848. wyrzucił wraz z szeroką falą emigracyjną po za normalne łożysko życiowe, przepędził połowę swojego długiego życia na dalekim wschodzie pod znakiem półksiężyca. Jak prawdziwy emigrant polski był wszystkiem po kolei: inżynierem w tureckiej służbie, inspektorem sieci telegraficznej, konsulem, nawet gubernatorem małej wysepki Latakii na jońskiem morzu — a przedewszystkiem, zawsze i wszędzie: namiętnym myśliwym. Mała Azya i Syrya dostarczyły mu obszernego pola do zaspokojenia tej napół dzikiej, napół rycerskiej żyłki, a zarazem materyału dla bujnej twórczości poetyckiej („Noc strzelców w Anatolii“.) Całe miesiące spędzać umiał w lasach azyatyckich a już po powrocie do kraju wyprawiał się kilka razy na lwy i tygrysy. Nie zmienił wiary, jak wielu innych wychodźców, lecz przesiąkł silnie wyobrażeniami wschodu i jest typowym okazem fatalisty życiowego. Powierzchowność patryarchy. Siedemdziesięcioletni starzec, który jeszcze w 55 r. spacerował z Mickiewiczem po Perze; przepyszna o szlachetnym rysunku głowa i niezmiernie długa, siwa, jak śnieg, broda lirnika. Mimo bardzo podeszłego wieku, zahartowany dobrze w myśliwskich taborach, posiada temperament prawie młodzieńczy. Umie niezwykle interesująco opowiadać i czyni to chętnie. Poeta, dramaturg i nowelista, oddawna już rzucił pióro, zostawiając literaturze kilka prawdziwych pereł wysokiego nastroju i artystycznej formy, wśród których pierwsze miejsce zajmuje dramat na tle wschodniem „Malek“.



Władysław Łoziński.

Żywe zaprzeczenie utartej opinii, że literat w Polsce musi chodzić bez butów, nietylko bowiem ma tę część garderoby, pochodzącą od pierwszorzędnego majstra, ale nadto jeszcze około — pół miliona majątku. Karyera jego jest jakby długim łańcuchem, którego poszczególne ogniwa stanowią terna na loteryi życiowej. Pochodzi z drobnej szlachty w samborskiem. Na widownię publiczną wypłynął jako „czerwony“ dziennikarz, uprawiający politykę „nieprzejednanych“ w wychodzących około r. 1865. pismach lwowskich, dopóki ówczesny namiestnik Galicyi hr. Agenor Gołuchowski nie przejednał go posadą naczelnego redaktora urzędowej Gazety Lwowskiej. Odtąd datuje się literacka i finansowa karyera Łozińskiego. Gazetę z sztywnego urzędowego biuletynu zrobił pismem poczytnem, po raz pierwszy przemycił na jej szpalty wyklęty dotąd wyraz: „Polska“ i założył w formie dodatku istniejący do dziś cenny miesięcznik pt. „Przewodnik naukowy i literacki“, w którym głodni literaci galicyjscy ucieleśnili po raz pierwszy swój bezcielesny ideał: pobieranie prawdziwych, gotówką wypłacanych honoraryów. Płynąc na falach karyery dobił się nawet mandatów do parlamentu i sejmu krajowego. Jako literat, u wejścia w świat ówczesnej cyganeryi, skorzystał z firmy przedwcześnie zmarłego, a utalentowanego brata, Walerego. Jest powieściopisarzem, krytykiem i estetykiem. W powieściach swoich zamykał denerwujące historye kryminalne („Czarne godziny“), albo odtwarzał z pewnym artyzmem typy szlacheckie ubiegłej epoki („Opowiadania Imci Pana Wita Narwoya“). Niski, pięćdziesięcioletni szpakowaty mężczyzna. Bródka w szpic. Na wyjątkowe uroczystości ubiera się w kontusz i przypasowuje karabelę. Bardzo przyjemny w rozmowie — nieporównany narator. Esteta, chimeryk i nerwowiec. Od lat piętnastu otacza się z zamiłowaniem zabytkami starożytności i dziełami sztuki. Posiada zbiór obrazów, rzeźb, zbroi i makat, szacowany na 200.000 zł. W ostatnich czasach porzucił powieść, zabrał się do studyów historycznych i napisał znakomitą książkę pt. „Patrycyat lwowski“.



Adam Krechowiecki.

Jedyny radca namiestnictwa wśród powieściopisarzy galicyjskich. Jest typem eleganckiego mężczyzny i na bruku lwowskim stanowi przyjemne zjawisko prawdziwie europejskiej kultury. Wysoki, ładnie zbudowany, przystojny, o pięknej głowie, ozdobionej bródką w szpic i parą arystokratycznie patrzących oczu, wygląda jak magnat, chociaż pochodzi z drobnej szlachty ruskiej, pieczętującej się Sasem. Chód elastyczny. Ubrany zawsze z wyszukaną starannością, płynie za żaglami mody, której jest niewolnikiem. Niedawno wydał za mąż córkę, a jednak jeszcze robi wrażenie niebezpiecznego lwa, tak świetnie jest zakonserwowany. Powiadają nawet, że się nie farbuje. Lubi namiętnie teatr i stanowi w świecie kulis potęgę, jako członek artystycznej komisyi, recenzent Gazety lwowskiej i gorący protektor młodych talentów… żeńskich. Będąc ogromnie wrażliwym na piękno, proteguje tylko ładne aktorki, przyczem talent ich odgrywa stosunkowo podrzędną rolę. Protegowane zmieniają się dość szybko, co świadczy o niestałości usposobienia radcy–powieściopisarza. W świecie literackim urządził się bardzo praktycznie, należy bowiem do ringu, podtrzymywanego barkami kilkunastu patentowanych wielkości. Powieści swoje zbywa wyłącznie w Warszawie, dzięki poparciu owego ringu, któremu na swój sposób wywdzięcza się, otwierając jego członkom dobrze płatny odcinek literacki Gazety lwowskiej, której jest redaktorem. Galicyjskie pisma są dla niego, jako dla dziennikarza, zamknięte na wszystkie spusty. W powieściach rzuca się chętnie na autentyczne tematy życiowe, tak np. przyoblókł w formę powieści („Kres“) głośną sprawę pojedynkową dra Medweja, przyczem jednak sprawiedliwość nakazuje przyznać, że wyrzucił z niej zupełnie element skandaliczny, a bohaterów dramatu traktował wyłącznie jako typy i „dokumenty ludzkie“. Jest dość subtelnym psychologiem („Jestem“), brak mu natomiast prostoty w pisaniu. Osoby jego powieści mówią do siebie wykwintnymi okresami po 50 wierszy druku — wogóle technika jest grubo przestarzała. Zachęcony powodzeniem Sienkiewicza, próbował pisać powieści historyczne, ale z wyjątkiem „Veta“ (na tle zerwania sejmu przez Sicińskiego), nie stworzył nic wykraczającego po za ramy średniej wartości. Do Panteonu prawdopodobnie nie przejdzie, ale w współczesnej literaturze zajmuje bądź co bądź jedno z wybitnych miejsc, głównie dzięki powieściom obyczajowym, w których usiłuje się zdobyć na głębszą psychologiczną analizę, niezawsze z równem powodzeniem.



Aureli Urbański.

Zwany także „Aureoli“. Należy do kategoryi poetów, przed którymi dobrze wychowana krytyka łamie swoje pióra. Umysł niezbyt subtelny, manifestuje się głównie młodzieńczym jeszcze temperamentem i siłą uczucia. Najchętniej obraca się wśród tematów polskich, które pozwoliły mu stworzyć kilka utworów o niezaprzeczonej piękności i wartości literackiej. Na tle wypadków r. 1863 napisał szereg poezyi pt. „Miatież(„Bunt“), stanowiących najlepszy dotąd w naszem piśmienictwie pomnik ostatniej rewolucyi. Około tego samego tematu obracają się jego utwory sceniczne, z których „Dramat jednej nocy“ wybija się po nad inne grozą sytuacyi, potęgą w kreśleniu scen i poetycznością języka. Dzięki ogromnej łatwości rymowania, jest Urbański mistrzem w doborze końcówek, z którymi urządza formalne sztuki ekwilibrystyczne. Przekroczył już piąty krzyżyk, mimo to w powierzchowności nie ma nic, co by wskazywało na skwitowanie z rozkoszy tego świata. Ubrany zawsze starannie, lubi krawaty z fontaziem, wiązane po bajronowsku. Twarz charakterystyczna. Duże ciemne oczy, czupryna szpakowaciejąca, nos wybitny, hiszpanka utrzymywana bardzo troskliwie. Był najpierw sługą swego talentu i mocno wichrowatych namiętności, obecnie jest sługą wydziału krajowego, lekkiej hipochondryi i prześlicznej piętnastoletniej córeczki, do której jest niezmiernie przywiązany. Żyje bardzo hygienicznie, leczy się, mieszka zawsze w pobliżu ogrodu jezuickiego i codziennie odbywa spacer przed rozpoczęciem roboty biurowej. Niegdyś był słynnym donżuanem i posiadał powodzenie wśród pań z teatralnego świata, dla których napisał do czterdzieści „specjalnych“ jednoaktówek na kolanie. Korzystając z ogromnej łatwości pióra zaczynał je nieraz na afiszu teatralnym w loży aktorskiej, podniecony przyjemnem sąsiedztwem, i na poczekaniu wykańczał. Plon swoich dawnych stosuneczków teatralnych zawarł w wydanym niedawno tomiku nowel: „Z za kulis“. W „Kole literackiem” jest Urbański namiętnym graczem w domino i podobno — przegrywa. Młodym literatom mówi patryarchalnie: „ty“.



Platon Kostecki.

Głowa patryarchy. Nad czołem głęboka łysina, otoczona resztką bujnych siwych włosów. Krzaczaste brwi ocieniają wielkie oczy, które w chwilach wzruszenia lub podnioślejszego nastroju, np. na bankietach, wilgotnieją i mrużą się co chwila. Wargi schowane w siwych wąsach, spadających na dół i w siwej brodzie. Gdyby Matejko nie był sportretował w „Wernyhorze“ znanego handlarza dzieł sztuki, śp. Cichockiego, Kostecki mógłby mu doskonale służyć jako model. Człowiek oryginalny od stóp do głowy. Czterdzieści lat pracuje na twardym gruncie galicyjskiego dziennikarstwa, którego jest nestorem i od czterdziestu lat jest wierny Gazecie Narodowej. Przetrwał wszelkie zmiany właścicieli i przewroty gabinetowe — jest rodzajem inwentarza redakcyjnego, inwentarza bardzo pożytecznego, bo zapisującego codziennie stosy papieru ulubioną swoją polityką zagraniczną. Przychodzi do bióra pierwszy, wychodzi ostatni. Posiada mimo siedmiu krzyżyków kolosalną pamięć, jest mistrzem w czytaniu gazet — umiejętność specyalnie redakcyjna — z których wycina materjały do rozmaitych projektowanych dzieł. Ani jedno z nich nie doszło do druku, a z wyciętego materyału utworzyło się formalne archiwum. Artykułami, które napisał w ciągu czterdziestu lat, możnaby wymościć drogę do bieguna północnego. Jest epigonem tej kategoryi Rusinów, która się u nas nazywała gente Ruthenus, natione Polonus. Syn księdza ruskiego i gorący polski patryota, nastroił prawie wszystkie swoje utwory poetyckie, pisane po polsku i po rusku, na nutę zgody obu narodów. Słynną jest jego modlitwa, zaczynająca się od słów: W imia Otca, Ducha, Syna, to nasza mołytwa, jako trojca tak jedyna Polszcza, Ruś i Łytwa. Posiada żyłkę bankietową. Jako dziennikarz ma sposobność brać udział we wszystkich bankietach, jakie odbywają się we Lwowie. Tradycyjnym punktem programu staje się wówczas toast Kosteckiego, a właściwie jeden z trzech toastów, gdyż tyle ma w zapasie sędziwy poeta. Użycie jednego z nich zależy od nastroju chwili. W zwykłym nastroju mówi Kostecki prozą, przyczem, pomimo silnego jąkania się podczas rozmowy potocznej, okazuje się doskonałym mówcą. Mówi strasznie długo, po prostu nieznużenie i z olbrzymim zapałem. Czasami uczestnicy zebrania usiłują przerwać ten rozhukany potok wymowy oklaskami, bitemi po pierwszej lepszej kropce. Nie udaje się to jednak, gdy nastrój chwili jest wyjątkowo uroczysty i Kostecki wyciąga z zanadrza swój drugi toast, kończący się znaną już wszystkim litanją na cześć Polki. Głos jego brzmi wówczas jak trąba archanioła i nie jest w stanie zgłuszyć go nawet „tusz“ orkiestry, ulokowanej na galeryi. Trzeci rodzaj toastu bywa wygłaszany wierszem i nazajutrz ukazuje się w Gazecie Narodowej. Po bankietach zażywa Kostecki stale sody. Wiersze jego posiadają osobny charakter. Nastrojone zawsze na wysoki dyapazon patryotyczny i owiane duchem starych tradycyi, posiadają energiczny męski tenor i zdają się przypominać dźwiękiem chrzęst skrzydeł husarskich. W karyerze literackiej ma Kostecki jedno bardzo egzotyczne uznanie: na konkursie wszechświatowym w Madrycie w r. 1881 otrzymał złoty medal za polski wiersz na cześć Calderona de la Barca. Medal ten oszacowano w bankach na 300 złr. Żyje wyłącznie Gazetą i trzyma ją swoimi barkami jak kamienny filar sklepienie. Pisze ciągle jeszcze gęsiem piórem.



Stanisław Rossowski.

Poeta słońca, optymizmu i pogody wtłoczony w warsztat prozaicznej pracy przy biurku redakcyjnem. Fizyognomia, będąca prawdziwem „oknem duszy“: trochę zadumane oczy, uśmiech klasztornego braciszka i dobry wyraz twarzy. Dobiega czterdziestki. Jako człowiek i literat jest mozaiką długiego szeregu drobnych, charakterystycznych i niezmiernie ciekawych rysów. Namiętnie przywiązany do rodziny. Wszystko, co istnieje po za poezyą i ogniskiem domowem, posiada w jego oczach znaczenie drugorzędne. Miłość dla dzieci zrobiła z Rossowskiego doskonałego hygienistę — na chorobach dziecięcych zna się prawie jak lekarz. W usposobieniu, a zwłaszcza w przeciągłym i flegmatycznym sposobie mówienia przebija się ruskie pochodzenie. Typ porządnego człowieka. Nie gra w karty, nie chodzi na śniadanka do handlów korzennych. W stroju lubi małą ekscentryczność: ubiera się chętnie w jasne kamizelki i fantazyjne krawaty bladoniebieskie lub bladoróżowe, czasami z kieszeni marynarki wygląda godło szyku: rąbek chusteczki do nosa. Pasyami lubi tańczyć i jest doskonałym danserem. Hoduje kwiaty i kocha się w muzyce, sam nawet skomponował kilka „opusów“. Przez pewien czas oddawał się zapamiętale studyom spirytyzmu i zamierzał wydawać pismo specyalnie poświęcone duchom. Jest wogóle uniwersalnym redaktorem: redagował pisma polityczne, literackie, urzędnicze, dla dzieci, dla kobiet itd. Jako dziennikarz ma zabarwienie wybitnie literackie, żyłki politycznej brak mu kompletnie. Posiada fenomenalną łatwość pisania i jest niezwykle płodnym. Pisze we wszystkich porach dnia i nocy z równą swobodą: nowele, wiersze, artykuły polemiczne, humorestki, recenzye, studya, powieści, a nawet komedye. Wielka część jego produkcyi literackiej robi jednak wrażenie roboty na urząd, fabrykowanej w szlafroku i pantoflach. Specyalnością Rossowskiego są tak zwane „pogodne“ albo „słoneczne“ nowelki („Ze ścieżek życia“, „Z teki impresyonisty“), w których pesymizm jest nutą zupełnie nieznaną. Niektóre drobiazgi posiadają prawdziwą wartość artystyczną — po przeczytaniu jednak całego tomu zostaje wrażenie przesytu. Słoneczność, która tu i ówdzie ma na dobitek kalendarzowe ramki, podana w zbyt wielkiej dozie, robi się mdłą monotonną i naciągniętą. Dziesiąty procent całej nowelistycznej produkcyi Rossowskiego wzięty jako całość, mógłby być uważanym za sznur literackich perełek. Wogóle płodność szkodzi Rossowskiemu. Jego rozproszone po pismach a nawet kalendarzach wierszyki, przynoszą ujmę dobrej sławie poety, w którego dorobku znajdują się rzeczy o pierwszorzędnym nastroju i formie. Poezye Rossowskiego mają charakter głównie erotyczny i filozoficzny i są chętnie czytywane przez panny, które zresztą obowiązane są wobec niego do specyalnej wdzięczności, gdyż jako akademik jeszcze napisał „Poradnik dla zakochanych“. Przez pewien czas, mianowicie podczas wystawy, pisywał nałogowo prologi dla zjazdów i teksty do kantat. Spokojne usposobienie. Nie lubi nikogo drażnić, stąd jako krytyk bywa mdły, bo chwali wszystko, zwłaszcza co się da podciągnąć pod banalny strychulec swojskości.



Mikołaj Biernacki.

Podobny do prowincyonalnego aptekarza. Mały, szczupły, ruchliwy, jak żywe srebro — robi wrażenie człowieka, któremu na gwałt potrzeba lady sklepowej, tygla i pudełeczek na proszki, opatrzonych etykietami „pod Opatrznością“ albo „pod Aniołem Stróżem“. Przy swojej układnej figurce i elastyczności ruchów, mógłby nawet wzorowo prowadzić interes. Mimo to wszystko, do każdego innego fachu bliżej Biernackiemu, jak do aptekarstwa. Jest bowiem zbankrutowanym szlachcicem — typ znany doskonale w literaturze polskiej ostatnich czasów, a nawet dość sympatyczny, że wymienimy tylko Blizińskiego, który od ujadania się z ekonomami przeszedł od razu do pisania komedyi i stworzył arcydzieła. Biernacki nie ma na sumieniu arcydzieł, ale w liczbie około 1000 satyr, jakie ogłosił w ciągu lat dwudziestu pięciu w najrozmaitszych pismach i osobno (Kraków, Bruksella), są rzeczy o niezaprzeczonej wartości literackiej. Stworzył nawet nowy typ tego rodzaju poezyi wyrzucając z satyry pierwiastek dydaktyczny i dając jej nowożytne piętno: jest ona zwięzłą, żywą, iskrzącą się jak krople wina pod działaniem światła. Naturalnie, tych „kropel wina“ nie jest znowu zbyt wiele, w ostatnich zwłaszcza czasach Biernacki produkuje daleko więcej wody, do której zaliczyć należy przedewszystkiem „od wiersza“ pisane feljetonowe pogadanki humorystyczne. Satyra Rodocia jest obyczajową i ślizga się po powierzchni śmiesznostek i wad polskiego charakteru, zwłaszcza zaś szlachty, którą miał czas zaobserwować dobrze wtedy, gdy sam siał i orał na Podlasiu. Majątek przegrał na loteryi i napisał na ten temat doskonałą satyrę. Przerzuciwszy się na pole literackie, zasłynął wkrótce pod popularnym pseudonimem „Rodocia“ czyli, wedle starych słowników, człowieka miłującego prostotę. Szlachcic w każdym calu: z tradycyi, z usposobienia i upodobań. Dwa razy żonaty: po raz pierwszy z córką senatora, panną Holnicką, po raz drugi z siostrą krakowskiego lekarza i profesora Jordana. Jest urzędnikiem krakowskiego towarzystwa ubezpieczeń i członkiem „Koła literackiego“ — nie wiadomo czem bardziej.



Wacław Koszczyc.

Okaz kopalniany. Mały, wyprostowany staruszek, siwa bródka, siwe przystrzyżone wąsy, okulary na nosie, wzrok nieufny, węszący naokoło ajentów policyjnych. Nałogowy rewolucyonista i spiskowiec — naturalnie w sferze zdzieciniałej fantazyi. Marzy o Polsce, wywalczonej kosami chłopskimi. Od r. 1863, w którym odegrał ważną rolę w organizacyi, jako jeden z najjaskrawiej czerwonych, nie posunął się ani na krok. Zasklepiony w atmosferze pojęć, wyniesionych z obozu i emigracyi, dziwi się tym innym pokoleniom, które tymczasem naokoło niego wyrosły. Jest maruderem, niepozbawionym jednak poezyi i osobnego jakiegoś blasku. Nienawidzi arystokracyi i wychodzi z założenia, że pierwszem przykazaniem narodowem powinno być jej wywieszanie. Od stycznia 1863. r. bez przerwy spiskuje. Podczas wojny turecko-rosyjskiej organizował legiony polskie w kawiarniach. W osiem lat później, gdy groziła wojna z Rosyą, traktował o wywołanie rewolucyi w Królestwie — z dyrektorem policyi Krzaczkowskim i szefem sztabu generalnego Rozenbergiem-Orsinim. W okresie emigracyjnym mieszkał długi czas w Egipcie i Stambule, gdzie został bejem, czyli pułkownikiem i jako inżynier okazał się bardzo pożytecznym. Litwin, posiadający wszystkie charakterystyczne cechy swego plemienia. Zdecydowany wróg kobiet i pessymista życiowy. Mieszka zawsze na oddalonem przedmieściu i przestrzega znajomych, aby go nie odwiedzali, chyba, że się nie obawiają policyi. Prowadzi czarną księgę zdrajców, niektórych jednak w przystępie dobrego usposobienia wykreśla. W dyskusyi namiętny jak student. Wynalazł budzik dla uspionych w letargu i środek przeciw filokserze. Napisał pod pseudonimem Sahi-beja około dwudziestu powieści na tle wschodniem („Ład boży“, „Praca Syzyfa“ i inne), o których jednak wśród czytającej publiczności krążą już tylko legendy.



Wojciech Dzieduszycki.

Postać emerytowanego giganta. Wysoki, nachylony, o potężnych barkach. Chód ociężały i niezgrabny. Szpakowata nieuczesana czupryna i na dół po kozacku spadające wąsy. Wygląda jakby mu zawsze było gorąco. Oczy otoczone lekką różową obwódką i występujące silnie z opraw. Filozoficzne zaniedbanie w stroju. Przed laty jako posła nie chciano go wpuścić do parlamentu z powodu różnych niekompletności w ubraniu. Mięszanina barbarzyńcy z człowiekiem kulturnym w najdziwaczniejszem znaczeniu — kozacka natura zafarbowana zachodnią cywilizacyą. O ile nie wykłada estetyki i filozofii we Lwowie, gdzie mu przyszedł kaprys być docentem uniwersytetu, albo nie robi polityki w Wiedniu, mieszka w dziedzicznym Jezupolu i jest tam do pewnego stopnia tem, czem był książe Panie Kochanku dla Nieświeża a Mikołaj Potocki dla Kaniowa. Potomek ruskich feudałów stracił jednak wiele na przymusowem wtłoczeniu go w ramy schyłkowego społeczeństwa. Jest w swoich eskcentrycznościach mniej oryginalny, niż tamci. Gdyby żył przed stu laty, strzelałby niezawodnie do żydów i powadził wojny z sąsiadami. Dziś to jest niemożliwe. Trzyma sobie tylko służbę w starych kozackich strojach i po kozacku ubiera i wychowuje syna. We Lwowie miewa okresy studentomanii. Otacza się wówczas młodzieżą szkolną, urządza jej małe biby, poczem osobiście prowadzi „gęsiora“ przez miasto. Przybycie jego do stolicy na zimę zapowiada zawsze pojawienie się nadwornych kozaczków w czarnych guńkach i szerokich szarawarach. Lubi słodycze i w cukierni każe sobie ciastka wkładać chłopcom do ust. Śmieje się, wyrzucając z siebie staccato literę: „a“. Przypomina wtedy stepowego rumaka. Jako literat i uczony podobny jest do olbrzymiego muzeum, w którem nagromadzone są bez numerów i katalogu, w chaotycznym nieporządku, najcenniejsze przedmioty. Zna się na wszystkiem i pisze o każdej sprawie z jednakową swobodą. Książki jego traktują o filozofii, estetyce, malarstwie, archeologii, wychowaniu, ekonomii, polityce. Badał starożytności egipskie i układał wiersze, szukał kolebki ludów i pisał dramaty i powieści. Te ostatnie są zarówno długie, jak nudne i mogą być używane z powodzeniem jako środek na sen („Święty ptak“, „Mięszane małżeństwa“). Napisał nawet poemat, przewyższający rozmiarami dwa razy „Pana Tadeusza“ („Baśń nad baśniami“ — dwa tomy, 20.000 wierszy.) Książka „Ateny“ zjednała mu popularny tytuł „podolskiego Ateńczyka“ i świadczy o bardzo gruntownem znawstwie sztuki, równie jak „Historya malarstwa we Włoszech“. Przed dwoma laty studyował gorliwie hipnotyzm i usypiał swoich kozaczków — nudami. Jako polityk jest mniej szczęśliwy. Należy do stronnictwa konserwatywnego w obu ciałach parlamentarnych: w sejmie i w radzie państwa — w pierwszem przez pewien czas stał nawet na czele stworzonego przez siebie „klubu ateńczyków“. Jest doskonałym mówcą i potrafi mówić o wszystkiem bez przygotowania. W ważnych chwilach chodzi po kurytarzach sejmowych, gestykuluje i rozmawia z sobą. Jest mu jednak bardziej do twarzy z filozofią, aniżeli z polityką.



Albert Wilczyński.

Jeszcze jeden zbankrutowany szlachcic–literat. Niski, chudy, z dużą brodą, do niedawna jeszcze czarną. Ma już 68 lat i bardzo wielu ludzi nie wie o tem wcale, że głośny niegdyś autor „Kłopotów starego komendanta“ mieszka dotąd we Lwowie. Usunął się bowiem zupełnie w zacisze domowe i biura wydziału krajowego. Pochodzi z Pragi pod Warszawą, należy zatem do warszawskiej kolonii w tutejszym światku literackim, chociaż z górą od dwudziestu lat już mieszka we Lwowie. W młodości swojej siał, orał, konferował z arendarzem, jeździł na jarmarki, przeklinał niepogodę i służbę dworską, a w wolnych chwilach doświadczał erotycznych zdolności ludu wiejskiego, wśród którego jako dziedzic miał tradycyjne awanse. Gospodarstwo szło jednak pod psem i Wilczyński, nie mogąc wyjść na kartoflach, oddał się literaturze. Ogłosił słynne „Kłopoty starego komendanta“, natchnione świetnym szlacheckim humorem i książką tą, która doczekała się kilku wydań, wywalczył sobie od razu nazwisko. W trzy lata po wydaniu „Kłopotów“ tj. w r. 1854. przeniósł się do Galicyi i jeszcze raz próbował szczęścia w krajaniu ziemi — lecz napróżno. Odkąd powrócił na stałe już do literatury. Napisał z górą 30 tomów powieści i nowel. Są to z humorem robione obrazki rodzajowe szlacheckiego życia na wsi, a ponieważ zahaczają o typy przeważnie już znikające, wkrótce będą miały wartość pamiętnika. Niektóre odznaczają się artyzmem w robocie — znaczna większość jednak pisana niedbale dla feljetonów pism codziennych. Tłómaczono je na niemiecki, rosyjski i czeski język. Wilczyński przeżył siebie. Czytają go jeszcze po dworach i salonikach mieszczańskich, ale nowe pokolenie, które ma do strawienia stosy współczesnej produkcyi z marką olbrzymów literackich, nie ma czasu na jego gawędy. Prawdopodobnie sędziwy pisarz z tego powodu nie ma do nikogo pretensyi. Cichy, spokojny, flegmatyczny wie, że orłem nie był nigdy. Do niedawna zajmował się gorliwie „Kołem literackiem“, gdzie był prezesem i wprowadził bilard. Potem oświecał młodszych braci wydawaniem przedpotopowo naiwnej gazetki Niedziela i udziałem w akcyi kółek rolniczych, w których jako eksgospodarz mógł nawet uchodzić za fachowca. Obecnie grywa w preferansa, „odrabia biuro“ w wydziale krajowym i studyuje politykę europejską, składając tem dowód, że emeryt literacki w niczem nie różni się od zwykłego emeryta.



Władysław Bełza.

Wysoki, sztywny, pełen majestatycznej powagi. Oczy, zasłonięte cwikierem, silne zmrużone; na czole najczęściej zmarszczka głębokiej zadumy, pomiędzy karkiem i głową idzie geometrycznie pionowy rzut, który daje wrażenie niezłomnej wyniosłości ducha. Emerytowany kobieciarz. Za młodu musiał należeć do kategoryi lwów, wykluczających wszelki opór. Podobno miał wielkie sukcesy buduarowe i do późna grzeszył. W towarzystwie bardzo przyjemny, nosi ze sobą cały magazyn kalendarzowych anegdot i facecyjek, z któremi się jednak powtarza. Z prawdziwym talentem opowiada facecye, zatrącające pikanteryą. Posiada dość urozmaiconą przeszłość: był aktorem, księgarzem, wydawcą pism, a obecnie jest urzędnikiem Biblioteki Ossolińskich. Jako pisarz dla dzieci położył niepospolite zasługi. Napisał mnóstwo doskonałych książeczek i wydawał najlepsze pisemka, jakie u nas w ogóle w tym dziale istniały. Jest autorem ładnego poemaciku: „Zaklęte dzwony“. W debiutach poetyckich dla publiczności, której wyrosły już wąsy, miał mniej szczęścia. W ruchu literackim zaznaczył niejednokrotnie swoją dodatnią działalność, między innemi jako jeden z założycieli towarzystwa mickiewiczowskiego i koła literackiego. Serdecznym przyjacielem młodzieży jest nietylko w literaturze, ale i w życiu praktycznem.



Teofil Szumski.

Jeden z tych, których portret trzeba chwytać czemprędzej i przenosić na papier, bo nieubłagany czas, pozwoliwszy im na jedno mgnienie oka wypłynąć na nurtach życia, wali ich pod spód i roztacza nad nimi pieczęć zupełnego zapomnienia. Naturalnie nie ma tutaj mowy o żadnej krzywdzie. To tylko konieczny los szarego tłumu literackiego. Szumski kiedyś — gdy od belletrystyki znacznie mniej wymagano, niż dziś — miał okres, w którym bywał „czytany“. Było to dawno — dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Wtedy pisał „Zmierzchy i świty“, „Na gruzach“ i inne rzeczy, w których tak zwana „zacna tendencya“ zastępowała z powodzeniem artyzm. W ostatnich czasach odezwał się z powieścią „Victoria!“ — ale został bez głośniejszego echa. Człowiek niezmiernie zacny — i dobry dziennikarz. Szczupły, żywego usposobienia, głowa o sympatycznym wyrazie.



Izydor Kuncewicz.

Na konkursie piękności otrzymałby niezawodnie pierwszą nagrodę, należy bowiem do najprzystojniejszych mężczyzn we Lwowie i przechodząc przez ulicę, wywołuje sensacyę wśród kobiet. Trzydziestoletni mężczyzna, wygląda jak Apollo, przetłómaczony z greckiego na volapük[1] współczesnej kultury. Koźmianowski „bożek miłości“ usiadłby u niego niewątpliwie na brodzie, prześlicznej czarnej artystycznej brodzie, która łączy w sobie senatorskość z elegancyą i jest przedmiotem zazdrości wszystkich niegolących się mężczyzn. Niskie czoło z czarną grzywką, oczy duże, łagodne i refleksyjne. Krótkowidz mógłby go wziąć za Włocha, przy bliższem przyjrzeniu się jednak zadaje temu kłam typowo słowiański wyraz twarzy. Człowiek o takiej prezencyi musi mieć niezawodnie wesołą przeszłość, zwłaszcza jeżeli się uwzględni, że ten sam człowiek był przez lat pięć c. k. porucznikiem armii austryackiej, nosił wspaniały, błękitny mundur, złote gwiazdki i lśniącą szablę. Epokę tę pokrywa jednak mgła niepowrotnej przeszłości, gdyż od kilku lat były porucznik i domniemany demon zniszczenia wśród kobiet; jest nieskazitelnie poprawnym niewolnikiem złotych kajdan i pewnych pięknych oczu, dla których porzucił tornister z historyczną marszałkowską buławą. Przyszło mu to zresztą tem łatwiej, że żyłka literacka, szeroki pogląd na życie i wybitnie artystyczne usposobienie nie znajdowały zaspokojenia w nastroju koszarowego życia. Zawód literacki rozpoczął nowelą pt. Quarnero, drukowaną w feljetonie jednego z pism codziennych i garścią rozrzuconych po rozmaitych pismach lirycznych wierszy, w których zwracała uwagę wytworna forma obok pojawiającego się rzadziej głębszego nastroju. Wkrótce potem rzucił się na pole psychologicznej noweli i napisał kilkadziesiąt utworów, z których zwłaszcza dwa, zakrojone na większe rozmiary: „Zaklęte usta“ i „Ustęp z Gita-Govindy“, wskazują na zarysowujący się wybitny talent pisarski. Ze wspomnień wojskowych najlepszy jest „Posterunek przed Mrkalje“. Jako prawdziwy literat lwowski, Kuncewicz musi być naturalnie „czemś jeszcze“, jest więc urzędnikiem i dziennikarzem, W r. 1896 na kongresie prasy w Budapeszcie reprezentował wraz z kilku innymi dziennikarstwo galicyjskie. We Lwowie jest jedynym egzemplarzem literata, który pochodzi z rodziny świętych. Sam jednak nie ma wybitnych aspiracyi w tym kierunku…



Wacław Masłowski.

Litwin. Duchowa sylwetka jego jest zestawieniem wszystkich wybitniejszych właściwości litewskiego charakteru. Zamknięty w sobie, nieprzystępny, nieufający drugim, zdaje się przytem posiadać cały repertoar tych cech psychologicznych, które znamionują egoistę. Rasa, do której należy, wycisnęła na nim wprost typowe ślady i po bardzo krótkiej obserwacyi pozwala zoryentować się, że po za kosmopolitycznym pokostem przyzwyczajeń, stroju i wyobrażeń tkwi w tym człowieku coś, co go robi bardzo różnym od otoczenia. Możnaby na nim studyować Litwina. Sylwetka fizyczna dostraja się do tego konterfektu. Średniego wzrostu, szczupły mężczyzna czterdziestokilkoletni w złotych okularach. W postawie, zawsze wyprostowanej i wypukle podanej naprzód, w oczach zdających się komenderować: „ruki pa szwam!“ a nawet w wąsach, nastroszonych końcami ku górze, tkwi żołnierz. Jestto pozostałość pierwszej fazy jego karyery — przedliterackiej. Jako wychowanek petersburskich szkół wojskowych, w bardzo młodym wieku został kapitanem inżynieryi i w tej randze długi czas przebywał na Kaukazie. Porzuciwszy służbę wojskową, przyjechał do Galicyi i tu pracował jako inżynier, a zarazem dziennikarz, poduczywszy się wprzód dobrze polszczyzny, której od dziecka prawie nie miał w użyciu. Od lat piętnastu jest wyłącznie dziennikarzem, pisze przeglądy polityczne, będące w prasie galicyjskiej fenomenalnem zjawiskiem, dzięki nieposzlakowanej czystości języka i jest zakamieniałym konserwatystą. Stary kawaler, ubiera się niewykwintnie, żyje z zegarkową systematycznością, mieszka tuż nad redakcyą swojego organu w willi, z której tarcza herbu „Samson“ spogląda groźnie na resztę ulicy Sykstuskiej. Napisał kilka powieści, interesujących głównie egzotycznem tłem kaukaskiem i zalecających się świetnym językiem („Dido, ostatni książe Swanecyi“, „Zela“ i inne). Najnowsza powieść, również kaukaska, pt. „Wiarusy“ jest parafrazą pierwszej powieści historycznej Sienkiewicza tak dalece, iż w kostyumach ormiańskich i gruzińskich poznajemy niemal wszystkie postaci sienkiewiczowskie: Skrzetuskiego, Zagłobę, Podbipiętę, Kurcewiczównę. Jest nawet coś w guście oblężenia Zbaraża. Powieść zawiera jednak sceny, zwłaszcza wojenne, kreślone wprost po mistrzowsku. Wśród rzeszy literackiej odznacza się Wacław Masłowski rzadką cnotą: ma idealnie wyraźne i czytelne pismo. Ztąd posiada szacunek zecerów.



Romuald Theodorowicz.

Spóźniony cygan literacki. Długi, szczupły pan z małą głową. Twarz bardzo nerwowa, ciemne, wypukłe, wschodnie oczy, nos ormiański, sposób mówienia nosowy, akcent pokucki. Jest nietoperzem i śniadankiewiczem pierwszej sorty. Jego wydłużona nadmiernie, charakterystyczna postać, należy do typowych zjawisk w pobliżu głównych sklepów korzennych i na bruku ulicy Karola Ludwika, gdzie kursuje głównie pomiędzy Szkowronem a administracyą Gazety Narodowej. Z zawodu jest prawnikiem, z zamiłowania humorystą, jednym z najbardziej utalentowanych w Galicyi. Przez długi czas pisywał doskonałe feljetony tygodniowe, podznaczane literami R. T., które jeden z rywali na polu humorystyki wytłómaczył złośliwie jako: Risum teneatis. Osobno wydał w książce pt. „Przez barwne szkiełka“ zbiór drobniutkich, piórkiem robionych obrazków z życia, odznaczających się szczerym humorem i werwą pisarską. Szkoda, że prawdziwy ten talent rozprasza się i marnuje, tem bardziej, że w robocie jego zdarza się nierzadko rozmach, przypominający najlepsze czasy twórczości Lama. Na świat spogląda Theodorowicz przez bardzo barwne szkiełka. Lubi szampana i atmosferę knajpki. Zawsze roztargniony. Równocześnie rozmawia o dziesięciu rzeczach i nim interlokutor zdąży dać mu odpowiedź na jedno pytanie, już jest zaskoczony drugiem. Zna po imieniu wszystkich chłopców w handelkach i cieszy się wśród nich kolosalną popularnością.



Jan Kasprowicz.

Fizyognomia, która może doskonale zastąpić kartę wizytową. Zdaje się na niej być wypisane: „poeta“. Niski, krępy mężczyzna, ma głowę z piątego aktu tragedyi, uderzającą na pierwszy rzut oka. Żeby określić jej charakter krótko i dobitnie, należałoby powiedzieć, że tkwi w niej coś gromowego. Ciemna czupryna, dzięki twardym włosom niedająca się ująć porządnie w fryzyerskie karby, wygląda, jakby w niej zastygł przestrach, i kończy się napoleońskim kosmykiem, spływającym prostopadle na czoło. Pod tą artystycznie nieporządną strzechą są ściągnięte z grymasem pessymizmu brwi i dwoje oczu, które stanowią z niemi wybornie uzupełniający się garnitur. Nad pełnemi ustami zajęły miejsce podczesane do góry wąsiki. Twarz okrągła, mimo dramatycznego nastroju, dobrze odżywiona. Sposób ubierania cię zdradza skłonność do elegancyi. Garnitur skrojony modnie, na szyi najczęściej fontaź, na głowie miękki filcowy kapelusz z szerokiemi skrzydłami. Z pleców opada hawelok. Bardzo chętnie fotografuje się, na niektórych wystawach można oglądać jego fizyognomię w kilku egzemplarzach. O ile lutnię zostawia w spokoju, jest dziennikarzem i pisuje teatralne recenzye lub artykuły o Księstwie Poznańskiem, skąd pochodzi. W polityce, z którą zresztą ma styczność tylko w lokalu redakcyi Kurjera Lwowskiego, jest jako syn chłopa, zaciętym ludowcem i wrogiem szlachty. Czasami wysyłany bywa w charakterze sprawozdawcy na wielkie procesy polityczne. Wtedy rozwija jeszcze jedną, mniej znaną specyalność: rysuje doskonale sylwetki sędziów, prokuratora, oskarżonych i świadków. Po za pracą redakcyjną i teatrem, którego jest zapalonym zwolennikiem, prowadzi życie zupełnie „solidne“. W towarzystwie bardzo przyjemny, ma sposób mówienia wybitnie poznański, głos melancholijny. Natomiast wiersz jego jest twardy, chmurny, ciężki, jakby kuty z kamienia. Uwielbia Shelleya i nauczył się umyślnie po angielsku, ażeby go módz czytać i tłomaczyć. Sam jest wysoko ceniony przez inteligentną publiczność, zwłaszcza obozu postępowego, a młodzież akademicka entuzyazmuje się jego dziełami. Kult Kasprowicza stał się we Lwowie poprostu modnym, tak dalece, że zachwycać się nim — należy do dobrego tonu, a kto tego nie robi, ten sciąga na siebie opinię gruboskórca. Mimo młodego wieku — ma 37 lat — jest Kasprowicz drugi raz żonaty. Prócz głośnych i przez pierwszorzędnych krytyków ocenianych poematów i zbiorów poezyi („Miłość“, „Chrystus“, „Anima lacrimans“) napisał mniej znany dramat gwarą ludową pt. „Świat się kończy“. Co roku wyjeżdża na lato do Szwajcaryi, skąd przywozi znaczny zapas sonetów, drukowanych następnie w tygodniowym dodatku Kurjera Lwowskiego.



Jan Kazimierz Zieliński.

Literat z dekadenckiej kawiarni w Paryżu, a więc naturalnie jegomość źle ubrany, palący fajkę i pijący „czarną“ na kredyt, nie przyznałby się do koleżeństwa z Zielińskim. Doskonale odżywiony, wysoki, okrągły pan, zawsze świeżutki, uśmiechnięty, zadowolony z tego padołu płaczu, jest wedle miary dekadenckiej „filistrem“ pierwszej wody. W dodatku ubiera się wytwornie, wygląda jak szykowiec wycięty wprost z żurnalu i jest — urzędnikiem w banku. Ma niebieskie oczy, złoty cwikier i czarne lśniące włosy, podczesane do góry bardzo porządnie. Pomimo tak nieomylnych „filisterskich“ cech, do których niewątpliwie doliczyćby należało wzorową kuchnię i wybredny smak w wyborze gatunków wina, Zieliński jest mniej filistrem, aniżeli się to może zdawać powierzchownemu obserwatorowi, a przeszłość ma nawet bardzo barwną i urozmaiconą. Był najpierw aktorem jako „Arwin“ i przez kilkanaście lat za dyrekcyi Koźmiana należał do wybitnych artystów sceny krakowskiej, jako lekki kochanek. Ten genre uprawiał z powodzeniem także po za obrębem kulis. Potem, nie rozłączając się ze sceną, wydawał w Krakowie satyryczne pismo Bicz, które przez długi czas dzierżyło w Galicyi berło dowcipu i wysługiwało się stańczykom. Zamknąwszy okres teatralny i dziennikarski, zawinął do portu bankowego i od tego czasu znacznie zaokrąglił swoje fizyczne kształty. Za to rozwinął działalność literacką. Długi szereg tłomaczeń z poprzednich czasów pomnożył napisaniem oryginalnej farsy „Kruczek mecenasa“, dramatu „Mira“ oraz dwóch powieści: „Wspomnienia starego kawalera“ i „Ofiary“. Są to utwory średniej wartości, jakkolwiek w „Mirze“ nie brak błysków głębszego talentu, który jeszcze może nie powiedział ostatniego słowa. Charakterystycznem jest, że były artysta i autor dramatyczny — z zasady nie chodzi do teatru. W literackim świecie, w którym nazwisko jego należy do nielicznych, posiadających dobre żyro, nie obraca się również. Podczas wystawy krajowej w r. 1894. był sekretarzem dyrekcyi i złożył dowody organizacyjnego talentu.



Franciszek Gawroński.

Pseudonim: Franciszek Rawita. Należy do starszej generacyi powieściopisarskiej. Karyerę rozpoczął następującemi dziełami: „Uprawa nasion buraków cukrowych“, „Praktyczny podręcznik uprawy buraków cukrowych“, „Szkodniki i choroby buraków cukrowych“, „Uprawa buraków cukrowych“, „Uprawa roślin przemysłowych“, „Uprawa chmielu“. Jak widzimy więc, buraki i chmiel stanowią uwerturę do literackiej działalności Gawrońskiego. W istocie był początkowo agronomem i to w całem tego słowa znaczeniu, z odbytemi studyami w Kijowie, w Dublanach i we Wiedniu. Przeniósłszy się do Warszawy, zaczął pisać powieści historyczne i obyczajowe — niemal wszystkie na tle ukraińskiem. Są to rzeczy robione w starym stylu, trochę rozwlekłe i powierzchowne, w każdym razie jednak posiadają dużo cech, znamionujących nietuzinkowy talent. Fizyczna maska autora jest niezmiernie interesującą. Wysoka, wyprostowana, barczysta postać, zakończona stosunkowo małą głową, ujętą jak w ramki, w olbrzymią siwą czuprynę, która nadaje całości groźny charakter. Wąs siwy, wyraz twarzy trochę sztywny. Gdyby nie okulary na nosie, chciałoby się tego człowieka przebrać na poczekaniu z tużurka w kontusz z wylotami, przypasać mu do boku krzywą szablę, wetknąć buławę do ręki i wsadzić na wspaniałego dzianeta, tyle jest w nim zabłąkanej w nieswoją epokę senatorskości i hetmańskiej powagi. Ukrainiec z rodu wyniósł ztamtąd żywsze, niż gdzieindziej, tradycye szlachetczyzny, które zużytkował w szeregu powieści, wydawanych na spekulacyjny sposób pod podwójnymi tytułami („Na kresach“ — „Na stepie“, „Dwie drogi“ — „Marzenia“.) W ostatnich czasach napisał kilka powieści na tle dawniejszych i nowszych stosunków politycznych w Królestwie Polskiem. Do Galicyi przeniósł się przed trzema laty, najpierw mieszkał we Lwowie, obecnie stale przebywa w Przemyślu. Jest zięciem Zygmunta Miłkowskiego.



Jan Grzegorzewski.

Ahasverus literacki. Wygląda jak pielgrzym albo farys, któremu kazano żyć wśród modnej cywilizacyi bez konia, bez strzelby i kindżała. Wysokością i szczupłymi wymiarami przypomina palmy, kwitnące w piaskach Arabii. Jest jednem z najsympatyczniejszych i zarazem najegzotyczniejszych zjawisk na gruncie literackim Lwowa, gdzie jego chuda postać, owinięta w fałdy czekoladowego haweloka, z nieodłączną fajeczką w ustach, z malutkim okrągłym kapelusikiem na głowie, zdaje się jak cień przesuwać wśród tłumów ludzkich. Natura idealna, poetyczna i uczuciowa. Ukrainiec. Mówi cicho, melancholijnie, z odcieniem serdecznego dźwięku w głosie. Pół życia przepodróżował po wschodzie, a długi czas przesiedział w Persyi, gdzie w Sziras założył drukarnię europejską. Zaczął jako dziennikarz. Podczas wojny rossyjsko-tureckiej był korespondentem Figara z pola walki, poczem puścił się dalej na wschód. Mówi po arabsku, po persku i po ormiańsku. Ma niesłychanie skromne potrzeby, które pozwalają mu jednak na największy w swoim rodzaju zbytek — na samodzielność. Mieszka za miastem, żyje jak anachoreta, sam jeden, otoczony książkami o dziwacznych kształtach liter. Majątek jego stanowi kolekcya fajek i drobiazgi, przywiezione z Persyi, Indyi i Chin. W jego spokojnym, prawie apatycznym temperamencie, trybie życia i stosunku do otoczenia zdaje się tkwić coś z indyjskiej filozofii nicości. Entuzjastą jest tylko na punkcie Tatr. Po powrocie ze wschodu osiadł był w Zakopanem, przebrał się po góralsku i w założonej umyślnie małej drukarni wydał jeden numer gazety w gwarze zakopańskiej. Wyrostka, który spełniał czynności „kamerdynera“, uczył po arabsku. Od dwóch lat mieszka we Lwowie, to znaczy, że raz na kilka miesięcy można go zobaczyć przypadkowo w tłumie. Napisał prócz kilku nowel na tle wschodniem, dużo rozpraw i broszur historycznych, socyologicznych i etnograficznych. Jest doskonałym znawcą południowej słowiańszczyzny. Obecnie robi studya nad językiem Tatarów polskich i zwiedza szczątki tatarskich osad w Galicyi.



Stanisław Schnür-Pepłowski.

Reprezentant maszynowej produkcyi w literaturze. Jest gawędziarzem historycznym w rodzaju śp. Rollego z tą różnicą, że tamten korzystał przeważnie z nieznanych prywatnych źródeł archiwalnych, a ten czerpie materyał głównie ze starych roczników czasopism, złożonych w bibliotekach. Jego genre literacki możnaby najtrafniej określić wyrazem: „historyk–feljetonista“, istotnie bowiem trzy czwarte części jego literackiej działalności jestto naginanie dziejów do celów dziennikarskich. Pepłowski zrobił z historyi, na swój sposób traktowanej, rubrykę codziennego pisma, przemycając do nerwowych, rozkapryszonych i niecierpliwych głów dzisiejszych czytelników wiadomości z dziejów Lwowa i Galicyi w formie feljetonu, pisanego lekko i prawie zawsze interesująco. W tym kierunku niepodobna mu odmówić zasług. Niesłychanie pracowity. Zasypuje gazety okolicznościowemi feljetonami, które ma w zapasie na każdą rocznicę. Prócz niezliczonych drobiazgów, ujętych tylko częściowo w osobne książki, wydał kilkanaście obszerniejszych prac („Historya teatru lwowskiego“, „Z przeszłości Galicyi“, o legionach, o Teofilu Wiśniowskim, o rzezi galicyjskiej) ale i te mają wartość jedynie kompilacyjną. Jest typem niemieckiego literata: systematyczny, niezmordowanie pracowity, traktujący swój zawód prawie po biurowemu. Wygląda jak tur z puszcz litewskich. Wysoki, potężnie zbudowany, kark gruby, głowa ponura, schylona jak gdyby z rozmachem uderzenia w jakiś przedmiot. Ciemny zarost, na nosie cwikier w rogowej oprawie z grubą czarną soczewką. Ma oryginalny charakter pisma: fioletowym atramentem sztychuje na papierze wysokie, ostre, wymierzone geometrycznie litery, które wyglądają na wielkim arkuszu papieru, jak las szpilek i kresek. Jestto pismo biurokraty bez odrobiny fantazyi. Dawniej był dziennikarzem, teraz poświęca się wyłącznie grzebaniu w bibliotekach. Wydaje przytem miesięcznik — Nafta. Jest stworzony na sekretarza towarzystw, lubi bowiem passyami pisać listy. Z tego powodu sam spotrzebowuje mnóstwo marek pocztowych.



Kazimierz Rosinkiewicz.

Najsystematyczniejszy z powieściopisarzy galicyjskich, nosi natchnienie w kamizelce i wyjmuje je wtedy, kiedy ma czas do pisania. Jasny blondyn, pełne kształty ciała, oczy niebieskie, bródka w szpic, twarz prawie zawsze rozjaśniona sympatycznym i ujmującym uśmiechem. Cichy, łagodny i niezmiernie pracowity. Jest zarówno pilnym powieściopisarzem, jak sekretarzem politechniki. Dzięki swojej fenomemalnej grzeczności jest bardzo lubiany przez profesorów i kształcącą się młodzież. W życie wszedł po ukończeniu studyów, zbrojno, z brzękiem ostróg i szabli — jako porucznik armii austryackiej, ale już po kilku latach służby przeniósł się do rezerwy i zamienił błękitny mundur na cywilny tużurek, w którym łatwiej mu było stanąć u stopni ołtarza z wybraną kobietą. Koszta weselne pokryło honoraryum, otrzymane za powieść „Maski“. Odtąd Rosinkiewicz zabrał się energicznie do pióra i co roku puszcza w świat dwie powieści. Płodnością i starym, rozwlekłym sposobem pisania zbliża się do Kraszewskiego. Pisze codziennie „w godzinach urzędowych“, zawsze jednych i tych samych, i przypomina pod tym względem ordynacyjne godziny lekarskie. Ponieważ zaś tworzenie przychodzi mu zawsze z jednakową łatwością, przeto jego produkcya literacka rośnie z każdym dniem o kilka arkuszy. Na targu literackim posiada dość dobrą markę i należy do nielicznych młodych literatów, którzy mają stosunkowo znaczne dochody z pióra. Talent jego przetopiony na kapitał przedstawiałby w tej chwili wartość 25.000 zł. oprocentowanych po cztery od sta, przynosi mu bowiem rocznie około 1200 zł. Literacka wartość jego utworów jest średnia. Opierają się one na mozolnie robionych notatkach na wzór Emila Zoli i Prusa, posiadają zawsze interesującą fabułę, są pisane ładnym stylem, niekiedy z humorem i ślizgają się po powierzchni obyczajowych rysów społeczeństwa polskiego w Galicyi i to przeważnie małomiejskiego. Litanja jego powieści jest już dość długa („Dla iskry bożej“, „Tymko Medjer“, „Szczęście“ itd.) Nowel nie pisuje wcale. Natomiast popełnił szereg komedyi, ale żadna nie została jeszcze wystawioną. Ma lat 35 i każe spodziewać się po sobie jeszcze bardzo wielu tomów, tem pewniej, że prowadzi życie niezwykle systematyczne i z wyjątkiem wiedeńskiej kawiarni oraz bjura politechnicznego cały czas spędza w swoim gabinecie. Wszystkie powieści ogłasza pod pseudonimem: Kazimierz Rojan.



Ks. Jan Gnatowski.

Prałat papieski i katecheta szkoły realnej we Lwowie. Pochodzi z bardzo zamożnej szlachty ukraińskiej. Niski, szczupły ksiądz, nosi niebieskie okulary, do których z powodu niesłychanie krótkiego wzroku przykłada co chwila podwójny cwikier o szyldkretowej rączce, takiej, jakie były używane na zachodzie w czasie panowania stylu roccoco przez panów, a dziś jeszcze przez panie. Elegancki i ugrzeczniony w obejściu, mówi słodziutko, przyciszonym głosem, silnym akcentem ukraińskim, polegającym na ignorowaniu litery ś, a rozmiękczaniu litery c w wyrazach takich, jak „cywilizacya“. Obraca się wyłącznie w sferach dobrze urodzonych, gdzie jest wysoko ceniony dla literackiego wykształcenia i świetnych kolligacyi. Jest arystokratycznym prelegentem; na jego odczytach zbiera się stale cały high-life lwowski z pięciu, siedmiu i dziewięciu pałeczkami w herbie. Sala prelekcyjna zamienia się wtedy w rodzaj buduaru, pachnącego perfumą, szeleszczącego jedwabiem i błyszczącego wytwornością i elegancyą. Obok niego tylko hr. Wojciech Dzieduszycki i profesor Dembiński mają we Lwowie przywilej, iż podczas ich wykładów pod gmachem ratuszowym czeka szereg wspaniałych powozów arystokratycznych. Jako prelegent umie ks. Gnatowski być zajmującym, a niekiedy, jak n. p. w odczycie o Maryi Konopnickiej, pomimo swojego ultrakonserwatywnego stanowiska potrafi wznieść się w ocenie dzieł sztuki, po nad szablon partyjny. W Czytelni katolickiej, której jest gorliwym opiekunem, miewał odczyty na temat słynnej ekswolnomularki Miss Vaughan — której wcale nie było i ośmieszał symbolizm belgijski przy pomocy znanego pamfletu Nordaua. Sam próbował stworzyć u siebie „czwartki literackie“, ale próba nie powiodła się. Służbę pod znakiem pióra rozpoczął w Warszawie. Jako literat jest estetykiem (szereg recenzyi malarskich i studyum „Realizm w sztuce nowoczesnej“) i nowelistą. Ogłosił tom nowel p. t. „Pastele“, pisanych aksamitnym stylem i zdradzających silny wpływ Sienkiewicza. Nowela: „Kto on?“ jest jednak godną pierwszorzędnego pióra. Pseudonim: Jan Łada.



Emil Habdank Dunikowski.

Koniecznie „Habdank“! Na wszystkich bowiem feljetonach, opisach podróży i książkach szan. profesora błyszczy, jak dyadem w koronie, herb „Habdank“. Duma szlachecka przeszła mu widocznie w krew wraz z szumem pól podolskich, które go wykołysały. Coś z junaka pozostało w nim dotąd, pomimo bardzo poważnego i zaszczytnego stanowiska profesora mineralogii w uniwersytecie lwowskim i uznania, jakie sobie zdobył w świecie naukowym. Był kiedyś oficerem i jednym z największych zawadyaków, obecnie swoją rzutkość i ruchliwość zawarł w żyłce podróżowania. Przed czteremy laty odkrył uroczyście „czwartą dzielnicę polską“: Stany Zjednoczone, po których odbył tryumfalny pochód kilkumiesięczny, przyjmowany owacyjnie przez tamtejszych Polaków, respektowany, jak król, otoczony nimbem reprezentanta „starego kraju“. Szedł nakształt legendowej postaci od Nowego Jorku do Chicago, wśród szumu szampańskiego wina, entuzyastycznych mówek, alarmu gazet i szpalerów dziewczątek, sypiących mu białe róże pod stopy. Echa tego marszu dochodziły do Lwowa i dostarczyły jednym tematu do różowych nadziei z nawiązania się stosunków z Polonią amerykańską, zaś innym — do sarkastycznych uwag, w których całą tę jego kampanję łączono z pewnym ściśle amerykańskim rzeczownikiem. Po powrocie, pasowany na „polskiego Kolumba“, urządził Dunikowski szereg odczytów, którymi, jako doskonały narrator, potrafił zainteresować publiczność galicyjską dla półtoramilionowej masy polskiego ludu w Ameryce. Te i inne swoje wspomnienia ogłosił potem w kilku książkach, napisanych zajmująco i barwnie. W r. 1894 sprowadził na wystawę krajową teatr murzyński z Ameryki i spopularyzował słynny amerykański napój coack tail („koguci ogon“). Obecnie z wielkiem powodzeniem kopie naftę w Galicyi. Średniego wzrostu, dobrej tuszy mężczyzna, o powolnych ruchach; wąsy szlacheckiego kroju, niebieskie oczy, bujne włosy. Jest stałym gościem handelku Musiałowicza, gdzie w towarzystwie przyjaciół koncertowo pije pilznera.



Roman Poliński.

Nazwisko, które nie znajdzie się z pewnością nigdy w najobszerniejszym nawet podręczniku literatury, niemniej jednak reprezentujące jedną z najbardziej typowych postaci lwowskiego świata literackiego. Poliński jest tak zwanym zmarnowanym literatem, to znaczy, że zanim zdołał rozwinąć skrzydła do lotu, opaliło mu je życie, odbierając energię, szlachetną ambicyę i zapał twórczy. Natura niezmiernie wrażliwa i dobra, podcięta niesprzyjającemi warunkami, zamanifestowała się najsilniejszą swoją struną: rezygnacyą, zniechęceniem i nieproduktywnością, w której jest coś bardzo smutnego. Epigon romantyzmu. Napisał mnóstwo wierszy, rozrzuconych po peryodycznych wydawnictwach literackich: wszystkie odznaczają się szczerym lirycznym nastrojem i wytworną formą. Kiedy go zachęcają do ogłoszenia tych poezyi w osobnym zbiorku — odkłada to zawsze na później. Jest dziennikarzem, jednym z najbardziej utalentowanych. Niezdecydowanego wieku, niski, szczupły mężczyzna, w rzeczywistości dobiega czterdziestki. Jego exterieur miewa dwie fazy na przemian: w jednej ubrany starannie, z pewną wytwornością, zawsze w brązowego koloru anglez, tak, iż po za tą maską elegancyi nikt nie domyśliłby się rozczochranego romantyka, w drugiej strój jego harmonizuje zupełnie z pojęciem literackiej bohémienne. Pije dużo czarnej kawy, zwłaszcza rano i deklamuje z zapałem Zygmunta Krasińskiego. Jest przytem doskonałym stenografem.



Dr. Albert Zipper.

Różowy literat. Najcharakterystyczniejszą jego zewnętrzną cechą jest wrażenie różowości, jakie na pierwszy rzut oka daje odrazu jego pełna, idealnie zaokrąglona twarz koloru karminu, zmięszanego z mlekiem. Włosy, przypominające konopie, oczy małe, schowane z powodu stereotypowo przyjemnego uśmiechu, który robi takie wrażenie, jakgdyby jego właściciel był każdej chwili przygotowany — do fotografowania się. Postać pod każdym względem wykończona: tłuściutka, okrągła i proporcyonalna. Na nosie złoty cwikier. Sposób mówienia niekiedy tubalny, innym razem znów pełen dystynkcyi i słodyczy — prawie pomadkowy. We Lwowie jest dr. Zipper znany zaszczytnie zarówno w literaturze, jak na sali balowej, gdzie należy do najwytrwalej ziewających — mężów. Mimo, że jest sam znakomitym danserem, niewiadomo kto ma z niego większą pociechę: aranżer czy właściciel bufetu? Spiewa przytem barytonem i uchodzi za doskonałą siłę w amatorskich teatrach. W świecie literackim posiada sławę pierwszorzędnego znawcy literatury niemieckiej, a zwłaszcza Göthego, którego nieznane listy odkrył w Weimarze. Tłomaczył Mickiewicza na język niemiecki, nadto ogłosił tom poezyi i kilka rozpraw literackich. Jest profesorem w gimnazyum niemieckiem.



Ks. Jan Badeni.


Można o nim, posługując się żargonem kupieckim, powiedzieć, że „robi w literaturze“ — należy bowiem do kategoryi literatów podróżujących, w których zdaje się siedzieć coś komiwojażerskiego. W danym wypadku owa ruchliwość ma swoje źródło w tem, że ks. Jan nurza się w polityce, jak w kąpieli, a ponieważ ta kapryśna i denerwująca pani rzuca sługi swe co chwila na nowy teren, przeto i on, zaciągnąwszy się pod jej sztandary, wypływa coraz to w innem mieście. Obecnie „stacyonowany“ jest we Lwowie, gdzie mimo stosunkowo bardzo młodego wieku piastuje godność superyora Jezuitów[2]. Średniego wzrostu, kształty nienagannej okrągłości, uśmiech oficyalnie dobrotliwy. W hierarchji kościelnej niezawodnie będzie się szybko posuwał naprzód, jako jeden z najzdolniejszych księży — przed dwoma laty miał już nawet podobno zostać biskupem polskim w Ameryce. Od roku organizuje gorączkowo partyę „katolickich robotników“, która ma być taranem do rozwalenia socyalnej demokracyi. W tym celu założył pismo pod amerykańskim tytułem Pochodnia, które się następnie zamieniło w — Grzmot. Niezależnie od agitacji politycznej bierze żywy udział w redakcyi krakowskiego Przeglądu powszechnego, a osobnemi książkami obznajamia publiczność polską z ruchem umysłowym Czechów, Rusinów, Chorwatów, Słoweńców i innych plemion słowiańskich. Napisał obszerne studyum o ks. Stanisławie Chołoniewskim, autorze „Snu w Podhorcach“. Jest kuzynem premjera austryackiego gabinetu, hr. Kazimierza Badeniego.



Dr. Aleksander Hirszberg.

Nie lubi się przedstawiać, gdyż w tytule naukowym, imieniu i nazwisku ma aż cztery r, a żadnego z nich nie wymawia. Stary kawaler, chudy, na cieniutkich nóżkach. Przekroczył grubo czterdziestkę i doczekał się pokaźnej łysiny. Na nosie złoty cwikier. Gadatliwy, rzutki i sprytny, jest kustoszem Bibljoteki Ossolińskich, oświeca lud jako prezes pogrążonego w odwiecznym letargu towarzystwa oświaty ludowej, pisuje czasem rozprawy historyczne w Kwartalniku, a co roku korzystając z wakacyj, wyprawia się na krańce Europy, skąd przywozi materyały do rozmaitych „wrażeń“ hotelowo-artystycznych. W wyborze kierunku podróży okazuje się zazwyczaj bardzo „krańcowym“, jak wskazują tytuły ogłoszonych dotąd książek, z których jedna tyczy się Hiszpanji, druga Skandynawji, a trzecia Grecyi. Ma się zresztą wcale nie źle. Szlachetny głód wrażeń zaspokaja widokami prawdziwych torreadorów oraz ziomków śp. Solona i Likurga, a głód codzienny — procentami od przyzwoitego kapitału w papierach bankowych. Do oglądania codziennie w cukierni Kruszyńskiego z Figarem w ręce.



Karol J. Nitman.

Szczupła, nachylona trochę figurka, z przymrużonemi oczami i ryżą brodą. Do twarzy o drobnych delikatnych rysach przylgnięty półuśmiech konwencyonalnej uprzejmości, który jej zarazem nadaje charakteru dobroci. Jest profesorem gimnazyalnym — uczy historyi i polskiego języka. Zawsze z książkami pod pachą. Słabego zdrowia jest mimo to niezmiernie pracowity i oprócz książek dla ludu, stosu recenzyj literackich i drobnych rozpraw estetycznych, napisał kilka większych prac historycznych („Geneza kwestyi wschodniej“). Przez kilka lat pracował w Krakowie jako dziennikarz. Cichy, spokojny człowiek — nie ma warunków na literackiego olbrzyma, ale też pretensyami nie przypomina pęcherza.



Ludwik Kubala.

Jedna z najpiękniejszych postaci lwowskiego świata literackiego, z kategoryi tych ludzi, na których najsurowsza analiza krytyczna nie jest w stanie znaleść żadnej plamki. W gronie historyków zajmuje stanowisko zbliżone poniekąd do Antoniego J. Jego znakomite szkice historyczne łączą w sobie dwie rzadko w tego rodzaju pracach spotykane zalety: ścisłość dziejową i świetny dar artystycznego opracowania. Czyta się je jak najwspanialszą powieść — i uczy się równocześnie. Jemu zawdzięczamy w pewnym stopniu posiadanie sienkiewiczowskiej trylogii, gdyż pierwsza myśl do napisania jej urodziła się na tle szkiców Kubali, który jeszcze przed Sienkiewiczem wygrzebał z pyłu zapomnienia bohaterów zbaraskiej obrony i natchnął go do stworzenia wielkiej epopei wojennej z tych czasów. Jest więc Kubala pomimo dokumentowej wartości swoich prac, bardziej historykiem-literatem, aniżeli historykiem-uczonym. O jego artystycznem usposobieniu świadczy zresztą fakt, że rozpoczął literacki zawód od pisania poezyi i dramatów, z których jeden, grany we Lwowie przed laty z udziałem Modrzejewskiej, miał nawet duże powodzenie sceniczne. Jako profesor gimnazyalny, jest uwielbiany przez młodzież. Z tytułu zdolności i zasług powinien był dawno już otrzymać katedrę uniwersytecką, musiał jednak dla swojej barwy politycznej ustąpić miejsca legionowi młodych pupilów stronnictwa stańczykowskiego, którzy mieli często gorsze kwalifikacye, ale za to lepsze „plecy“. W r. 1863. należał do najskrajniejszego skrzydła i wraz z Alfredem Szczepańskim podpisał jakiś wyrok śmierci — nigdy zresztą niewykonany. I tego starego grzechu nie darowano mu do dzisiaj. W życiu literackiem Lwowa bierze bardzo czynny udział, a przez szereg lat był prezesem tutejszego „Koła“. Jest wysokim, szczupłym, trochę pochylonym mężczyzną. Twarz czerstwa, odbijająca kontrastowo od siwej, okrągłej brody. Oczy o żywym wyrazie. Mówi cicho, wyraźnie, mazurskim akcentem, nadzwyczaj logicznie. Słowa jego zdają się być obliczone. Posiada jeszcze jedną cnotę: jest dla siebie surowym sędzią.



Józef Siemiradzki.

Przebrany w słomkowy kapelusz z szerokiemi skrzydłami i w „poncho“, z kolekcyą nożów za pasem, wyglądałby jak plantator brazylijski. We Lwowie nazwisko jego przywykło się i tak łączyć nierozdzielnie z południową Ameryką, którą Siemiradzki kilka razy przejechał wszerz i wzdłuż, po raz ostatni jako delegat wydziału krajowego dla zbadania stanu tamtejszych rolniczych osad polskich. Z zawodu geolog, złożył rezultat swoich studyów w kilku książkach („Na kresach cywilizacyi“ i inne) w których obok nagromadzenia cennego naukowego materyału potrafi być także dobrym obserwatorem obyczajowym i artystą, odczuwającym piękno podzwrotnikowej natury. Jest profesorem geologii w lwowskim uniwersytecie. Białorusin, mówi cicho, charakterystycznym spiewnym akcentem, przypominającym litewski. Jeden z najwyższych ludzi we Lwowie, musi się w rozmowie pochylać, ażeby interlokutorowi umożliwić patrzenie sobie w twarz. Blondyn, niebieskie oczy. Należy do zagorzałych „Sokołów“ i bardzo dzielnie wygląda w piaskowego koloru czamarze, w czerwonej koszuli, z czapeczką przymocowaną pętlicą do ramienia. Staje w szeregu podczas każdej uroczystości sokolskiej. Przez kilka lat był zastępcą prezesa w lwowskiem towarzystwie muzycznem. Zajęcia te przeszkadzają mu jednak być równocześnie znakomitą siłą na polu naukowem. Na podstawie jego badań Elizeusz Réclus zmienił mapę południowej Ameryki…



Wilhelm Feldman.

Postać bardzo nieszablonowa i jedna z najbardziej zajmujących na galicyjskim gruncie literackim. Lat niespełna 30. Brunet z krótko przystrzyżoną bródką i dość pokaźną, jak na trzy krzyżyki, łysiną. Okulary na nosie, kapelusz czarny z szerokiemi skrzydłami, taki, jakie noszą w Galicyi jenerałowie socyalistyczni. Głowa prawdopodobnie z powodu krótkiego wzroku, podniesiona zawsze lekko ku górze. Charakterystyczny sciśnięty głos basowy. W usposobieniu uczuciowość mięsza się z junackiem zacięciem. Szkołę życia przeszedł bardzo twardą i to, czem jest i co umie — a umie bardzo wiele — zawdzięcza wyłącznie tylko samemu sobie. Pochodzi ze Zbaraża. Jako syn ubogiej rodziny, pozostawiony był od początku karyery własnym siłom. Dzięki bezprzykładnemu zapałowi, z jakim stosunkowo późno zabrał się do studyów, przyswoił sobie jako samouk wszystko, co rówieśnicy jego wchłaniali w siebie systematycznie przez lat kilkanaście, poczem słuchał filozofii i nauk społecznych na kilku obcych uniwersytetach i należy dziś do najwszechstronniej i najgłębiej wykształconych ludzi w literackim świecie Galicyi. Jako autor zadebiutował bardzo wcześnie, mniej więcej przed laty dziesięciu, powieściami: „Piękna żydówka“ i „Żydziak“, któremi od razu zwrócił na siebie uwagę, dzięki nowości wprowadzonego tła i niepospolitemu talentowi malowania typów żydowskich. Było to w czasie silnie rozbudzonej akcyi asymilacyjnej wśród galicyjskich żydów. Feldman był jednym z najgorętszych i najzdolniejszych pionierów tego ruchu, którego ideałom pozostał wiernym do dziś mimo rozpętania się rasowych namiętności, które całą robotę polszczenia żydów galicyjskich, w agitacyjnem znaczeniu, zmiotły z porządku dziennego. Po „Żydziaku“ poszły powieści i nowele na tle odmiennem, zawsze jednak obyczajowem („W okowach“, „Nowi ludzie“, „Jak w życiu“), od których odcina się zupełnie swoim charakterem ostatnia („Ananke“) wydana przed kilku miesiącami, a zajmująca się ścisłą analizą duszy ludzkiej, jako pierwiastka, który stoi po za obrębem warunków zewnętrznych. Gdy pierwsze powieści Feldmana wywołały żywą dyskusyę, „Ananke“, mimo niepospolitej wartości, przeszła w prasie bez echa, dzięki specyalnie galicyjskiej metodzie ignorowania utworów, pochodzących od osób, których stanowisko polityczne nie odpowiada tendencyom tego lub owego organu. A Feldman, wypłynąwszy w Galicyi przed dwoma laty, po przymusowym wyjeździe z Berlina, ściągnął na siebie ogólne odyum, jako redaktor radykalnego pisma codziennego (Dziennik krakowski), które prowadził z ogromnym talentem publicystycznym i zrobił pod względem sposobu redagowania pismem w pełnem znaczeniu tego wyrazu wzorowem. Po upadku jego osiadł we Lwowie i oderwany od dziennikarskiej kuźni, poświęcił się tem intenzywniej pracy literackiej. Społecznik i radykał, jest w blizkich stosunkach z całą najmłodszą falangą krakowską. Nie uzyska z pewnością nigdy urzędowego patentu na znakomitość, ale za to już dziś jest więcej wart, aniżeli dziesięć patentowanych wielkości, zesumowanych ze sobą.



Kajetan Abgarowicz.

Mimo typowego imienia i nazwiska, nie podobna się w nim dopatrzyć cech ormiańskiego pochodzenia. Niski, okrąglutki, jak kartofelka podolska, pulchny, rumiany szatyn z szlacheckim wąsem, zakręconym ku górze, wygląda jak hreczkosiej z komedyi Przybylskiego. Mówi głośno, szeroko, bezceremonjalnie, silnym akcentem ruskim i samem odezwaniem się przypomina klasyczną atmosferę galicyjskich „dziedziców“ w płóciennych kitlach i słomkowych kapeluszach, ekonomów, okradających „jaśnie pana“ z nadmiaru miłości i arendarzy, kładących podwaliny pod baronowski tytuł swoich wnuków. Sam jest naturalnie „dziedzicem“ i to na Podolu, od reszty zaś ludzi swojego gatunku różni się tem, że prócz powiatowego miasteczka, ma także drugie centrum interesów, mianowicie literackich, we Lwowie. Pojawia się tu — nie licząc sezonu wyścigowego — mniej więcej co kwartału, staje w tradycyjnym szlacheckim hotelu Żorża na placu Maryackim, skupowuje na wielką skalę kawę, cukier, wino, materye na suknie, odwiedza handelki i wreszcie konferuje ze swoim nakładcą, przez którego ręce puszcza w świat prawie co roku jedną powieść pod pseudonimem „Abgara Sołtana“ („Polubowna ugoda“, „Przy myśliwskiem ognisku“, „Panna Siekierczanka“, „Klub nietoperzy“ i inne) wyłącznie na tle szlacheckiego życia. Jest zapalonym nemrodem i znakomitym znawcą koni. Kiedyś próbował dziennikarstwa, ale okrągła jego figurka nie czuła się swobodną przy biurku redakcyjnem, toteż po półrocznem smarzeniu wstępnych artykułów, powrócił do żniw, pędzenia wódki i partyjki z księdzem proboszczem.



Dr. Henryk Biegeleisen.

Utalentowany krytyk literacki, świetny znawca polskiej literatury, zwłaszcza okresu poezyi romantycznej. Należy bezwarunkowo do najtęższych umysłów wśród piszącej rzeszy lwowskiej i mógłby z wielkim pożytkiem dla nauki znaleść się na katedrze uniwersyteckiej; ubiegał się już nawet o docenturę, lecz znalazły się t. zw. „wyższe względy“, które zadecydowały o sprawie na jego niekorzyść. Zajmuje dość niewdzięczne stanowisko dyrektora jednej ze szkół ludowych. Czterdziestoletni mężczyzna, bardzo skromny, niereklamujący się, zagrzebany w pracy, która nie daje mu w zamian nawet tyle, ażeby mógł zupełnie bez troski oddawać się studyom. Charakter odporny, pełen hartu, wyrobiony w twardej szkole życia. Biegeleisen wygląda jak typowy uczony. W powierzchowności lekkie zaniedbanie — ani za grosz pretensyi. Głowa sympatyczna, z płową czupryną i wypukłemi, zalęknionemi trochę oczami. W szeregu jego prac krytyczno-literackich pierwsze miejsce zajmuje obszerne studyum o „Panu Tadeuszu“, najlepsze, jakie posiadamy w naszem piśmienictwie.



Dr. Ernest Łuniński.

Człowiek o trzech nazwiskach. Początkowe swe prace drukował pod pierwszem nazwiskiem, które następnie zmienił na „Łuniński“, stając się w ten sposób założycielem rodu i swoim własnym protoplastą, obecnie zaś figuruje w literaturze pod pseudonimem Włodzimierza Koszyca. Z zawodu — chwilowo przynajmniej — dziennikarz. Niski, trzydziestoletni pan, w cwikierze, z lekką, bardzo jeszcze dyskretną łysinką, akcent krakowski, temperament trochę nerwowy; charakterystyczny rozkołysany chód. Ma już niestety zacięcie na starego kawalera. Zawód literacki rozpoczął jako student uniwersytetu jagiellońskiego historycznemi pracami, z których najwybitniejsza („Koniec Morstina“) obala dotychczasową opinię o dyplomatycznem niedołęstwie Sobieskiego i uwalnia go od przygniatającego jeszcze po śmierci pantofelka królowej Marysienki. Zarówno w tej, jak w innych pracach, kładzie nacisk główny na tło cywilizacyjne danej epoki, spychając polityczną machinę na plan drugi. Jako nowelista napisał kilkanaście większych i mniejszych rzeczy, z których „U wód“ wykazuje pióro dobrego karykaturzysty, a „W szynelu“ odsłania w przepysznym rysunku rąbek, tragicznego czasami, życia w koszarach wojskowych. Jako dziennikarz należy do tych, którzy do swego zawodu wnoszą prócz werwy pisarskiej także gruntowne wykształcenie.



Marya Wysłouchowa.

L’enfant terrible w sferach kobiecych Lwowa. Mimo arystokratycznego pochodzenia związana jest wszystkimi węzłami z radykalnym obozem, w którego pracach sama bierze bardzo czynny udział. Należy do tej kategoryi kobiet naszych, które żądza kształcenia się i duch wolnościowy zapędzają do szwajcarskich uniwersytetów, nie przywiozła jednak ztamtąd żadnych śmieszności, czepiających się tak łatwo tego rodzaju typów kobiecych. Osoba wykształcona głęboko, nie po dyletancku, jest przedewszystkiem gorliwą współpracowniczką publicystycznych prac męża (Przegląd społeczny 1886, 1887, a obecnie Przyjaciel ludu), jednego z przywódców stronnictwa ludowego, po za tem pisze studya literackie, przeważnie na tle literatur słowiańskich, oraz popularne książeczki. Mimo, że jest Litwinką, odznacza się niezwykłą u tej rasy żywością usposobienia. Mówi dużo, szybko, płynnie, okrągłymi zdaniami, z polotem, zdradzającym entuzyastkę i z przyzwyczajenia posługuje się co chwila zwrotem: „Ach panie!“ Jeździ po wsiach galicyjskich z latarnią magiczną i przy jej pomocy urządza odczyty z dziejów Polski, illustrowane odpowiednimi portretami i scenami zbiorowemi. W filisterskim kobiecym światku Lwowa nazwisko jej jest synonimem nitrogliceryny, bomb i dynamitu.



Bronisław Komorowski.

Dramaturg, zajmujący w zakresie dramatu stanowisko ministra bez teki, gdyż prawie wszystko, co napisał, nie dostrajało się do wymagań „kinkietów“ teatralnych. Pięćdziesięcioletni, barczysty, średniego wzrostu, szpakowaty i bardzo łysy człowiek z gęstą brodą. Przez trzydzieści lat był dziennikarzem a przez dwadzieścia mieszkał nieprzerwanie jednym ciągiem w gmachu hr. Skarbka, prawdopodobnie zpowodu swojej żyłki dramatycznej. Obecnie porzucił dziennikarstwo i zmienił mieszkanie, przez co dokonał w życiu dwóch ważnych przeobrażeń. Pierwsze z nich dokonane zostało dlatego, ponieważ znudziwszy sobie chleb dziennikarski — jedzony w sztywnej atmosferze Gazety lwowskiej, wziął emeryturę i przeniósł się do magistratu, na drugie zdecydował się wobec powziętej dość późno, bo w pięćdziesiątym i którymś roku życia, decyzyi ożenienia się. W tej ostatniej historyi jest dużo cichego i niezmiernie sympatycznego pierwiastku dramatycznego. Komorowski od wczesnej młodości całe swoje życie poświęcił rodzinie, którą namiętnie ukochał i dla której wyłącznie pracował, zapominając zupełnie o sobie samym. Dlatego tak późno wstąpił na ślubny kobierzec. Miły w obejściu, idealnie uczynny, zawsze trochę zaniedbany w ubiorze, dopiero od dwóch lat, pod magicznym wpływem uroku kobiecego, przeprosił się z… kokieteryą stroju. Zapalony myśliwy i świetny piechur, co zwłaszcza w świecie literackim, okopconym dymem kawiarni, lub owiniętym fałdami rodzinnego szlafroka, należy do rzadkości. Pali mnóstwo cygar i prawie nie wyjmuje ich z ust. Napisał parę tomów poezyi, o których zresztą nikt nic nie wie i kilkanaście dramatów historycznych białym wierszem. Niektóre były wystawione — bez powodzenia, wszystkie zaś wyszły w książkach. Język miejscami wysoce poetyczny, jędrny, silny, ale całość bez nerwu dramatycznego. Oddawna już zresztą nic nie pisze.



Jerzy Borkowski.

Anche un pittore. Także kawał literata, ale zupełnie osobnego kroju. Przedewszystkiem niech będzie wolno rzecz zacząć od formalnego przedstawienia: pan Jerzy Sewer hr. Dunin-Borkowski, radny miasta Lwowa, ck. podkomorzy, były marszałek powiatu trembowelskiego, honorowy obywatel miasta Trembowli, Janowa i Strussowa, kawaler maltański, kawaler wielkiej wstęgi orderu Grobu Świętego, członek akademii heraldycznej w Pizzie i towarzystwa heraldycznego „Adler“ w Wiedniu, heraldyk i genealog, zamieszkały od stycznia do czerwca we Lwowie, ul. Zygmuntowska 10. — od czerwca zaś do stycznia w Młyniskach, poczta Trembowla… Niewątpliwie najbardziej utytułowany człowiek ze wszystkich, którzy w Polsce kiedykolwiek mieli do czynienia z drukarzami i księgarzami. Lat 40, wychowanek uniwersytetów insbruckiego i wiedeńskiego, przystojny, elegancki pan, brunet, z bródką, którą prawdopodobnie dla uwiecznienia jednego z objawów głupoty ludzkiej, mianowicie kultu tenorów, nazwano u nas „bródką a la Mierzwiński“. Rozkochany w przeszłości szlacheckiej, wziął sobie jako przedmiot pracy najsuchszą i najmniej mówiącą, bo szematyczną i kalendarzową jej gałąź, mianowicie zestawienia heraldyczne. Zamiast pełnych barw i romantyzmu żywych obrazów szlachetczyzny, podarował literaturze polskiej coś w rodzaju urzędowego wykazu: „Rocznik szlachty polskiej“ i „Spis nazwisk szlachty polskiej“. Czem chata bogata…



Dr. Franciszek Krczek.

Lat 28. Długie ciemne włosy, ucięte u dołu równo w ten sposób, jak dawniej nosili paziowie. Twarz świeża, trochę blada, oczy zawsze szeroko rozwarte, nad górną wargą mały wąsik. Syn Czecha, sam jest rodzajem mostu literackiego łączącego Lwów z Pragą. W gimnazyum był jednym z tych prymusów, którzy w życiu wyjątkowo nie okazali się osłami. Potem studyował literaturę i filologię słowiańską we Lwowie, w Pradze, w Lipsku i Berlinie, okazując we wszystkich pracach wybitny talent krytyczny oraz chłodny, bystry sposób oceny. Zna około dwunastu języków, wśród nich sanskryt i język litewski — jest więc małym Mezzofantim. Z krótkiej karyery dziennikarskiej została mu umiejętność chwytania rzeczy, będących na czasie. Próbował wprowadzić fonetyczny sposób pisania obcych nazwisk i przez pewien czas w łamach Gazety Narodowej można było dzięki jemu spotkać się z Wiktorem Igo, Szatobryanem itd. Obecnie jest suplentem gimnazyalnym. Prace literackie odnoszą się przeważnie do ludoznawstwa i piśmiennictw słowiańskich. Rozprawa o książce do modlenia Nawojki zjednała mu wśród kolegów epitet: „biedna Nawojka“. Za czasów akademickich pisywał ogromnie popularne wśród młodzieży humorystyczne wiersze, z których jeden, na nutę z „Rigoletta“, przetrwał w repertoarze akademickim do tej pory.



Franciszek Konarski.

Przygodny bard, bardzo popularny w granicach rogatek lwowskich. Lutnię swą, która zresztą bardzo rzadko bywa w ruchu, nastraja na nutę przekwitłego liryzmu. Niewykwintne te, miejscami co najwyżej zgrabne, a zawsze bardzo serdeczne dźwięki zawarte są w jednym tomie, zatytułowanym na starą modę naszych prababek: „Uśmiechy i łzy“. Sam autor jest bardzo lubiany. Jestto wysoki, chudy, czterdziestoletni mężczyzna, z szpakowaciejącemi baczkami i za wielkim trochę cylindrem. Uczy literatury w gimnazyum. Przed laty dziesięciu, po wyjeździe ze Lwowa Włodzimierza Stebelskiego, objął był po nim w Gazecie Narodowej pisywanie satyrycznych feljetoników, które zyskały sobie pewną popularność. Wsławił się zwłaszcza wygrzebaniem jakiegoś wojskowego poety, którego wiersze przytoczył, wywołując niemi kolosalny efekt.



Adam Krajewski.

Szczupły, nizki, wywiędły, z okularami na nosie i piórem wetkniętem za ucho. Twarz z wyrazem niezdecydowanym: trochę przypomina typ zahukanego biuralisty, a trochę pedantycznego profesora, są to jednak wrażenia czysto zewnętrzne… Pisze powieści, nowele, humoreski i wydaje — Dwutygodnik straży skarbowej. „Dla chleba, panie, dla chleba!“ jak mówi poeta. Lwowianin z krwi i kości, zna świetnie ludność przedmiejską, owych „obywateli“ z Bajek, z Pasiek, z Łyczakowa, z Pohulanki, gdzie to wedle popularnego, choć niedość zrozumiałego wyrażenia się lwowskiego, „dyabeł dobranoc powiedział“ i skąd zwłaszcza nocną porą nie zawsze wraca się z całemi kościami i zegarkiem w kieszeni. W powieściach swoich („Aż na dno“, „Kątem“), pisanych trochę surowo, bez poczucia artystycznego, ale z pewną dozą obserwacyi, wprowadził właśnie na arenę ów przedmiejski żywioł lwowski, dotąd traktowany zawsze tylko w sposób kalendarzowo-humorystyczny i dał mu silne, realistyczne życiowe kontury… „Psuje papier“ już od lat piętnastu, ale dopiero teraz puścił się na szersze wody… Przed laty był zagorzałym socyalnym demokratą, z czasem jednak „utemperował się“.



Ignacy Nikorowicz.

Literat in partibus infidelium. Jest raczej typem literackim, aniżeli literatem w dosłownem znaczeniu, w każdym razie należy do grona osób, wytwarzających we Lwowie atmosferę literacką, w której bardzo często ruch umysłowy objawia się w żywszej i subtelniejszej formie, aniżeli wśród ludzi, rzucających gotowe książki na targ księgarski. Lat 30. Ormianin z arystokratycznej ormiańskiej rodziny, syn muzyka i twórcy wspaniałej melodyi do „Chorału“ Ujejskiego. Sam gra z wielkiem uczuciem artystycznem na fortepianie — bez porównania gorzej spiewa. Natura wysoce nerwowa. Słynny ze swojej przesadnej grzeczności i słodyczy, ma także ruchy, zwłaszcza zaś chód, filigranowowykwintne. Ruchliwy, jak żywe srebro. Blondyn, co wśród ormian oznacza „kalectwo“ rasowe, kształty zaokrąglone, twarz mimo schodzących się ze sobą brwi uprzejma. Dziennikarz, obdarzony niezwykłym sprytem, wyzyskuje ten talent także w interesach finansowych, w których chętnie uchodzi za niedoścignionego mistrza. Przez kilka miesięcy wydawał pismo Świat, potem założył i przez dwa lata prowadził z talentem satyryczny tygodnik Zagłoba, którego tytuł przylepł z czasem do samego wydawcy. Jest wynalazcą systemu przejednywania najdzikszych wierzycieli herbatą i cygarami. Zapalony szachista, spędza codziennie po parę godzin nad szachownicą w jednej z nadwornych kawiarń, które zmienia co kilka miesięcy. Umysł wykwintny, obdarzony ogromnie bujną i oryginalną fantazyą. Jest naładowany pomysłami do dramatów i nowel, wśród których zdarzają się rzeczy o pierwszorzędnym nastroju artystycznym — ucieleśnianie ich idzie jednak bardzo pomału. Gdyby można było same tylko pomysły bez napisania wydać w książce, byłoby tego kilka sporych tomów. Prawdopodobnie jest wybornym materyałem do spółki literackiej. W dyskusyi, której tematem jest jakaś kwestya artystyczna, mówi okrągłemi, wykończonemi zdaniami i dla lepszej dobitności przypieczętowuje każde z nich zwrotem: „Punktum — pauza“.



Ernest T. Breiter.

Ravachol publicystyczny, przemienił pióro na dynamit, a atrament na nitroglicerynę. W powierzchowności nie ma jednak zgoła nic, coby wskazywało na rawaszolizm. Wysoki, trochę pochylony, blondyn, otwarte czoło, na nosie cwikier w złotej, a przynajmniej naśladującej złoto oprawie, wąs jasno żółty, sposób mówienia powolny, rozlany, ruski… Już jako akademik odegrał wybitną rolę w ruchu społecznym. Skupiał dokoła siebie najradykalniejsze żywioły wśród młodzieży i na barkach ich wypłynął na najwyższą akademicką godność: wybrany został prezesem „Czytelni“, której świetne czasy zarówno intelektualnego, jak administracyjnego rozwoju związane są z jego prezesurą. Potem rzucił się w wir politycznego życia na szerszej arenie. Po krótkiem należeniu do stronnictwa socyalno-demokratycznego zorganizował we Lwowie nową partyę „socyalistów niezawisłych“, której zewnętrznym wyrazem było pismo Praca i stowarzyszenie „Sztandar“. Niebawem i ta partyjka rozeszła się, a wówczas założył Breiter istniejący od lat trzech tygodnik Monitor, coś w rodzaju dziennikarskiego bociana, będącego postrachem dla wszystkich nieczystych sumień, a zarazem niewyczerpaną kopalnią procesów prasowych. Na polu literackiem pracował jako historyk i zostawił kilka rozpraw między innemi rzecz o Władysławie Opolczyku, którą wysoko cenił śp. prof. Liske.



Wanda Dalecka.

Brunetka, o śniadej cerze i silnych rumieńcach, niskiego wzrostu, twarz przekwitająca, łagodna… Usposobienie powolne, zawsze ubrana czarno, ogólne exterieur nosi na sobie piętno nieśmiałości. Litwinka. We Lwowie mieszka od kilku lat i należy do tych pożałowania godnych istot, które „żyją z pióra“. Jest autorką pięcioaktowego dramatu „Las“, który został odznaczony na konkursie wydziału krajowego i spotkał się z bardzo pochlebną oceną prof. Małeckiego, oraz szeregu nowel, rozrzuconych po pismach codziennych i tygodniowych, a pisanych na tle towarzyskich i społecznych stosunków na Litwie. Przeważnie są to rzeczy robione z talentem. We Lwowie dała się panna Dalecka poznać także z kilku doskonale opracowanych odczytów literackich.



Mieczysław Chamski.

Niski, pięćdziesięcioletni mężczyzna, krótki wzrok, wyraz twarzy zawsze ponury, okulary na nosie, czupryna i wąsy szpakowate. Wygląda jak nihilista na urlopie — w gruncie rzeczy nie żywi w sobie żadnych światowywrotnych idei. W zimie tonie cały w nasadzonej na oczy czapce i długiem olbrzymiem futrze, co robi go jeszcze bardziej tragicznym. Pochodzi z Warszawy, gdzie rozpoczął literacki zawód od humorystyki. Po r. 1863. był w Paryżu, w Dreznie, w Toruniu — od lat dwudziestu mieszka bez przerwy we Lwowie. Czwartą część tego czasu przepędził w obrębie gmachu skarbkowskiego. Zakochany w teatrze aż do dziwactwa, nie opuszcza ani jednego przedstawienia w roku. Teatr jest w trybie jego codziennego życia czemś tak programowem i niezbędnem, jak czarna kawa po obiedzie. Sam oprócz kilku większych powieści napisał długą litanię fars, a w ostatnich latach pod pseudonimem Żegoty Krzywdzica wystawił we Lwowie i w Krakowie parę sztuk, będących szerszem malowidłem obyczajowem („Zdrowi i pokaleczeni“ i inne.)



Stanisław Woynarowski.

Mimo, iż od lat trzydziestu bez przerwy mieszka we Lwowie, a od dwudziestu pięciu rezyduje przy stolikach redakcyjnych, wygląda, jak szlachcic, który wczoraj przybył ze wsi dla porobienia „sprawunków“ świątecznych. Gruby, jowialny pan, o cerze oliwkowej, przypominającej króla Etyopów z „Aidy“, usposobienia wraźliwego, jak panna, temperamentu zmiennego, jak pogoda jesienna. Jest herbu Strzemię, pisze się przez „ypsylon“, pochodzi od bohatera znanego poematu Rylejewa, i wszystkie te trzy dziedziczne rysy swego jestestwa otacza jednakowym pietyzmem. Za młodu kształcił się na barytonistę scenicznego, potem zabrał się do robienia literatury. Wydawał z Bol. Czerwieńskim tygodnik Ziarno, ale uwiąd abonamentowy położył kres spółce. W r. 1883. zaczął pisać powieść społeczną pt. Illegitimi thori, której prawdopodobnie przez wstydliwość dotąd nie skończył. Nadto ogłosił szereg nowel. Obecnie pisuje „wstępne“ artykuły i poświęca się szlachetnej grze w „karambola“ w kawiani Metropol. Jest rodzajem cienia literackiego, który błąka się wśród nowych ludzi i przeżuwa stare, dobre czasy.



Edward Pawłowicz.

Literacka ambasada Litwy we Lwowie. Siedemdziesięcioletni chudy, słusznego wzrostu, wyprostowany starzec, szpakowata hiszpanka, bujne siwe włosy spiętrzone fantastycznie i będące niezawodnym znakiem, że właściciel ich ma coś do czynienia z farbami. Istotnie ten budrys, będący w zarządzie lwowskiego Ossolineum rodzajem żywego muzeum pamiątek litewskich, jest kombinacyą literata i artysty. Na niwie literackiej złożył garść „Wspomnień z nad Wilji i Niemna“ i spostrzeżeń „Z bliska i z daleka“, na niwie artystycznej trochę płócien, dziś posiadających już tylko muzealną wartość. Był niegdyś nauczycielem gimnazyalnym w Nowogródku, potem objechał Europę i zawinął do Lwowa, gdzie jest konserwatorem muzeum Lubomirskich. Ludowiec starego stylu z czasów Dołęgi Chodakowskiego i romantyzmu, żyje w zaciszu i przeżuwa swoje tempi passati w murach bibliotecznych i w aleach ogrodu jezuickiego.



Michał Rolle.

Syn sławnego ojca — typ, znany w literaturze i w życiu najczęściej ze śmiesznej strony. Wyjątkowo jednak nie posiada zwykłych cech charakterystycznych, towarzyszących tego rodzaju dziedzictwom. Po ojcu, znanym i zasłużonym doktorze Antonim J., wziął żyłkę do badań historycznych i co ważniejsze, stosy niezużytkowanego materyału rękopiśmiennego, który porządkuje, zestawia, uzupełnia i ogłasza. Zdolność raczej kompilacyjna, aniżeli krytyczna, bardziej monografista, aniżeli nowożytny historyk. W tem, co pisze, nie ma szerokiego lotu ani głębi, horyzont jego badań jest z reguły mikroskopijny. Napisał monografię szkoły krzemienieckiej, bardzo sumiennie i pracowicie zestawioną i kilka innych rozpraw w tym rodzaju. Młody człowiek, niespełna trzydziestoletni, interesująco blady, przypomina trochę — pergamin historyczny.



Władysław Ordon.

Ostatnia, a zarazem tragiczna postać, bo żywy nieboszczyk. Warszawiak, Władysław Szancer, odznaczył się już jako młody chłopak poezyami, ogłaszanemi pod pseudonimem Ordona. Miał dziwne zaranie życie. Zaczął je za ladą w sklepie korzennym, gdzie ukradkiem pisywał wiersze. Odgrzebał go Narzymski, posłał do gimnazyum i uniwersytetu. Przeniósłszy się do Lwowa zasłynął Ordon świetnem tłomaczeniem „Ahasvera“ Hamerlinga i „Dekamerona“ Boccacia oraz szeregiem poezyi o podkładzie erotycznym, ogłaszanych w pismach literackich. W pełni sił męskich uległ rozstrojowi umysłowemu i od lat dziewiętnastu znajduje się w zakładzie obłąkanych w Kulparkowie. Jest niskiego wzrostu. Niegdyś elegancki o wytwornem obejściu mężczyzna, z długiemi jasnemi włosami, zarzuconemi na głowę bujną artystyczną falą, dziś po tylu latach bezmyślnej wegetacyi utył i zarósł brodą. Na dorocznych balach kulparkowskich należy do bardzo ożywionych danserów. Przez pewien czas koledzy literaccy utrzymywali z Ordonem stosunki: dostarczali mu tytoniu. Obecnie i one zerwały się. Umarł zanim go pogrzebano.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Volapük (nazwa oznacza język (ogólno)światowy) — sztuczny (planowy) język opracowany w 1879 roku przez niemieckiego księdza Johanna Martina Schleyera.
  2. Już odwołany do Krakowa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Chołoniewski.